Liczba stron: 136
Oprawa: twarda
Premiera: 31 stycznia 2019 r.
O debiucie
prozatorskim Barbary Klickiej napisano już chyba wszystko. Na jednej szali
znalazły się porównania do Manna, Gombrowicza, Kafki czy Schulza, opisywanie
jako objawienie polskiej literatury czy punktowanie fenomenu językowego, na
drugiej z kolei zarzuty o wtórności stylistycznej, o bylejakości fabuły czy
sztucznym oniryzmie. Wychodzi więc na to, że coś, co jednych zachwyca, innych
wręcz odwrotnie – denerwuje. Z jakiegoś jednak powodu o tej małej powieści się
mówi, co i mnie skłoniło do przeczytania oraz przemyślenia tematu.
Poszlak
popularności doszukuję się już na początku powieści. Klicka pisze o 33-letniej
Kamie, która jedzie do Ciechocinka, aby tam uleczyć swoje zszargane chorobami
ciało. Jej bohaterka pochodzi z Warszawy i ta geograficzna przynależność jak
mantra powraca w każdym dialogu z napotkanymi osobami. Dysonans prowincji i
słynnej Warszawki jest jednym z podstawowych tematów poruszanych obecnie w
polskiej literaturze. Słusznie czyni autorka, że nie eksponuje go ponad miarę,
że na krótkich uwagach etnicznych się kończy. Inna sprawa, że właśnie w takich
małych elementach, ujawnia się w pełni jej koniunkturalizm. Bo Warszawka to
jedno, ale gry popularnymi motywami jest tu znacznie więcej. Proza uzdrowiskowa,
lekki erotyzm, marki sieciowe, muzyka…Klicka wie, że w erze Sanatorium Miłości to
jest nam bliskie, dlatego świadomie sprowadza swoją nowelę (czy też powieść,
jak kto woli) do rzeczywistych stymulantów.
Cóż jeszcze
autorka wrzuca do swojej literackiej potrawy? Z pewnością jest to historia.
Straumatyzowana bohaterka walczy z samotnością i demonami przeszłości. Za
wszelką cenę chce nawiązać kontakt z kimkolwiek. Włóczy się po placówce,
rozmawia z lekarzami, z człowiekiem spotkanym pod kaloryferem, łazi nawet
nocami po korytarzach. Szuka, ale znaleźć nie może, co koresponduje z
przedstawioną w retrospekcjach relacją o jej młodości. Klicka konfrontuje swoją
narratorkę z młodzieńczymi uczuciami. Widać, że zadawnione smutki wyznaczają
emocjonalny pejzaż życia bohaterki. Głęboko wierzy, że jednym z lepszych
sposobów potwierdzenia naszej egzystencji jest drugi człowiek. Jej pragnienie
bycia z kimś jest tak silne, że oddaje się marzeniom, wspomnieniom, imaginacji,
projekcji. Sytuacje opisane w tej prozatorskiej miniaturze przypominają trochę
rozmowę z odbiciem w lustrze, czyli z zawartością własnej pamięci. Znane lub z
jakiegoś innego powodu pozostające w pamięci osoby, przemieniają się tu w
fantasmagorie. Dialogi z nimi to wciąż powracające pytania o własne pochodzenie
i tożsamość. To takie rejestry ponurych spraw, które każdy, kto ma
odrobinę wrażliwości i życiowego doświadczenia, jakoś tam rozpoznaje. Ważnym
motywem książki jest też czas. Stanowi on przyczynę pogłębiania się cierpienia
i żalu, choć trzeba przyznać, że ten trop nie został przez autorkę
wystarczająco rozwinięty.
Tak więc Klicka pisze o samotności i próbie
radzenia sobie z otoczeniem. Robi to całkiem ciekawie. Jej wycyzelowany styl
pisania dobrze współgra z postacią Kamy. Dzięki krótkim i celnym zdaniom,
oddajemy się refleksji, że bohaterka jest osobą bezsilną, mającą świadomość
straconego czasu i braku możliwości uśmiercenia inercji. Eksploatuje słowa,
lecz nie usiłuje tworzyć z nich upiększonych zdań, pełnych wyrafinowanych
metafor. Odnoszę wręcz wrażenie, że przekaz
tej frazy jest pospolity, dostosowany do współczesnych czasów, pozbawiony
romantycznej przenikliwości czy roszczeń wobec języka poetyckiego. Stanowi więc
pewnego rodzaju nieustannie formowaną substancję, raz ostrą, innym razem
namiętnie wygładzoną. Tym bardziej stoję na stanowisku, że istotny jest
wydźwięk utworu, nie zaś jego kompozycja.
„Zdrój” jest
więc książką ze wszech miar wyważoną. Nie porusza do głębi tematyką, ani nie
zachwyca językiem. Nie można przy tym powiedzieć, że to nowela obojętna.
Przekaz, w który autorka włącza powszechnie znane elementy, ma z założenia
szansę na przebicie się do szerszej rzeszy odbiorców. Tworzy on zarówno ścieżki
porozumienia, jak i utwierdza poczucie bycia częścią tego wszystkiego, co nas
otacza. To, co bardziej znane, słynne, popularne, jest jakby mocniej
zaakcentowane. I nie ma się co na to obrażać. Intrygująco łączy autorka
produkty kultury popularnej z wytworami ducha, bo też oba te elementy występują
w naszym życiu na prawach nieusuwalnego komponentu.
Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, które
wysunąłem już przy lekturze „Psów ras drobnych”. Książki z małą liczbą stron,
mają większą szansę na przebicie się przez sferę recenzencką i czytelniczą. Mam
wrażenie, że jako społeczeństwo wiecznie pędzące, lubimy nurzać się w
minimalizmie i stylistycznej powściągliwości. Nie chcę pisać wprost przy tej
lekturze, że w dobie ebooków faktyczny rozmiar książki ma często większe
znaczenie, niż zawartość merytoryczna. Nie chcę tego robić, bo akurat w
przypadku „Zdroju” byłoby to krzywdzące. To książka pojemna w swoim
umiarkowaniu. Nie napiszę więc tego teraz, ale zrobię to pewnie następnym
razem.
Ocena:
Jakoś mnie ta książka nie kusi. 😊
OdpowiedzUsuń