Recenzja "Osa" Eric Frank Russell

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 224


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
 
Premiera: 14 września 2021

Już po lekturze, oddając się rozmyślaniom o „Osie” łatwo dojść do wniosku, że to naprawdę osobliwa książka. Terry Pratchett podsumował ją, mówiąc: „Nie potrafię sobie wyobrazić bardziej zabawnego podręcznika dla terrorystów”. I miał w tym wiele racji, bo wydana w 1957 roku powieść odnosi się przecież do wojny. Akcja osadzona została na planecie rządzonej przez Imperium Syrijskie. To tam zostaje wysłany specjalnie przeszkolony ziemski agent, by niczym osa wprowadzać zamęt w codzienne życie mieszkańców. Na jawne wystąpienie wojskowe nie ma szans, bo Ziemia nie dysponuje odpowiednimi zasobami. Spustoszenie i konsternacja musi zatem powstawać innymi ścieżkami, a motyw osy, która dzięki swojej upierdliwości potrafi rozbić samochód, zabić parę osób i wywołać panikę u kilku kolejnych, jest wprost stworzony dla tej misji.

Tę książkę pewnie najlepiej byłoby czytać w wieku kilkunastu lat. Wtedy docenilibyśmy wartkość akcji, zabawny ton wypowiedzi, umielibyśmy kibicować Mowry’emu w jego szaleńczej misji. To na pewno byłaby lektura, przy której spędziłbym całą noc. „Osa” to jednak coś więcej niż zwykły akcyjniak osadzony gdzieś w odległym świecie. Mając odpowiednie doświadczenie życiowe trudno nie zauważyć, że Syrianie wbrew opiniom ich wrogów wcale nie są głupi i nastawieni na walkę. To raczej społeczeństwo takie jak nasze: przeciążone systemem biurokratycznym, represjonowane przez organ rządzący, zagonione w codziennych troskach o lepsze jutro. Jest tu kilka mało przyjemnych charakterów, ale obok nich znajdują się całkiem przeciętne jednostki. One chcą po prostu trwać i zajmuje je tylko mały mikrokosmos prywatnego życia.

Gdyby „Osę” wydano 25 lat temu pewnie zachwyciłbym się dzielnym bohaterem, który wysłany samotnie na obcą planetę, musi stawić czoła zastępom tamtejszych wojskowych i śledczych. Mowry musi wykazać się sprytem, jak MacGyver poruszać się w labiryncie pułapek. Z kilku naklejek, tykających paczek i niewielkich eksplozji, musi wywołać ogólnonarodowy chaos. Na pierwsze polskie wydanie najsłynniejszej książki Russella czkaliśmy jednak bardzo długo. Teraz zamiast bawić się przy wymyślaniu kolejnych forteli i kibicować w ucieczkach przed pościgiem, dostrzegam też drobiazgi. Ot chociażby sposób zwerbowania Mowry’ego i pomoc jaką otrzymał po wtrąceniu do obozu jenieckiego. Protagonista nie jest w moich dorosłych oczach superhero, ale zwykłym wywrotowcem, gangsterem, który z uśmiechem na ustach morduje, wysadza w powietrze niewinnych, prowadzi do dezorganizacji systemu bezpieczeństwa narodowego. Powieść rozpisana jest jako studium kibicowania bohaterowi i potrzeba określonych doświadczeń żeby zauważyć, że to tak naprawdę tylko ironia. Głównym zamierzeniem autora jest uruchomienie myślenia u czytelnika i to mu się naprawdę udaje.

Ksiązka Russella napisana została w innych czasach i to czuć. Role kobiet zostały ograniczone do minimum. Nie pełnią tu żadnych istotnych funkcji, nie mają swojego zdania, nie wpływają w żaden sposób na tok zdarzeń. Dzisiaj takie przedstawienie świata by nie przeszło przez sito krytyki. Niewiele jest też książek, które kładą tak duży nacisk na humor. Znany polskim czytelnikom Brian Aldiss napisał o Russellu, że to sobowtór „licencjonowanego błazna Johna W. Campbella”. Nie do końca zgadzam się z tym stwierdzeniem. Humor autora „Osy” ma rys satyryczny, wymierzony w władzę i biurokrację w różnych jej formach. To generalnie dobra książka, która może trochę za dużo dopowiada, ale jednocześnie skłania do refleksji.

Recenzja "Śmierć Anglika" Magdalen Nabb

Wydawca:
Próby

Liczba stron: 202


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dorota Kozińska
 
Premiera: 22 lipca 2021

Człowiek nie może pracować w każdej chwili swojego życia. Udowodniono naukowo, że do prawidłowego funkcjonowania ludzki organizm potrzebuje emocji, które stymulują produkcję adrenaliny. Rozrywka jest zatem niezbędna, a sposobów jej realizacji mamy obecnie tysiące. Jednym z nich jest czytanie kryminałów. Opowieści o zbrodni i metodach jej wykrycia wciągają odbiorcę, pozwalają wejść w zupełnie obcy świat i poddać się grze według zasad ustalonych przez autora. Te reguły są jednak powtarzalne. Biorąc do ręki książkę z tego gatunku wiemy, że już na początku pojawi się jakaś zbrodnia. W jej następstwie organy ścigania podejmą śledztwo, które pomimo wielu przeszkód i zwrotów akcji, zakończy się powodzeniem.

„Śmierć Anglika”, czyli powieść napisana w 1981 roku przez praktycznie nieznaną do tej pory w Polsce Magdalen Nabb, jest właśnie takim kryminałem. Już na początku książki dowiadujemy się, że w małej kamienicy we Florencji zastrzelono niejakiego Langleya-Smythea. To 60-letni samotnik wynajmujący za darmo mieszkanie. Skąpiec i odludek, nie prowadzący życia towarzyskiego. Komu miałoby zależeć na jego śmierci? Na to pytanie starają się odpowiedzieć policjanci z Włoch i Anglii. Jest ich właściwie czterech, po dwóch z każdej strony. Anglicy zostali przysłani na specjalne życzenie szwagra denata, który jako wpływowy człowiek boi się skandalu.

Na pierwszy plan wybija się postać karabiniera Bacciego. To młody, niedoświadczony uczeń, który całkiem przypadkowo jako pierwszy odbiera informację o zbrodni. Bacci nie jest specjalnie spostrzegawczy ani inteligentny, ma za to dobre serce i umie mówić po angielsku. To dzięki niemu dochodzi do porozumienia z Lowestoftem i Jeffreysem ze Scotland Yardu. Najważniejszy jest jednak kapitan policji, który prowadzi śledztwo w sposób fachowy i jak przystało na następcę Herculesa Poirota – drobiazgowy. Nie umknie mu żaden szczegół – czy to grymas twarzy rozmówcy czy porzucony worek z rzeczami. Kapitan ostatecznie rozwiąże zagadkę, której jak się okaże daleko do skomplikowanych intryg.

I tu właśnie można zadać sobie pytanie o co tak naprawdę chodzi? Podsuwane ślady, prowadzone poszukiwania, postrzelenie niewinnej kobiety – to wszystko tylko pozornie posuwa akcję do przodu. Dla Magdalen Nabb ważniejsze jest bowiem ukazanie czegoś więcej. Spójrzmy chociażby na scenerię, w jakiej odbyło się zabójstwo. To uboga kamienica. Mieszkają i pracują tam przeciętne osoby. Jest chociażby ekscentryczna Brytyjka prowadząca muzeum nieznanego poety. Jej zeznania odsłaniają światło na nocne życie Langleya-Smythea. Na innym piętrze poznamy rodzinę z dziećmi, które mają swoje małe tajemnice. Kluczowa jest jednak rola zbieracza spadających klamerek. Jego ubogie życie pcha małżonkę do pełnienia posługi, za którą bogaci wcale nie zamierzają uczciwie zapłacić.

Magdalen Nabb kreśli nam obraz Florencji jakiej nie znamy. Tej nieturystycznej, pełnej brudnych zakątków, smutku, bólu i szarości. Istotnym wątkiem jest też życie emigrantów. Bardzo często nierozumianych, błąkających się między zakręconym wikariuszem a żałosną biblioteką, szukających uszu, które chciałyby posłuchać nagromadzonych rozterek. Pejzaż życia marginesu, powiązany z dowcipnym szkicem relacji wewnątrzpolicyjnych jest wartością dodaną tej książki i elementem, dla którego z przyjemnością będę wypatrywał kolejnych trzynastu tomów serii Maresciallo Guarnaccia. Fani piętrowych knowań i rozwiązywania niejednoznacznych kombinacji, będą mogli poczuć się oszukani.

Recenzja "Lato, gdy mama miała zielone oczy" Tatiana Țîbuleac

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 152


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Dominik Małecki
 
Premiera: czerwiec 2021

Każdy byt, niezależnie czy mówimy o życiu mordercy, piekarza, piłkarza czy malarza, jest w jakimś sensie bytem alternatywnym. I nie mam tu bynajmniej na myśli celowego udawania przed światem kogoś, kim tak naprawdę nie jesteśmy. Życie tu i teraz, praktycznie nigdy nie jest wypełnione adekwatną, baśniową treścią. Mijanie się imaginacji i faktycznego kształtu codzienności, która jest nieprzewidywalna, pełna wątpliwości, straconych złudzeń i halucynacji, jest tematem przewodnim większości powieści. Nie inaczej jest z „Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Tu życie realne wpływa bardzo silnie na świat wyobrażeń, ale też różnego rodzaju fantazje oddziałują jeszcze wyraźniej na tkankę życia.

Książka mołdawsko-rumuńskiej pisarki to właśnie taka retrospektywna podróż bohatera do źródeł rozdźwięku między prawdziwą tożsamością, a światem wspomnień. Tatiana Tîbuleac w swojej powieści otwiera drzwi do niebywałych doświadczeń, które pozostając śladami minionego życia, silnie oddziałują na to, co dzieje się w teraźniejszości. Obrazy z przeszłości nie dają spokoju. Wracają w różnych formach, bardzo często zdeformowane przez lęk czy uczucie deja vu. Właśnie dlatego dobrym pomysłem może być spisanie emocji. Ta forma radzenia sobie ze stratą jest coraz częściej zalecana przez psychiatrów i to na nią ostatecznie decyduje się bohater książki – uznany malarz Aleksy.

Złość na matkę jest punktem wyjścia do snucia opowieści ogniskującej się wokół wspomnień rodzinnych, intuicji, niepokojących wizji, młodzieńczych marzeń i niszczących je demonów. Tatiana Tîbuleac zabiera nas na pielgrzymkę po skomplikowanych labiryntach przeżyć młodego bohatera stopniowo wchodzącego w dorosłe życie i doświadczającego licznych deficytów. Prowadzona opowieść nie jest chronologicznym opisem zdarzeń. To swego rodzaju strumień przypadków, chwil, błądzenia po traumach, koszmarach, ale też i cudownych momentów spędzonych z matką. Obrazy z dzieciństwa, echa spotkań z przyjaciółmi, katorga zaznana ze strony ojca, wspólne wakacje – to wszystko przeplata się z elementami dorosłej teraźniejszości. Wchodzimy w emocje i myśli osoby przeżywającej żałobę i dostrzegającej, że nienawiść czasami potrafi prowadzić do wiecznego oddania.

Uczucia Aleksego są wyjątkowo silne. O swojej niechęci do matki mówi już w pierwszym akapicie. Nazywa ją tam bezużyteczną, grubą, głupią i brzydką. Jeszcze gorzej patrzy na ojca, który pozostawia rodzinę dla innego związku. W jego życiu istotną rolę odegra tez babcia, chociaż i z nią moment zbliżenia będzie nieznaczny oraz pojawi się dopiero w sytuacji granicznej. Gdzieś w tle pojawiać się będą także znajomi, sąsiedzi, a także małżonka Aleksego. Trudno jednak powiedzieć, że z kimkolwiek z nich protagonista jest blisko. Nie prowadzi regularnych rozmów, nie bawi się z nimi, nie tęskni do nikogo. Można śmiało powiedzieć, że jego los po zakończeniu szkoły trawią bezsens i poczucie beznadziei. To człowiek pełen blizn zadanych przez osoby, które powinny go chronić. Z tego właśnie czerpie inspirację do tworzenia sztuki.

„Lato, gdy mama miała zielone oczy” nie byłaby książką tak dobrą, gdyby nie narracja. Stroniąca od jakiegokolwiek szantażu emocjonalnego, prowadzona prosto, ale dobitnie. Pełna nieoczywistych porównań i niedopowiedzeń. Liryczna i nie gwarantująca gotowych rozwiązań. Dzięki plastycznemu językowi, odbiorca odczuwa głęboką wrażliwość, poczucie inności bohatera. To nie jest kolejna sielska lektura inicjacyjna. To książka zaglądająca do mrocznych zakamarków duszy, podejmująca temat przemijania bliskich, rozpadających się więzi, choroby i radzenia sobie z jej konsekwencjami.