Recenzja "W krematoriach Auschwitz „Sonderbehandlung” – mord na Żydach" Filip Müller

Wydawca: Karta

Liczba stron: 277


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Ewa Czerwiakowska

Premiera: styczeń 2021

Filipa Müllera pewnie niewielu z nas kojarzy. Być może część pamięta jego epizod w filmie „Shoah” Claude Lanzmanna. To co jednak tam widzimy, to naprawdę niewiele. Bardzo niewiele, bowiem zmarły 8 lat temu Müller miał do opowiedzenia dużo. I na szczęście odważył się to zrobić. Ponad 30 lat po oswobodzeniu z obozu koncentracyjnego Auschwitz, napisał i wydał książkę „W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach”, którą obecnie dzięki przekładowi Ewy Czerwiakowskiej oraz Wydawnictwu Karta mamy okazję przeczytać po polsku. I zapewniam, żadna minuta spędzona z tą lekturą nie będzie stracona.

Nie chcę tu streszczać ani opisywać tych wszystkich okropieństw, o których wspomina Müller w swojej książce. Tego nie da się oddać lepiej, niż uczynił to słowacki autor. O Zagładzie czytałem całkiem sporo, jeszcze więcej oglądałem. Fotografie i filmy masowych grobów na trwale wbiły mi się w pamięć. Historie o zabijaniu bez powodu, wykorzystaniu Cyklonu B, eksperymentach na niewinnych osobach – to wszystko już znam. A jednak jeszcze chyba nigdy nie zostały one podane w sposób tak dosadny, obiektywny, rzetelny. Tak bolesny.

W czym tkwi klucz piorunującego przekazu książki? Jestem przekonany, że chodzi tu o narrację. Przede wszystkim Müller nie robi z siebie bohatera, mimo iż relację pisze w formie pierwszoosobowej. Niewiele wiemy o jego przeszłości. Gdzieniegdzie pojawiają się drobne poszlaki, wspomnienia ze spotkań znanych dawniej osób. Jak znalazł się w obozie? Gdzie pracował? Jakie miał marzenia? Czy zakochał się choć raz w życiu? Tego wszystkiego nie wiemy. Od razu zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń. Znajdujemy się na apelu, podczas którego bezwzględny kapo morduje więźnia buntującego się przed dotykającą wszystkich niesprawiedliwością. Taka właśnie to była zasada – jeśli choć raz się wychylisz, umrzesz. Müller od początku dobrze ją rozszyfrował, dzięki czemu mimo niebezpieczeństw pojawiających się praktycznie każdego dnia, wbrew logice i rozkazom, przetrwał. Przetrwał po to, aby dzisiaj każdy z nas mógł poznać stosowane metody eksterminacji.

Müller jako więzień numer 29236 został oddelegowany do budowy krematorium i komór gazowych. Same prace konstrukcyjne, to jednak nie wszystko. Jego kolejnym zadaniem było rozbieranie zagazowanych ludzi, pozbawianie ubrań wartościowych przedmiotów, a następnie palenie zwłok. Za swoją wzorową posługę został nawet wyróżniony propozycją objęcia funkcji kapo. Nigdy jej jednak nie przyjął. Müller spisuje swoje wspomnienia z rzeczowym obiektywizmem. Notuje wydarzenia dokładnie tak, jak one wyglądały. Bez wyolbrzymiania i dorabiania własnych teorii. Piorunujące wrażenie robi też sposób kreowania postaci. Nie jest to zwykły wykaz nazwisk, jaki często spotykałem w podobnych publikacjach. Autor świadomie rezygnuje z próby opowiedzenia o wszystkich i skupia się na jednostkach. Oddaje słowami ich postawy, uczucia, przywołuje słowa, dylematy, pojedyncze grymasy. Dzięki temu są oni realni, stanowią część całej historii, a nie nic nieznaczącego przypisu.

Ważnym wątkiem książki jest poczucie winy. Müller widział tysiące ludzi idących na śmierć. Dobrze wiedział co się z nimi stanie. A jednak obserwował kolejne spektakle odgrywane przez niemieckie wojsko i nigdy nie puścił pary z ust. Czuł się winny, ale jednocześnie dobrze wiedział, czym skończyłaby się taka niesubordynacja. Przywołuje też przykłady podobnych sytuacji i konsekwencje, jakie musieli ponieść nie tylko skazani na zagładę, ale też członkowie Sonderkommando. To kolejny element życia w piekle – palenie poskręcanych zwłok, głód, permanentny strach, zapracowanie – to wszystko było za mało. Należało wywołać w więźniach także poczucie winy, że nie mogą nic zrobić dla swoich braci. To zresztą właśnie wspomniane emocje było powodem podjęcia próby samobójczej autora. Pod koniec wojny dołączył on do grupy więźniów idących do komory gazowej. Jedna ze świadomych losu kobiet powstrzymała go, mówiąc; „Więc chcesz umrzeć? To jest bez sensu. Twoja śmierć nie zwróci nam życia. To nie jest rozwiązanie. Musisz wyjść stąd żywy, musisz świadczyć o cierpieniu i krzywdzie, które mam wyrządzono”.

„W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach” uznaje się za książkę autobiograficzną, ale jeśli mamy żyć w zgodzie z prawdą, nie wszystko co w niej napisano, zdarzyło się w tak nakreślonym kształcie. Część faktów Müller przypisał do życiorysu swojego bohatera, mimo iż przydarzyły się one komuś innemu. Co osiągnął dzięki temu? Przede wszystkim linearność, ciągłość narracji i ostatecznie także wymiar powieściowy. Tę książkę naprawdę czyta się jak bardzo surową beletrystykę, mimo że wszystko co w niej zamieszczono, zdarzyło się naprawdę. Ostatecznie dzieło Filipa Müllera to relacja arcyważna. Jedna z najważniejszych w historii literatury. Znajduję w niej najgłębszą istotę ludzkiego życia i dawania świadectwa. To esencja wszystkiego co złe i traumatyczne. Jeśli macie przeczytać w tym roku jakąś książkę historyczną, powinna to być właśnie „W krematoriach Auschwitz. Sonderbehandlung – mord na Żydach”.

 

Recenzja "Całusy Lenina" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron: 600


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Premiera: 10 grudnia 2020

Państwowy Instytut Wydawniczy narzucił sobie szalone tempo publikacji kolejnych powieści Yana Lianke. W niespełna dwa lata na półkach polskich księgarń pojawiły się aż cztery tytuły, kolejno „Sen wioski Ding”, „Kroniki eksplozji”, „Czteroksiąg” i „Całusy Lenina”. Droga do przetłumaczenia całości dokonań twórczych wybitnego pisarza z Chin jest jednak daleka. Do 2020 roku miał on na koncie siedemnaście powieści, kilkadziesiąt opowiadań i tyle samo nowel, trzy rozszerzone eseje, pięć zbiorów esejów, sześć zbiorów krytyki literackiej i kilkanaście scenariuszy filmowych. A to wszystko w niespełna czterdzieści lat pracy twórczej (za debiut uznaje się opowiadanie z 1979 roku). „Całusy Lenina” to ujmując rzecz chronologicznie, dziesiąta powieść Lianke, najwcześniejsza z dostępnych w naszym ojczystym języku. Przy okazji książka, która na https://www.goodreads.com ma łączną ocenę gorszą niż Czteroksiąg i Sen wioski Ding, ale lepszą niż Kronika eksplozji. Wspominam o tym tylko dlatego, że gdybym sam miał ułożyć je w kolejności, wyszłoby dokładnie tak samo.

W swoim gniewnym artykule z 2012 roku Yan napisał mniej więcej tak: „W tym społeczeństwie ludzie żyją jak psy. Marzę o tym, by móc głośno szczekać w moich książkach i zamienić to szczekanie w przednią muzykę”. Ta sztuka doskonale mu się udała właśnie w „Całusach Lenina”. Książka skrzy się od ciętych ripost, krytyki ustroju, sarkazmu wymierzonego w ludzi, a jednocześnie układa się w coś kształtem przypominającego muzyczną wariację: z jednej strony pełną folkloru, poezji i opery, z drugiej wyśpiewującą żałobny tren. To właśnie w pojawiających się słowach piosenek czy wierszy, na przykład podczas festynu w miejscowości Żywot, doskonale widać absurdalność świata przedstawionego. Podniosłe tony połączone z prostym, kpiarskim językiem, służą Lianke do nieustannego zadziwiania i prowokowania.

W Żywocie mieszka sto dziewięćdziesiąt siedem osób, w tym trzydzieścioro pięcioro ślepych, czterdzieścioro siedmioro głuchych, trzydzieścioro trzech kulawych. Jest jeszcze kilkudziesięcioro bez ręki, z brakującym albo nadmiarowym palcem, karłów i z innymi przypadłościami. Pewnego dnia ta społeczność staje się główną atrakcją chińskiej społeczności – jednonogi mężczyzna pokonuje duże odległości; niewidoma kobieta słyszy opadające piórko; ofiara polio wciska stopę do butelki i tańczy na scenie. Zarobione w ten sposób pieniądze, zarządzający powiatem zamierza przeznaczyć na … zakup mumii Lenina, która ma stać się atrakcją turystyczną pobliskich terenów oraz motorem napędowym gospodarki. Po drodze poczynionych zostanie wiele ustaleń, przyjrzymy się kilku retrospekcjom, usłyszymy krzyk staruszki i ujrzymy skutki pożądania władzy w najczystszej postaci (włącznie z postawieniem mauzoleum obok tego leninowskiego dla starosty powiatu). Czy w tym szaleństwie jest metoda?

„Całusy Lenina” to historyczna alegoria gorączki kreowania bogactwa, która ogarnęła Chiny po tym, jak Deng Xiaoping otworzył gospodarkę w latach 90. Yan Lianke umiejscawia akcję w dobrze sobie znanej prowincji Henan w środkowych Chinach, uważanej za serce chińskiej cywilizacji. To miejsce stało się areną wielu krytycznych wydarzeń, w tym szaleństwa sprzedaży krwi, doskonale opisanego w książce „Sen wioski Ding”. W „Całusach Lenina” mowa jest jednak o innych problemach. Punktem wyjścia omawianej lektury jest nietypowe zdarzenie – śnieg padający podczas lata, w trakcie dojrzewania zboża na polach. To właśnie kryzys nieurodzaju sprawi, że pozbawieni zarobków mieszkańcy przyjmą zlecenia na wykonywanie niebezpiecznych zadań na scenach teatrów. Gdzieś w tle Lianke wspomina także o politycznych kontrowersjach, to ich echa wybrzmiewają tu najsilniej. Przypomni między innymi etap produkcji stali, podczas którego mieszkańcy Żywotu zostali pozbawieni wszystkich urządzeń codziennego użytku: garnków i patelni, sztućców, a nawet narzędzi rolniczych. W kilku plastycznych ujęciach podsumuje szaleństwo ery Mao Zedonga, którego czerwona książeczka piętrzyć się będzie w równych rzędach na szkolnych ławkach. Najbardziej znamienne jest jednak to, czego w książce nie ma, co zostało z premedytacją przemilczane. Nazwy rozdziałów sugerują, że parę z nich zostało wyciętych, zatuszowanych. To odpowiedź Lianke na ciągłą ingerencję w jego książki. Tym razem to on postanowił wyprzedzić zapędy cenzorów i zostawił luki, które każdy czytelnik musi uzupełnić po swojemu. Podobnie zaskakująca jest strategia opowiadania o Żywocie. ­­W książce roi się od przypisów, które autor wyjaśnia sam, opowiadając w ten sposób historię i zwyczaje położonej w górach miejscowości. Przyznam się szczerze, że nie kojarzę innej książki, która miałaby w ten właśnie sposób zbudowany jeden z wątków fabularnych.

„Całusy Lenina” to książka bez dwóch zdań wyjątkowa. Zabawna i przerażająca, prosta i formalnie zakręcona, solidnych rozmiarów, ale jednocześnie niemożliwa do odłożenia. Kogo krytykuje Lianke? Komunistów, kapitalistów, urzędników, zwykłych mieszkańców, przedsiębiorców i wiele innych grup. Ludzie bywają szczerzy i troskliwi, ale jeszcze częściej nieuczciwi i skorumpowani. Autor prowadzi czytelnika w dziwną pielgrzymkę przez Chiny – często dosadną, rzadziej melancholijną. Raz tradycyjnie, później nowocześnie, czasami fantastycznie. Można by tu tak dalej pisać, o bohaterach, o symbolach, o znaczeniu powtórzeń – nie chciałbym jednak psuć zabawy. A tej w „Całusach Lenina” jest naprawdę dużo, bo mimo poważnego tematu, Lianke dba o zwroty akcji, o różnorodną paletę wydarzeń, o silne charaktery. W tym też drzemie siła jego literatury – w łączeniu tego co atrakcyjne, z tym co wzniosłe. Czekam na kolejne tłumaczenia!

Recenzja "Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to unikatowa opowieść o dzieciach i sile natury
Wydawca: Albatros

Liczba stron: 320


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Andrzej Szulc

Premiera: 24 marca 2021

Bohaterka najnowszej książki Kazuo Ishiguro do przetrwania potrzebuje promieniowania słonecznego. Wierzy, że źródło dostarczające jej niezbędnej energii do dalszego działania, jest zdolne do spełniania życzeń i wskrzeszania zmarłych. Swoje modlitwy o zdrowie przyjaciółki kieruje właśnie ku Słońcu, które traktuje jak jakieś pierwotne bóstwo. Ze wszystkich wspomnień, które Klara przechowuje w swojej pamięci, pierwsze, którym dzieli się z czytelnikami, także dotyczy Słońca. Stojąc na półce w sklepie, sięga po promień przemykający po podłodze. Bóstwo Klary może zniknąć z jej widoku za budynkami tudzież za horyzontem, ale życiodajna poświata nigdy jej nie opuszcza. 

"Klara i słońce" Kazuo Ishiguro to najnowsza powieść Noblisty z 2017 roku

Ishiguro odkrywa prawdę o świecie po jakim stąpa Klara z wykalkulowaną powściągliwością. Surowa ekonomia jego prozy, która tak często odsłania intensywne emocje we wnętrzu czytelników, nie chce od razu dopowiadać wszystkiego. Autor małymi kroczkami, systematycznie odsłania następujące po sobie plansze, by napięcie i zainteresowanie losami małego androida, nigdy nie spadło choćby o jeden stopień. I to wszystko udaje mu się idealnie, mimo że w warstwie fabularnej dzieła, nie ma jakiejś niepotrzebnej szarży. Bohaterki są właściwie dwie – Klara, android zakupiony ze sklepu, oraz Josie, 14-latka z pewnym schorzeniem, która podobnie jak większość zamożnego społeczeństwa, została genetycznie skorygowana w nadziei na zapewnienie jej przyszłego sukcesu.

Wychwalanie Klary przez kierowniczkę sklepu jako pięknej i dostojnej, odzwierciedla obsesję na punkcie godności, która definiuje Stevensa, głównego bohatera „Okruchów dnia”. Podczas gdy absolutna lojalność Stevensa wobec rodziny stale przyćmiewa jego uczucia, oddanie Klary pozwala jej zrozumieć, czym tak naprawdę jest miłość. Bohaterka najnowszej powieści Kazuo Ishiguro zawsze rozumiała podstawowy cel wszystkich SP – towarzyszenie człowiekowi samotnemu, który sam zepchnął się do tej roli, poprzez dorastanie spędzone głównie przed ekranami. Jednakże, jak to ujęła Klara w jednym z fragmentów, „Im więcej obserwuję, tym więcej uczuć staje się dla mnie dostępnych”.

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to także powieść o sile natury

Refleksyjna proza Ishiguro pięknie pokazuje, jak Klara uwalnia swoje najsilniejsze uczucia, obserwując akty dobroci. Po tym, jak matka Ricka – Helen, dzieli się z nią swoimi marzeniami o wysłaniu syna na studia z dala od domu, Klara przyznaje ze zdziwieniem: „Do niedawna nie sądziłam, że ludzie mogą wybrać samotność”. Pomysł wyboru samotności przeczy przecież jej istnieniu. Bycie świadkiem tego wyznania, momentu gdy pozwalamy odejść ludziom, których jesteśmy najbliżej, tylko wzmacnia wiarę Klary w miłość. To właśnie to uczucie pcha ją w nieznane miejsce, gdzieś na horyzoncie. Tam, w jednej z najbardziej pamiętnych scen powieści, będzie poszukiwać boskiej interwencji, by pomóc tej, którą ją wybrała.

„Klara i Słońce” Kazuo Ishiguro jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa

Fakt, że nieco nieopierzony Rick ośmiela się nazwać swoją miłość do Josie „prawdziwą i na zawsze”, wyróżnia się jeszcze bardziej w dystopijnym społeczeństwie definiowanym przez sztuczność i ulotność. Świat zewnętrzny właściwie nie zostaje tu odmalowany. O panujących w nim twardych zasadach, dowiadujemy się tylko z dialogów i pojedynczych obserwacji. Cała akcja zostaje zamknięta w czterech ścianach, bo najważniejsze dla autora nie jest ukazywanie zbiorowości, a pojedynczych przypadków. „Klara i Słońce” jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa. Fakt, że Ishiguro wykorzystuje do tego celu sztuczną inteligencję, tylko wzmaga ten przekaz. Książka przypomina nam, że warto pielęgnować wspólne chwile, tak jak Klara dziękuje Słońcu za każdy moment spędzony w jego cieple. Ostatecznie więc, choć trudno nazwać tę powieść rewolucyjną czy nowatorską, stanowi poruszające świadectwo potrzeby bliskości i akceptacji. To książka tętniąca emocjami i w tym aspekcie upatruję jej największą wartość.