Recnzja "Sedno rzeczy" Natsume Sōseki

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 284


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Mikołaj Melanowicz

Premiera: 21 września 2022 rok

Kanon literatury japońskiej, czyli książki, które kształtowały gusta czytelnicze Japończyków przez minione dekady, jest w Polsce mocno reprezentowany. Nazwiska takich pisarzy jak Ōgai Mori („Zarządca Sansho”, „Dzika gęś”), Yasunari Kawabata („Kraina śniegu”, „Głos góry”, „Śpiące piękności. Tysiąc żurawi”),  Kōbō Abe („Kobieta z wydm”, „Schadzka”, „Czwarta epoka”), Yukio Mishima („Wyznania maski”, „Złota pagoda”, „Zimny płomień”) czy Osamu Dazai („Zatracenie”, „Uczennica”, „Zmierzch”), możemy spotkać na półkach każdej szanującej się księgarni kameralnej. Nie inaczej jest z dziełami Sōseki Natsume. Do tej pory wydano między innymi „Jestem kotem”, „Światło i mrok”, „Wrota”, „Panicza” czy „Sny dziesięciu nocy”.

„Sedno rzeczy” to patrząc chronologicznie jedna z ostatnich prac japońskiego autora, ukończona w 1914 roku, tuż przed jego śmiercią. Do dziś uważana jest za jedną z najważniejszych nie tylko w dorobku Sōseki Natsume, ale także w historii literatury swojego kraju. O jej wyjątkowym znaczeniu najlepiej niech zaświadcza fakt, że była wielokrotnie przekładana na język filmowy (wymienić należy chociażby ekranizacje dwóch wybitnych twórców: Kaneto Shindô i Kona Ichikawy). Niestety mimo postępu technologicznego i silnego promowania kultury kraju Kwitnącej Wiśni, obejrzeć tych filmów w polskiej wersji językowej i legalnie po prostu nie sposób.

Wróćmy jednak do książki. Została ona podzielona na trzy części. W dwóch pierwszych narratorem jest pewien mężczyzna/student, który poznaje/wspomina niejakiego Senseia. O tym ostatnim wiemy stosunkowo niewiele. Żyje z dala od ludzi, ma piękną żonę, co miesiąc wyprawia się na grób przyjaciela. Jest zamknięty w sobie, przez co podchody ciekawskiego studenta spełzają na niczym. Sensei jest tajemnicą, enigmatyczną personą, człowiekiem, który przykuwa uwagę i nie pozwala o sobie zapomnieć przez lata.

W ostatniej części „Sedna rzeczy” narrację prowadzi właśnie Sensei, a w każdym razie to jego myśli poznajemy z odczytywanego listu. Jest to swoista spowiedź, pamiętnik prezentujący historię życia starszego mężczyzny. To nie tylko kronika pojedynczego losu, ale także zapis pewnej epoki, przykład, jak historia potrafi kształtować ludzki byt. Po zapoznaniu się z jego treścią, wszystko to, co było pewne jeszcze przed chwilą, natychmiastowo traci swoje kontury.

W prozie japońskiego autora najbardziej znaczące pozostaje trzymanie się bohaterów, zaglądanie w zakamarki ich duszy. W tym kontekście mamy do czynienia z wyjątkowo udaną i zadziwiająco aktualną powieścią o samotności. O tym, jak konflikt moralny może prowadzić na granice istnienia. To także ponadczasowe rozważania o relacjach międzypokoleniowych, o wzajemnym niezrozumieniu mieszkańców miast i prowincji, o fatalizmie, wreszcie o przyjaźni. Sedno rzeczy jest z pewnością książką pesymistyczną i ponurą. Niespieszną, ale jednocześnie elegancką. To jedna z tych powieści, która wzmaga nostalgię za dawnymi czasami j Japonią, która już nie wróci.

Recenzja "Świerzb" Fríða Ísberg

Wydawca: Biuro Literackie

Liczba stron: 128


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jacek Godek

Premiera: 23 stycznia 2023 rok

Fríða Ísberg dwa miesiące temu stała się oficjalnie trzydziestolatką. Swoją przygodę z literaturą zaczynała od poezji. Pierwszy tomik wierszy pojawił się w Islandii w 2017 roku. Później autorka stworzyła jeszcze zbiór opowiadań, kolejny tom wierszy i powieść. „Świerzb” to jej debiut w Polsce. Książka ukazuje się w Biurze Literackim w ramach Nowego europejskiego kanonu literackiego, serii, która w zeszłym roku zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

W „Świerzbie” zawarto czternaście opowiadań, obrazujących ludzkie słabości, przewrażliwienia i niepokoje. Fríðe Ísberg interesują przede wszystkim rodziny oraz związki, najwięcej dzieje się tu pomiędzy rodzicami i dziećmi oraz partnerami aspirującymi do roli małżeństwa. Ich dynamiczne relacje okazują się zazwyczaj osią opowieści o pęknięciach. W „Dręczyć albo pawia męczyć” drzazgą powodującą wrzenie staje się załatwianie potrzeb fizjologicznych przy drugiej osobie i wyciąganie kłaczków z prysznica. „Żyrandol” portretuje życie dwóch pokoleń pod jednym dachem. Ością niezgody pozostaje nie tylko bujający się w rytm łóżkowych taktów, tytułowy żyrandol, ale też wegańskie jedzenie. W „Świerku” wyrwa między koleżankami jest następstwem pogłębiających się różnic społecznych. Jak wspomina po latach jedna z nich „Niezwykle łatwo zostać wrogiem swoich przyjaciółek”. Czasami wystarczy styl ubierania, butność czy brak szczerości.

Fríðe Ísberg wchodzi w intymne życie przypadkowo dobieranych bohaterów. Ludzi jak my. Ukazuje ich myśli takimi, jakie one są, bez malowania, nakładania masek, nanoszenia filtrów szczęścia. Autorka inteligentnie prowokuje pytania o to, czym jest harmonia wewnętrzna i wolność oraz jak należy przyjmować i radzić sobie z banalnymi zdarzeniami, które bardzo często burzą od dawna powielane schematy. Zerwanie z chłopakiem, utrata znajomego, przejście ze świata wirtualnego do rzeczywistości, samotność potęgująca tęsknotę za dziećmi – te i wiele innych okoliczności bywa powodem do niepewności, ale także namysłu nad sensem trwania w miejscu. Każda z narracji jest kameralna i do bólu szczera, nawet jeśli fundamentem utworu jest narzekanie na ziomeczków czy powrót z imprezy.

Fríðe Ísberg swobodnie przemieszcza się między historiami, a urywając je i na nowo podejmując tok rozważań, dobrze oddaje dynamikę życia polegającą na zerwaniu oraz nieoczekiwanej kontynuacji. Jej fabuły od pierwszego, aż do ostatniego opowiadania, zbudowane są z niepowodzeń, małych towarzyskich szczelin, które w dłuższej perspektywie potrafią przerodzić się w niewygodną narośl. „Świerzb” to również przewrotna opowieść o samostanowieniu, w której autorka na kilka sposobów pokazuje mechanizmy zawłaszczania drugiego człowieka. Stają się one jednak pułapką, wielokrotnie powracającą z jeszcze większą siłą.

"Świerzb" ma w sobie potencjał na naprawdę ciekawą książkę, przede wszystkim za sprawą bezpośredniości oraz orientacji na detale. W wersji Fríðe Ísberg jest jednak ostatecznie głównie kalejdoskopem klisz. Język autorki, choć zmienny (monologi, slang), bywa sztuczny. Zdarzają jej się uproszczenia, skłonność do przerysowywania, mało absorbujące puenty. Może też za dużo czytam opowiadań, prawdopodobnie widziałem już takie próby u Lucy Caldwell czy Dainy Opolskaitė. Od książek ujętych w Nowym europejskim kanonie literackim domagam się czegoś więcej. Zbiór islandzkiej pisarki warto poznać dla kilku tekstów, np. „Świerku” czy „Wywiadu”. Całość jest jednak zbyt oczywista, aby z czystym sercem rekomendować ją wytrawnym czytelnikom.

Recenzja "Kochanka Wittgensteina" David Markson

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 350


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Majer

Premiera: 18 kwietnia 2022 rok

„Kochanka Wittgensteina” znalazła się w moim rocznym zestawieniu najlepszych książek. W uzasadnieniu pisałem tak: „Niezwykłość w literaturze może mieć różne imię. David Markson wykreował postać Kate – prawdopodobnie ostatniej istoty na świecie. Ten pomysł może zwiastować powieść postapokaliptyczną, silnie egzystencjalną, albo inicjacyjną. Nie tym razem. Zamiast potworów, poszukiwania bezpiecznego miejsca do życia czy badania okruchów historii, widzimy Kate w ciągłym ruchu. Jesteśmy zamknięci w jej głowie, słyszymy jej monolog, doświadczamy przypadkowości w różnych zabarwieniach. Jeśli szukacie najbardziej niecodziennej narracji tego roku, to obok „Boba albo mężczyzny na łodzi” sięgnijcie właśnie po „Kochankę Wittgensteina”.

Choć od lektury książki Marksona minęło już nieco ponad 40 dni, nadal wracam do niej pamięcią. Im dłużej o niej myślę, tym bardziej przychylam się do wersji, że Kate tak naprawdę fantazjuje. A może nawet nie tyle fantazjuje, ile imaginuje sobie bycie ostatnią osobą na ziemi. Może jest zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, albo została porzucona przez Wittgensteina i ma ochotę zbudować wokół siebie świat pozbawiony rozmów, kontaktu i zdarzeń? Podoba mi się takie myślenie o książce, bo sprawia, że z gruntu science-fiction przechodzimy na fundament psychologii. Markson nie podąża przecież drogą klasycznej fantastyki. Nie interesują go przyczyny i skutki, lecz to, co pomiędzy: zagadka ludzkiej natury, przeszłości, samotności. Nie czytamy tu o akcie przemocy, ani o praprzyczynach kataklizmu. Za to cały czas pozostajemy przy bohaterce.

„Kochanka Wittgensteina” dzięki swojej konstrukcji jest dziełem praktycznie nieczytalnym. Owszem, kilku przedstawicieli środowiska literackiego doceniło nieoczywiste walory tej prozy. Zasadniczo jednak ‘płynięcie’ z prądem monologów bohaterki jest trudne. Tu nie ma fabuły, nic się nie dzieje w czasie rzeczywistym, jako czytelnicy musimy nurzać się w tym, co jest nam nieznane i obce. Oswojenie wspomnień, próba zbliżenia się do pojawiających się postaci, odnalezienie wspólnych artefaktów – to wszystko z każdą kolejną stroną staje się coraz bardziej niemożliwe. Markson za nic ma nasze potrzeby. Rwie akapity, opisuje myśli podążające donikąd, nie stroni od powtórzeń. Dużą rolę  odgrywa tu ulotność pamięci, z czego wynika mylenie faktów, poprawianie się, innym razem zaprzeczanie. Autor dąży do ukazania nam jak krucha jest ludzka świadomość. Jak łatwo zburzyć świat, który kreowaliśmy sobie przez całe życie.

W „Kochance Wittgensteina” ważny jest język. Celowo układany w krótkie akapity, nabierający podczas głośnego czytania specyficznego rytmu. W jednej ze scen Kate rozmyśla o tym, jak Szekspir wpłynął na tłumaczenie Eurypidesa. Chwilę później podejmuje temat z jeszcze innej strony. Grecy przecież też czytają „Romeo i Julię” w języku ojczystym, a wpływ na kształt greki miał także Eurypides. W ten sposób autorzy niepowiązani ze sobą, żyjący w innych epokach, oddziałują na to, jak my myślimy. Jakimi słowami porozumiewamy się ze sobą. Podobnych, filozoficznych rozważań i odwołań jest w tej książce dużo więcej. Pojawiają się chociażby Vincent van Gogh, William Gaddis, Helena Trojańska czy Johannes Brahms. I za każdym razem jest to wizyta nieoczywista.

Jeśli prawdą jest, że maszynopis tej powieści w 1987 roku odrzuciło pięćdziesięciu czterech wydawców, a nie mam podstaw żeby podważać tę tezę, to bardziej zastanawia mnie nie sam fakt niechęci do poświęcania czasu i środków ze osób decyzyjnych, ile zamiary autora. Pięćdziesiąt cztery to duża liczba. Determinacja Marksona musiała być olbrzymia. Mocno wierzył, że znajdzie czytelników, ba, przypuszczam, że on dobrze wiedział jak dobra jest ta książka. Jak wyjątkowa i ponadczasowa. To tylko dowodzi, że miał rozwiniętą świadomość literacką i wrażliwość twórczą. Dobrze, że ostatecznie mu się udało.