Recenzja "Terra Alta" Javier Cercas

Wydawca: Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Liczba stron: 360


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Adam Elbanowski
 
Premiera: 18 sierpnia 2022 rok

„Terra Alta” przedstawiana jest jako kryminał, ale kryminałem nie jest, przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Javier Cercas wykorzystuje gatunkowe klisze, ale szuka w życiu swojego bohatera czegoś bardziej skomplikowanego. Odzwierciedleniem tego zamiaru są pojawiające się wątki poboczne, odwołania do literatury, ale także język: wyważony, precyzyjny, różniący się od ustalonego idiomu powieści gatunkowej.

W drugim czy trzecim zdaniu powieści pojawia się pierwszy trup. A właściwie od razu dwa. Ktoś najpierw torturował, a później bestialsko zabił parę staruszków. Później razem z bohaterami odkryjemy kolejne ciała: służącej, matki bohatera, terrorystów i to ostatnie, którego pojawienie się zmrozi serca czytelników najbardziej. Morderstwa to pierwsza, ale nie jedyna klisza. Mamy tu przecież policjanta z trudną przeszłością, walkę o zaszczyty i pieniądze, zamknięcie śledztwa i samodzielną potyczkę ze złem, wreszcie prawdziwego winnego, który nie jest tym, kogo mogliśmy się spodziewać. Pojawianie się kolejnych zdarzeń wpisujących się w dobrze nam znaną strukturę, nie nuży, nie denerwuje. Cercas między tym wszystkim daje nam dużo więcej, dzięki czemu nasza uwaga skupia się na wielu płaszczyznach historii.

Tytułowa „Terra Alta” to niewielka miejscowość w południowo-zachodniej Katalonii. Właśnie w niej zostaje ukryty Melchior, trzydziestolatek, który od samego początku ma pod górkę. Wychowany przez prostytutkę, uzależniony od narkotyków, z kryminalną przeszłością, nieoczekiwanie dla całego otoczenia nawraca się pod wpływem lektury „Nędzników”. Postanawia zostać policjantem i już na początku swojej kariery osiąga sukces. Musi go jednak okupić przesiedleniem na prowincje. Terra Alta miała być tylko przystankiem, odpoczynkiem od intensywnego działania. Tak się jednak nie stało. Melchior coraz bardziej wsiąka w tkankę miejską, poznaje przestrzeni społecznego fermentu. Tu każdy się zna, nic się nie ukryje, a smutne epizody z przeszłości trzymane są w głębokiej tajemnicy.

Tak jak miasto jest dla Cercasa zbiorem ludzi i relacji, tak zabójstwo jest tylko narzędziem wyjaśniającym konkretne zachowania bohaterów. Autor jest brutalny tylko tam, gdzie wymaga tego dramaturgia. W innych miejscach stawia na zwięzły opis samego zdarzenia. Zbrodnia jako obiekt estetyczny nie jest mu do niczego potrzeba. Zdecydowanie ciekawsze jest wchodzenie w umysł i serca postaci. Szczególnie wyrazista jest tu przemiana Melchiora – z zagubionego i uzależnionego młodzieńca w odpowiedzialnego obywatela, strażnika sprawiedliwości, Javerta. Cercas nie ogranicza się jednak tylko do niego. Galeria postaci poszerza się z każdą stroną, a portret każdego z nich został właściwie pogłębiony.

Nowość od Oficyny Literackiej Noir sur Blanc opowiada o rzeczach fundamentach. O pamięci, cierpieniu, zemście, sprawiedliwości, pochodzeniu. Także o sile literatury, która czasami zbawia, innym razem łączy losy, a bywa też, że jest wykorzystywana jako instrument do zdobywania rozgłosu. Ważna jest tu też historia – ta mała, indywidualna, i duża, której ofiarami padają biedni, niewinni, zwykli mieszkańcy. Można zadać pytanie, po co Cercasowi w tym wszystkim poetyka kryminału? Myślę, że prawdziwa jest najbardziej błaha odpowiedź: aby tę epicką książkę dobrze się czytało. I rzeczywiście, hiszpański pisarz robi to z sukcesem. Finalnie wszystkie układanki puzzli do siebie pasują. Javier Cercas pozostawia sobie także pole do dalszej opowieści. Niektóre tajemnice pozostały przecież nierozwiązane (oprawcy matki Melchiora nie zostali zidentyfikowani), a postaci niedopisane (kim w końcu jest Vivales?). Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na ciąg dalszy.

Recenzja "Autochtonka" Kazimierz Gołba

Wydawca: Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej

Liczba stron: 88


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: 2022 rok

Na okładce „Autochtonki” Kazimierza Gołby widzimy dwa domy i częściowo przewrócony płot. Obraz wymowny w treści, ale też silnie zakorzeniony w polskiej kulturze. Skojarzenia z opowieścią o rodzinach Pawlaków i Kargulów są oczywiste, ale żeby mieć jasność, to film Sylwestra Chęcińskiego był tym drugim.

Słownik języka polskiego definiuje autochtona jako rdzennego mieszkańca danego obszaru. U Gołby autochtonami są członkowie rodziny Folcików – matka Franciszka, córka Weronika i powracający po długiej nieobecności ojciec Wiktor. Zamieszkują oni opolską wieś tuż po wojnie. Akcja sztuki została osadzona w okresie tworzenia samego dzieła, czyli w 1948 roku. Co jest nie tak z Folcikami, że sąsiedzi traktują ich jak obcych? Ano to, że płynie w nich niemiecka krew, czego wyrazem ma być nieobecność seniora rodu. Wiktor Folcik został powołany i zwerbowany do Wehrmachtu. W czasie wojny walczył więc po przeciwnej stronie, za co całej rodzinie należy się ostracyzm.

Akcję książki napędza konflikt rdzennych mieszkańców i repatriantów. Ci drudzy dążą do tego, aby pozbawić Folcików należnych im praw. Zamierzają wystąpić do władz lokalnych o przymusowe ich wysiedlenie, dzięki czemu mogliby zająć ich domostwo. Na tym tle wyraźnie wybija się postawa młodych bohaterów: Weroniki Folcik i Jędrka Wójcika, którzy wzajemnie w sobie zakochani, patrząc na świat bez nałożonych filtrów nienawiści. W pewnym momencie Jędrek wyrzuca z siebie znamienną kwestię „A my, gdy Niemców zabrakło, fabrykujemy ich sami z miejscowych Polaków, co mowę swoją na tej tu ziemi przez tysiąc lat zachowali”. Jego umysłem kieruje nie tylko miłość do autochtonki, ale też zdrowy rozsądek i postęp.

Wójcikowie mimo swojego podłego zachowania (to oni postawili płot graniczny), ostatecznie mądrzeją. Potrzebują do tego silnego bodźca, którym jest niespodziewane pojawienie się Wiktora Folcika – już nie w mundurze Wehrmachtu, ale polskim i to z orderem Virtuti Militari. Jego powrót, opowieść o wyjściu z niewoli i dołączeniu do I Dywizji Pancernej gen. Maczka, stanowi punkt zwrotny utworu i prowadzi do rzeczywistego zintegrowania społeczeństwa. Od tego momentu nikt już nie ma wątpliwości, że płot lada moment runie, a wraz z nim wszystkie uprzedzenia i niejasności.

„Autochtonka” Kazimierza Gołby jest jednoaktówką, sztuką celowo ograniczoną do dramatycznego minimum. Autor rezygnuje z pogłębiania portretu psychologicznego bohaterów, pomija ich życiorysy, szczegóły biologiczne, marginalizuje też rolę otoczenia. Chce ukazać nam konflikt w czystej postaci. Swoją narrację obudowuje w kanwę komedii społecznej. Mimo poważnej tematyki nie ma tu realnego strachu czy poniżenia, a raczej sporo humoru i pewności, że prędzej czy później wszystko się ułoży. Z jednej strony można to uznać za naiwne, szczególnie dzisiaj, gdy podobnych historii trochę już znamy, z drugiej nie sposób odmówić autorowi racji. W 1948 roku recepcja książki mogła być przecież inna. I pewnie by była, gdyby sztukę gdzieś wystawiano, albo wydano w formie literackiej. Tak się jednak nie stało. Dobrze jednak, że chociaż teraz uzyskaliśmy do niej dostęp, bo mimo prostej fabuły stanowi ona spuściznę kultury Śląska. Można ją także czytać jako opowieść uniwersalną, oderwaną od konkretnego miejsca i czasu. W ten sposób zyskujemy ważny głos w debacie o inności, sąsiedztwie czy relacjach międzypokoleniowych. 

Recenzja "To jeszcze nie koniec" Michal Sýkora

Wydawca: Afera

Liczba stron: 312


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Wołosiuk
 
Premiera: 18 sierpnia 2022 rok

Recenzując tom „Praga noir” wydany kilka lat temu przez Claroscuro, napisałem „najlepiej wypadł wcześniej mi nieznany Michal Sýkora z jego „Percy Thrillingtonem”. I faktycznie w tamtym momencie na polskim rynku nie była dostępna żadna książka czeskiego pisarza, więc skąd mogłem go znać. Dzisiaj nazwisko Sýkory możemy odnaleźć w księgarniach nad dwoma innymi tytułami łączącymi się w serię o losach Marie Výrovej. „Człowieka Pana Ministra” nie czytałem, ale na „To jeszcze nie koniec” postanowiłem się skusić, mając w pamięci powtórną lekturę opowiadania z muzyką Beatelsów w tle.

Jest w tym kryminale kilka wyjątkowo dobrze przemyślanych i wykonanych elementów. Już prolog pokazuje, że mamy tu do czynienia z pisarzem nietuzinkowym. Na kilkunastu stronach rozpisuje on sielską scenerię dramatu pewnej rodziny. Ten fragment oglądamy oczami nastoletnich dziewcząt, które spędzają u swoich dziadków wakacje. Lenią się, śmieją, wygłupiają, czytają mrożące krew w żyłach historie, podsłuchują rozmowy starszych. Narzekają też na najmłodszego lokatora posiadłości, który swoim płaczem wyprowadza je z równowagi. W tej upalnej atmosferze dochodzi do tragedii, prawdziwej makabry, której nie powstydziłby się Tobe Hooper.

Wydarzenia z 1987 roku odcisnęły silne piętno na całej rodzinie. Po 25 latach od morderstwa jedna z dziewczynek, będąca już dorosłą, zamężną kobietą, ustami swojego męża prosi o przyjrzenie się tej sprawie ponownie. Pewnie w rzeczywistości nikt nie potraktowałby podobnej prośby poważnie, ale tu akurat temat trafiła do właściwych rąk. Marie Výrová podejmuje się niemożliwego – dotarcia do źródła całego zamieszania. Śledząc akta, rozmawiając z członkami rodziny i sąsiadami, odwiedzając miejsce zdarzenia, ma coraz większą pewność, że gdzie popełniono błąd. A może nawet nie tylko błąd? Może chodzi tu o jakieś celowe działania?

„To jeszcze nie koniec” to ciekawy, kameralny kryminał, w którym pierwsze skrzypce grają rodzinne relacje. Poznając kolejne osoby, ich trudne charaktery, motywacje, homofobiczne postawy i narastające przez lata frustracje, tak naprawdę badamy coś więcej niż zbrodnię. Sýkora na uboczu całej intrygi pokazuje kondycję instytucji rodziny we współczesnych Czechach. Czytając jego książkę, nie może nas dziwić, że systematycznie spada liczba ślubów i narodzin, rośnie z kolei liczba rozwodów.

Co zaś do samej intrygi, to ma ona klasyczną, intrygującą postać. To ten typ kryminału, w którym poznajemy niewielki skrawek rzeczywistości. Ograniczona liczba bohaterów pozwala przyjrzeć im się z bliska i stopniowo eliminować z grona podejrzanych. Każdy nowy trop prowadzi pozornie donikąd, a ostateczny sprawca do samego końca pozostaje w naszych oczach czysty.

Razem z Výrovą traciłem nadzieję na rozwikłanie tej zagadki. Ba, w pewnym momencie zupełnie zwątpiłem, czy jakiekolwiek rozwiązanie nadejdzie. I podobało mi się to, bo mogłem obcować z bohaterką bardzo ludzką – błądzącą, popełniającą gafy, wkurzoną na zdradzających mężczyzn i skąpych bogaczy. To powieść, gdzie nie ma wybitnych jednostek, a akcja idzie swoim indywidualnym, powolnym tempem.

Zastanawia mnie, dlaczego Sýkora wybrał postaci kobiece. To one są tu kluczowe i najbardziej eksponowane. Nie tylko Výrová, ale też dziewczęta z dzieciństwa, ich babcia, matka zabitego dziecka, a nawet kochanka jej męża. Są bardziej wyraziste niż mężczyźni, ich portrety psychologiczne są pogłębione. Na tym tle mężowie, wujkowie, przełożeni czy sąsiedzi wyglądają bardzo blado – albo są skorumpowani, albo brutalni, albo nijacy, albo z kolei ulegli względem szefostwa. Być może autor ustanawiając taki podział ról, chciał nam wyraźnie pokazać, że w obliczu śmierci dziecka to kobiety stają się bardziej stanowcze.

Jeśli miałbym się o coś przyczepić, byłyby to wątki muzyczne. Za dużo tu tego Dylana, płyt, utworów. Te kilka fragmentów zwyczajnie nie pasowało mi to książki, w której skupiamy się przede wszystkim na śledztwie, a nie szczegółach życia policjantki.