Recenzja "Światy równoległe" Piotr Michałowski

Wydawca: Forma

Liczba stron: 222


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: maj 2022 rok

Piotr Michałowski to szczeciński poeta, pisarz, literaturoznawca i krytyk. W zbiorze „Światy równoległe” prezentuje nam dwanaście opowiadań pisanych na przestrzeni ostatnich kilku lat. Część z nich polski czytelnik mógł już zresztą poznać. Tytułowy tekst ujęto w książce „2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań”, z kolei „Patchworsk” i „Obrót rzeczy” znalazły się w tomach odpowiednio z lat 2017 i 2014.

W „Światach równoległych” możemy przeczytać narracje różnorodne pod względem fabularnym. Nie ma tu jednego narratora, bohatera czy postaci łączącej teksty. Raz jest nim człowiek czekający na dworcu kolejowym („Synogarlica turecka”), innym mężczyzna wplątany przez dawnego znajomego w tajemniczy „Projekt MAMY”, a jeszcze w następnym para pogodzona ze swoim losem („Dzień bez Twarzy”). Akcja tekstów przenosi się z niewielkich przestrzeni (dworzec, pokój, balkon) na szerokie plany (parkingi, ulice). Raz jest osadzona we współczesnym Szczecinie, by zaraz przeskoczyć do XIX-wiecznego Paryża. Teksty dygresyjne, w których pozornie dzieje się naprawdę niewiele, są często budowane z wykorzystaniem narzędzi typowych dla opowiadań grozy: tajemnicy, niedopowiedzenia, brutalności (przykładem może być tocząca się po bruku głowa odcięta od korpusu w „Obrocie rzeczy”).

W tym kontekście warto zadać sobie pytanie, czym są owe tytułowe „Światy równoległe”? Odwołanie do tego pojęcia możemy znaleźć w dziedzinie fizyki kwantowej (między innymi pod hasłem kopenhaskiej interpretacji mechaniki kwantowej), ja jednak pozwolę sobie pozostać w duchu interpretacji humanistycznej. W ostatnim, kończącym zbiór tekście poznajemy parę, która planuje podróż po owładniętym epidemią świecie. Wymyślają specjalną nazwę na nadchodzące wydarzenie, uzbrajają się w maseczkę i ruszają ku instytucji, która znowu pozwoli im poczuć się wolnymi. Choć bohaterowie mówią pozornie podobnym językiem, zwracają uwagę na analogiczne szczegóły, mają określoną wiedzę i doświadczenia, żyją w swoich światach. Nie potrafią się dogadać ani zrozumieć bez słów. Ich egzystencja, mimo że połączona sakramentalnym TAK, jest zbiorem nieporozumień i ukrywanych myśli.

Podobnie wygląda para ze „Światów równoległych” (choć tu zbawienia nie ma). Między protagonistami brakuje jakiegoś głębszego uczucia. Ona skupia się bardziej na swojej wiolonczeli, on z kolei nie potrafi wyjść z pogłębiającego się impasu. W tym opowiadaniu to człowiek staje się instrumentem, a instrument narzędziem obdarzonym duszą i emocjami. Ugrzęźniecie w związku z osobą, której ambicje i czyny nie mają punktów przecięcia z naszymi dążeniami, prowadzi do uzależnienia od czyjejś obecności, do strachu przed samotnością.

Owe uczucia występują praktycznie w każdym tekście. Bohaterowie (nie zawsze będący parą) są razem, rozmawiają, wspominają dawne czasy, biorą udział w tych samych eksperymentach. Rzadko jednak mogą sobie ufać. Są gdzieś na uboczu, odseparowani od głębszych przeżyć, osamotnieni. Co im zatem pozostaje? Przede wszystkim małe rzeczy, szczeliny, w których życie potrafi ukazać się w pełnej jaskrawości.

Elementem spajającym wszystkie teksty jest także technika narracyjna. Wspomniałem już o narzędziach typowych dla grozy, ale wiele jest tu także z sensacji czy kryminału. Zamiast jednak wciągać nas w intrygę, posuwać akcję do przodu, Piotr Michałowski skupia się na detalach. Słowa to przybliżają się ku małym szczegółom, to oddalają ku osi fabularnej. W obu tych warstwach bywa ciekawie i intrygująco. Autor ma dużą wiedzę i wyobraźnię, dzięki czemu możemy poznać jego refleksje na temat spotkań klasowych po latach, dowiedzieć się paru szczegółów o synogarlicy tureckiej czy sumaku octowcu, zagłębić się w pojęcia adekwatne dla języka logiki. Co ważne udaje mu się nad tymi dygresjami panować, nie daje się im ponieść. Dzięki temu cały zbiór czyta się nie jak studium erudycyjne, ale dobrze skrojony zbiór wyrazistych opowiadań.

Recenzja "Powrót do Edenu" Paco Roca

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 176


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Pindel
 
Premiera: czerwiec 2022 rok

Pisząc o „Kolejach losu”, zwróciłem uwagę, że ów tom ma w sobie więcej z lekkości „Pianisty”, niż zdecydowanie bardziej dosadny i hermetyczny „Syn Szawła”. To porównanie można odnieść do całej działalności artystycznej hiszpańskiego autora. Paco Roca celuje w historie uniwersalne, epickie, czytelne w każdym rejonie świata. Przy okazji tworzy je w sposób uładzony, nostalgiczny, wyczyszczony z większości brudu czy ozdobników. To opowieści wywołujące silne emocje. Taki jest także „Powrót do Edenu” wydany niedawno przez Kulturę Gniewu.

O ile w „Domu” obserwowaliśmy trójkę rodzeństwa, które powraca do miejsca zamieszkania swojego zmarłego ojca, o tyle w „Powrocie do Edenu” w centrum autor ustawia wiekową kobietę. Lontem fabularnym jest tu zdjęcie, na którym bohaterka spędza chwilę ze swoją matką i rodzeństwem. Choć wszyscy są uśmiechnięci, ten moment wcale nie przeszedł do historii rodziny jako szczęśliwy. Dlaczego? Kogo brakuje na fotografii? Właśnie na te pytania odpowiedzi znajdziemy w komiksie.

W „Powrocie do Edenu” Antonia wspomina swoich bliskich. Tak poznajemy całkowicie różne życiorysy. Jedni są wolnymi duchami i najbardziej cenią sobie kolejne przygody z kobietami, podczas gdy inni oddają się polityce i osiągają w tym niejakie sukcesy. Szczególną uwagę warto zwrócić na losy płci pięknej. W ich przypadku nie ma miejsca na luksus czy spełnienie marzeń. Żyją w ubóstwie. Każdego dnia walczą ze stosami naczyń, nieporządkiem i głodnymi mężczyznami, których trzeba wykarmić na czas. Ewentualne spóźnienie może się skończyć źle, nawet użyciem siły, na co i tak nikt nie zwróci uwagi. Jesteśmy przecież w latach 40. w Hiszpanii, erze terroru religijnego i patriarchatu. Nie przez przypadek na kilku ilustracjach widzimy jednostki zgniatane przez olbrzymie buty władzy i społeczeństwa. W tym kontekście Powrót do Edenu należy odczytywać jako poruszający fresk pogmatwanych, złożonych relacji rodzinnych, a jednocześnie pejzaż powojennej Hiszpanii – wynędzniałej, głodującej, w której pozycja młodych kobiet była nie do pozazdroszczenia.

Paco Roca ma talent do kreowania małych, zapadających w pamięć scen. „Powrót do Edenu” to nie tylko znój i dyktatura, ale także próba zbudowania wokół siebie małych radości i magii. Na kartach komiksu odnajdziemy między innymi wspomnienia matki Antonii o kapitanie don Milanie, który uniósł się balonem nad Walencją i odleciał w niebyt. Odwiedzimy dawne kino, gdzie w oczach bohaterów ujrzymy emocje związane z seansem wspaniałej „Filadelfijskiej opowieści”. Wreszcie pojedziemy tramwajem na plażę, gdzie zamiast tłumów i upału, zwrócimy uwagę na rajski piasek i rozkosz płynącą ze spożycia schłodzonego trunku (przynajmniej do czasu). Inna sprawa, że praktycznie każda z tych scen jest dość szybko ucinana przez rozczarowanie i zło kryjące się w sercach innych osób.

Samą opowieść można określić mianem ‘ważnej’ i ‘aktualnej’, ale ja wolę ją czytać jako ponadczasową. Do takiego wniosku przekonuje mnie także sam autor, spinając historię graficzną klamrą. Pierwsze plansze są całkowicie czarne. Ukazują niebyt, z którego powoli wyłaniają się białe punkty łączące się w konkretne kadry. Gdy historia osiągnie swoje rozwinięcie, powoli zacznie tracić na ostrości. Postaci, miejsca i rzeczy zaczną ponownie przeradzać się w pojedyncze kreski i odchodzić w nicość. Formalnie „Powrót do Edenu” jest więc pomysłowy i przemyślany do ostatniego szczegółu. Plansze, kiedy muszą, są realistyczne. Bywają też miejsca, gdzie hiszpański autor dobitnie podkreśla absurdy rzeczywistości poprzez odwołanie się do dokonań karykaturalizmu czy surrealizmu. To wszystko jest jednak spójne. Razem z zabawą barwami stanowi oddzielną ramę dzieła, która byłaby pewnie tak samo czytelna i bez tekstu.

Recenzja "Przepływy" Maciej Libich

Wydawca: WBPiCAK

Liczba stron: 66


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: kwiecień 2022 rok

Maciej Libich to człowiek pracujący ze słowem. Zaangażowany w projekt kwartalnika Wizje, redakcję Literatury na świecie, krytykę prozy i poezji współczesnej, na co dzień obcuje z literaturą. Z tego obcowania powstał tom tekstów „Przepływy”, który nie jest ani prozą, ani poezją, ani żadną inną, łatwo szufladkowaną formą. Z tego powodu samo czytanie książki do prostych nie należy. Czytelnik przyzwyczajony do szablonów, linearności i fabuł, może się w tym labiryncie znaczeń zagubić, parafrazując tytuł utworu – przepłynąć obok portu docelowego, nie przybijając do brzegu.

Lubię, imponuje mi, gdy debiutanci starają się opowiadać w nowy sposób. Haruki Murakami wyznaje zasadę, że powieść może napisać każdy „Wystarczy umiejętność pisania i zmyślania oraz przybory służące do przelewania tego na papier”. „Przepływy” powieścią jednak nie są i jestem przekonany, że nie byłby w stanie ich napisać człowiek nie żyjący literaturą. Z jednej strony, chodzi tu o dialogowanie z działami i twórcami, czyli o pewien zasób wiedzy i umiejętności krytycznego ich komentowania, z drugiej o sam model kreacji – przechodzący z wiersza do miniatur. Dzięki niemu teksty zyskują specyficzny rytm.

W centrum swojej książki Maciej Libich ustawia postać męską. To antybohater, outsider, postać stojąca w szczególnym konflikcie z uznanymi przez ogół formami życia. Jego egzystencja, umieszczona poza konkretną przestrzenią i czasem, jest pełna rozczarowań i strachu. Owe uczucia wiążą się częściowo ze zdarzeniami wplecionymi w jego życiorys (np. rozstanie z partnerką), należy je jednak traktować szerzej. Przekonuje o tym sam autor, pisząc w jednym tekście „Wyobrażam sobie wręcz, że niczym nie różnię się od innych ludzi”. Strach jest więc tu wypadkową trudnego momentu, w którym przyszło nam żyć. Pandemia, wojna, zmiany klimatyczne – to wszystko działa podskórnie, wchodząc do krwioobiegu narratora, steruje jego myślami i czynami.

Nie mając lepszego pomysłu na przetrwanie, antybohater oddaje się w pełni rutynie. Pracuje, wspomina, spaceruje po mieście, porządkuje mieszkanie z nagromadzonego na pustych półkach kurzu. Swoją biernością i obojętnością prowokuje czytelnika, który chciałby przeczytać o czymś wielkim. O jakimś zdarzeniu godnym zapamiętania. Nic takiego jednak się tu nie dzieje. Wiwisekcja codzienności i zatapianie się we wspomnieniach są tu drogą ku zrozumieniu otaczającego świata. Projekcją ścieżki, po której można bezpiecznie stąpać. Narrator znajduje w tym działaniu równowagę, namiastkę harmonii. Czy jednak dokłada do tego też jakiś sens? Niekoniecznie, bo „Przepływy” nie są książką, która daje odpowiedzi.

Wspomniałem już, że Maciej Libich dyskutuje z autorami. Dwa tropy są tu oczywiste. Po pierwsze Franz Kafka, który doskonale czuł dziwność otoczenia. Po drugie Robert Walser, którego od niedawna przypomina nam Państwowy Instytut Wydawniczy, a który podobnie jak autor „Przepływów” naśmiewa się z okrucieństwa świata, poprzez jego transformację i wykrzywianie. We wstępie do trzeciej części pada zresztą znamienny cytat z „Rodzeństwa Tanner” „Nie chcę przecież robić w życiu kariery, chcę tylko żyć, żeby to miało odrobinę sensu. Nic więcej. Właściwie chcę tylko dożyć zimy, a  kiedy już spadnie śnieg i przyjdzie zima, będę wiedział, jak żyć dalej, przyjdzie mi to do głowy, co najlepiej zrobić z życiem. Bardzo lubię tak podzielić życie na małe, proste, łatwe zadania rachunkowe, które nie wymagają łamania głowy, które same się rozwiązują”. On najlepiej podsumowuje, o czym Maciej Libich chciał nam opowiedzieć.

Nawiązań w „Przepływach” jest pewnie więcej. W pewnym momencie narrator czyta chociażby Andrása Pályia, którego zbiór „Na końcu świata” też chciałem swego czasu poznać, ale później zupełnie o tej potrzebie zapomniałem. Podobnie więcej można znaleźć tu wątków. Istotny wydaje się pomysł ukazania postaci w różnych momentach życia. Od dzieciństwa, przez dorastanie, aż po dorosłość. Ważne są także relacje z rodziną i bliskimi („pomyślałem, że rodzice wychowywali mnie w poczuciu absolutnej wyższości nad innymi ludźmi, do dziś nie rozumiem dlaczego, bo nie było we mnie przecież nic wyjątkowego”). Z „Przepływów” można wziąć całkiem sporo. W tych smutnych, szczerych i momentami radosnych tekstach ukryte jest wiele pytań i refleksji. Ale nie to jest siłą tej książki. O samotności i niedopasowaniu napisano już wystarczająco dużo. Teksty Macieja Libicha to przede wszystkim forma, język i ulotność chwili. Warto się w nich zatopić.