Recenzja "Opowiadania" Katherine Mansfield


Wydawca: Officyna

Liczba stron: 424


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Magda Heydel

Premiera: 19 listopada 2020 rok

Gdy 14 października 1988 roku przy Oakwood Grange Road na Roundhay w Leeds w hrabstwie West Yorkshire Louis Aimé Augustin Le Prince kręcił „Scenkę z ogrodu Roundhay”, najstarszy zachowany film świata, w odległym Wellington w Nowej Zelandii rodziła się Kathleen Mansfield Murry, bardziej znana jako Katherine Mansfield. Była trzecią córką Harolda Beauchampa, dyrektora Banku Nowozelandzkiego, oraz Annie Burnell Dyer Beauchamp. Jak przystało na rodzinę szanowanego finansisty, Katherine była wychowywana w wygodzie i luksusie. Obok dużego domu w stolicy, państwo Beauchamp posiadali także posiadłość w niewielkiej wsi Karori (dzisiaj będącej przedmieściami Weelington, z parkiem, basenem, muzeum i kilkoma kościołami). To właśnie tam dorastała przyszła pisarka wraz ze swoim rodzeństwem, pod czujnym okiem babci. Obraz domów z czasu dzieciństwa powraca w kilku opowiadaniach tego zbioru, między innymi w „Preludium”, gdzie czytamy „Linda Burnell” leżała przed ogniem trzaskającym w kominku na długim wyplatanym fotelu, z nogami na taborecie (…) Poza kałużą blasku od lampy i kominka, ciemny i próżny pokój ciągnął się aż do pustych okien”.

Już z tego krótkiego cytatu doskonale widać, że życie młodej Katherine toczyło się w rytmie globalnej cywilizacji. Miała dostęp do wszystkiego, co posiadali też jej rówieśnicy o zbliżonym statusie społecznym we Francji, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii. Przepaść rozwojowa dostrzegalna była za rogiem, w tych wszystkich walących się domkach szeregowych i budach, do których dzieci państwa Beauchamp nie mieli wstępu. Być może właśnie dlatego kwestia różnic klasowych stała się dla dorosłej pisarki ważna. Poświęciła jej kilka utworów, z których dwa: „Dom dla lalek” oraz „Garden party” znalazły się w zbiorze wydanym niedawno przez Wydawnictwo Officyna.

Katherine Mansfield pewnie nie byłaby dzisiaj ikoną, gdyby nie możliwość podjęcia nauki w Londynie. W Queen’s College poznała Idę Baker, jej najlepszą przyjaciółkę, która pomogła przystosować się do odmiennych warunków życia. Adaptacja była na tyle skuteczna, że ponowna wizyta pisarki w Nowej Zelandii okazał się totalną klapą. Nie mogła zgodzić się na powrót starych przyzwyczajeń, zamknięcia i sztywnych zasad. Po krótkim epizodzie w puszczy, Katherine na zawsze opuściła granice Nowej Zelandii. Powrót do Europy wiązał się z podjęciem szeregu odważnych inicjatyw. Pisarka postanowiła żyć samotnie, zmieniać imiona, fryzury, towarzystwo, partnerów. Jak się mówi obecnie – zaczęła żyć pełnią życia. W swojej drodze do wolności stopniowo odcinała się od mieszczańskiego pochodzenia i coraz silniej walczyła o prawa kobiet. Tak trafiła w krąg Bloomsbury, z którego wyniosła między innymi znajomość z Virginią Woolf. Później przytrafią jej się jeszcze inne przygody: zamążpójście trwające kilka dni, romans z Polakiem Floryanem Sobieniowskim, wiersz „To Stanisław Wyspiański”, przyjaźń z Aldousem Huxleyem, stały związek, wreszcie gruźlica i przedwczesna śmierć w styczniu 1923 roku. Zwiedziła wiele zakątków Europy, poznała multum osób, zaznała wygód i życia w spartańskich warunkach. Stała się ikoną, której biografia silnie oddziaływała na recepcję jej twórczości. 

W tomie „Opowiadania” zawarto 23 najważniejsze prace nowozelandziej pisarki, tworzone między 1910 a 1922 rokiem. W fantastycznym posłowiu Magda Heydel pisze o prozie Mansfield między innymi tak „Kaplan podkreśla, że zabrakło świadomości, iż znane z prozy Woolf odkrywcze innowacje narracyjne, takie jak opowiadanie bez fabuły, elementy strumienia świadomości i monologu personalnego czy skupienie na „momencie” psychologicznym, pojawiły się w opowiadaniach Mansfield wcześniej niż u autorki Pani Dalloway”. Jej historie nie powtarzają klasycznej narracyjnej struktury początku, środka i końca. Czasami w ogóle nie opowiadają historii w tradycyjnym sensie. Są to raczej lustra nawiązujące do charakteru jej postaci - głównie młodych kobiet - oraz incydent lub incydenty, które oświecają duszę bohaterki. Jest humor, często sarkastyczny, ale przeważnie sympatyczny. Czasami przekształca się w ciemną odmianę - a czasami w całkowitą ciemność. Można powiedzieć, że proza Katherine Mansfield to miejsce, w którym Jane Austen spotyka Emily Bronte.

Jeśli szukać jakiegoś kluczowego tematu wyłaniającego się z tego zbioru byłaby to trudność kobiety w znalezieniu spełnienia. W „Preludium” i „Nad zatoką” Beryl postanawia poflirtować nieco z życiem, co kończy się znalezieniem niepożądanego rozmówcy. W „Pannie Brill” bohaterka jedyną radość znajduje w podsłuchiwaniu innych i kupowaniu kawałka miodownika. W „Małej guwernantce” temat ten zostaje doprowadzony do logicznego ekstremum, kończąc na chaotycznym życiu bohaterki - mimo że nie jest fizycznie naruszona, jej psychika, reputacja i przyszłość są naznaczone na całe życie. Katherine Mansfield, sama odważna i idąca pod prąd konwencji, nie ma złudzeń co do losu kobiety w życiu. Może zdecydować się na bycie własnością mężczyzny, poruszając się po ograniczonej przestrzeni przydzielonej jej przez społeczeństwo (opowieść o dwóch panienkach, pozbawionych wizji na lepsze życie po śmierci ich tyrańskiego ojca w „Córki świętej pamięci pułkownika”), albo może wyjść z tego błędnego koła i stać się tą złą. Obie decyzje są równie nietrafione. To właśnie napięcie nieustannie wypełnia jej historie i sprawia, że ​​opowieści podążają po cienkiej linie między humorem a horrorem.

„Opowiadania” są już kolejną książką autorki wydaną po polsku. Wcześniej jej twórczości bacznie przyglądał się Czytelnik, który w latach 50., 60. 70. i 80. Opublikował między innymi „Upojenie i inne opowiadania”, „Listy” czy „Dziennik”. W każdej z jej prac widać te same walory. Mansfield interesują ludzie, mniej wątki. Literatura nie jest dla niej grą w szachy, które można dowolnie kreować na podstawie wymyślonych zdarzeń i układać podług dobrze skomponowanego szablonu. Posiada imponującą zdolność wydobywania piękna i witalności z dowolnego tematu, bez względu na to, jak przyziemna lub trudna może ona być. Potrafi od pierwszych zdań zbudować napięcie, by później zgrabnie je modelować i przy pomocy szczegółów (aloesu, małej lampki, gwoździa) zaznaczać ledwie wyczuwalne zmiany nastrojów. Mansfield nakreśla chwile ulotne i krótkotrwałe – impresje, niewiele znaczące myśli i odczucia. To z nich wyłania się prawda o człowieku. Niezależnie czy bohaterem jest dziecko, śpiewaczka kontraltem czy nieśmiały adorator, w każdym z nich dostrzegamy indywidualność, wszyscy są niedoskonali ale ważni. Jak napisał kiedyś o jej prozie Andrzej Bobkowski „niby nic, a jest w tym wszystko. Coś zupełnie nieuchwytnego”. Miał całkowitą rację.

Recenzja "Nomadland. W drodze za pracą" Jessica Bruder

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 280


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Martyna Tomczak

Premiera: 12 listopada 2020 rok

Utarło się stereotypowe myślenie, że współcześni nomadzi wiodą życie pozbawione wszelkich trosk. Zwiedzają, nie muszą martwić się o kredyty i rachunki, skaczą z kwiatka na kwiatek. Ten utopijny obraz burzy reportaż „Nomadland”, w którym Jessica Bruder przygląda się rzeczywistości nieobarczonej romantycznymi zdjęciami i upiększonymi historiami. Nie ma tu kamperów z designerskimi wnętrzami, uroczych miejsc do parkowania czy przystojnych młodych ludzi świadczących zdalne usługi w czołowych, amerykańskich spółkach giełdowych. To krajobraz życia w drodze i trudzie, które nie wynika z marzeń, ale z absolutnej konieczności.

Bruder opowiada o starszym pokoleniu Amerykanów – tak zwanych Workamperach. Są to najczęściej ofiary kryzysu mieszkaniowego z 2008 roku, w wyniku którego ich nieruchomości straciły na wartości lub raty kredytu są niemożliwe do udźwignięcia. Pozbawieni pomocy socjalnej, zadłużeni, bez nadziei na godną emeryturę, szukają innego sposobu na dotrwanie do końca swojej doczesnej ścieżki. Tak właśnie trafiają do vanów, starych autobusów czy przerobionych ciężarówek za tysiąc dolarów, które od tego momentu stają się dla nich jedynym mieszkaniem. Jeżdżą po całym kraju nie z pobudek turystycznych, a w poszukiwaniu pracy. O tą wcale nie jest trudno, bo duże firmy chętnie podnajmują sędziwych pracowników na umowach śmieciowych za stawkę zbliżoną do minimalnej krajowej.

Jedną z takich osób jest jest Linda May. Na karku ma już sześćdziesiąt lat, ale zamiast myśleć o spokojnej starości, musi rozglądać się za kolejną dorywczą pracą. W życiu robiła już chyba wszystko: była kierownikiem budowy, kelnerką, kierowcą tirów, zamiatała liście w ogrodzie. A to wszystko i tak nic przy jej obecnych zajęciach. W okresie letnim stróżuje i sprząta na jednym z kempingów, na jesień przerzuca buraki cukrowe, zaś w okresie przedświątecznym udaje się do magazynu Amazona, gdzie podczas kilkunastogodzinnych zmian musi przechodzić około 25 kilometrów i wykonywać czynności, które nawet dla młodego pokolenia byłyby zdrowotnie niewskazane. Nie przetrwałaby tego wysiłku, gdyby nie dostępne na miejscu tabletki przeciwbólowe. Linda nie zamierza jednak się skarżyć. Wie, że takich osób jak ona jest wiele, a wpadanie w panikę i rozpacz mogłoby być ostatecznym gwoździem do trumny. W trudnych chwilach zawsze może liczyć na przyjaciół, na przykład Silvianne, tarocistkę i astrolożkę, z którą spotyka się w wielu miejscach zatrudnienia. Linda ma też marzenie. Chciałaby pozostawić po sobie coś trwałego - earthship, czyli dom zbudowany ze starych puszek, butelek i opon wypełnionych ziemią, ogrzewany energią słoneczną. Myśl o kupnie kawałka ziemi, nawet wyjałowionej, podziurawionej i znajdującej się w obszarze intensywnego zagrożenia ze strony meksykańskich gangów narkotykowych, dodaje jej nadziei w momentach, gdy mięśnie odmawiają posłuszeństwa.

„Nomadland” to nie tylko opowieść o jednostkach. To także panoramiczne spojrzenie na temat życia w samochodzie. Autorka zwraca uwagę na liczne problemy, z jakimi muszą się spotykać współcześni nomadzi: brak dostępu do łazienki i konieczność korzystania z siłowni, wysokie opłaty za parkingi z możliwością podłączenia sprzętów elektronicznych, nieprzychylność lokalnych społeczności, które nawet w środku nocy potrafią dokonać napaści na pojazd. Wspomina o opuszczonym mieście, z którego większość mieszkańców została wyproszona i skazana na pożarcie przez rynek pracy. Przytacza całą masę anegdot, między innymi na temat użyteczności robotów w magazynach, rodzajach zabawek erotycznych kupowanych przez Amerykanów, czy miejscach spotkań i wspólnego odpoczynku Workamperów. Bruder schodzi do poziomu nomadów, porzuca na jakiś czas swoje wygodne mieszkanie i podejmuje się morderczej pracy w Amazonie. Dzięki temu jeszcze lepiej poznaje, a następnie transferuje w formie tekstu swoje przemyślenia.

Biorąc na warsztat ten materiał łatwo popaść w ckliwe tony albo zrobić z tego “pornografię nędzy”. Na szczęście Bruder daleko do tego. Jej książka jest odpowiednio zbalansowana i unika skrajności. Autorka raz mówi własnym głosem, ale częściej usuwa się w cień. Dzięki temu podejściu „Nomadland” nie jest nigdy pseudointelektualny, pretensjonalny czy tani. Choć jest to opowieść o ludziach bez domów, potrafią oni zbudować społeczność wokół swojej sytuacji. Wspólnie dzielić się małymi sukcesami, pomysłami na życie i problemami. To portret ludzi, od których moglibyśmy wiele się nauczyć.  „Nomadland” to głęboko ludzka opowieść o pozornie egzotycznym zjawisku a także obcych miejscach, które w istocie nie jest wcale takie odległe. Bruder bywa zabawna, liryczna, melancholijna, dosadna, a przy tym zawsze spostrzegawcza i empatyczna. 

Recenzja "Talita" Paweł Huelle

Wydawca: Znak

Liczba stron: 320


Oprawa: twarda

Premiera: 30 września 2020 rok

Gdzie szukać dawnego Świata? Tajemniczej krainy/nie-krainy powracającej w praktycznie każdej książce Huellego (w tym w "Talicie")? Mapy nie dają odpowiedzi, encyklopedie milczą, ludzie jak pędzili, tak pędzą dalej. Jedynie momentami, w chwilach olśnienia, ukazuje się dawno niewidziana postać czy figura. Spod mglistego gąszczu ciągłych i załamanych linii przebija zarys nieistniejącej granicy. Cień zapomnianych przodków. Ciąg znaków w dawno nieużywanym języku, który – niczym Proustowska magdalenka – wysyła myśli ku niesamowitym opactwom, bramom rodzinnego dworku lub pomieszczeniom przygotowanym na nocne czuwanie przy zwłokach małej dziewczynki. Bo Stary Świat, to – jak odczytuję intencje pisarza – nie tyle miejsce w fizycznie funkcjonującej przestrzeni, ile strefa mentalna, gdzie to co dawne, wciąż żyje obok tego, co obecne. To też, a może właśnie przede wszystkim, konkretne społeczne ramy pamięci, w których każdy z osobna tworzy swoją wyjątkową historię. Jak jednak wyjaśnić swobodę w przesuwaniu bohaterów i miejsc z jednego planu w drugi?

Pojawianie się i znikanie, powtarzalność emocji i przypadków – to wszystko kieruje uwagę w stronę mitu. Każe snuć refleksje nie o historii jako takiej, lecz o istniejącym poza miejscem i czasem bycie, który opanowany różnorodnymi namiętnościami, przeżywa je za każdym razem od nowa w następujących po sobie teraźniejszościach kolejnych aktorów. Bohaterowie poszczególnych opowiadań – zmarła nastolatka, ciotka Maryjka, chłopiec szykujący się do komunii, uratowano ze zbiorowej mogiły Ryfka, zgwałcona przez rosyjskich wyzwolicieli Gudrun – przeżywają każdy z osobna archetyp upadku. Jednostkowy los – mimo widocznych wariancji miejsca i czasu, tych specyficznych okoliczności, które przesądzają o fenomenie indywidualnego życiorysu – widziany z perspektywy owego bytu, okazuje się niczym więcej jak tematem, który – wpisany w konkretne społeczne, polityczne i kulturowe ramy – podlega określonym modyfikacjom, za każdym razem pamiętając o pierwotnym wzorze.

W podejściu do kreacji świata opartego o praorganizm, nasuwać się mogą skojarzenia na przykład z „Drachem” Szczepana Twardocha. Inny jest jednak cel obu technik. O ile u Twardocha narratorem jest tajemnicza, ponadczasowa istota, o tyle u Huellego nie ma naiwnej, ucieleśnionej metafizyki. W jej miejscu stawia pustą przestrzeń, która jest zaproszeniem dla czytelnika, zachętą do wejścia w rolę Boga. W „Talicie” żaden z bohaterów rozpisanego na dwanaście aktów przedstawienia, nie jest w stanie dostrzec prawidłowości rządzących losem postaci. Nikt poza odbiorcą, który jako jedyny może wznieść się ponad morze szczegółów i przebieg wydarzeń.  Nie jest to jednak wcale łatwe. Autor „Waisera Dawidka” buduje swoje światy bardzo plastycznie, emocje przedstawia dosadnie, a przywołane sytuacje są fabularnie spełnione i mogłyby jednakowo stanowić zalążki całych powieści. To bardzo kuszące, aby zatrzymać się na tym piętrze znaczeń. Bez wchodzenia na górę, gdzie te wszystkie barwy, zapachy i smaki, to całe odmalowane bogactwo uczuć i problematyki społecznej, zostaje zredukowane. Tylko tak jednak możemy spojrzeć na rozpisaną tu relację dostrzegając wszystkie sploty, poczuć się choć na chwilę kimś stojącym ponad człowiekiem.

Właśnie w tym dostrzegam największą wartość tej beletrystyki. W rozdwojeniu istnienia rozpiętego między indywidualną materią funkcjonowania w wyznaczonych ramach funkcjonowania (historycznych, rodzinnych, politycznych, społecznych, gospodarczych), a pragnieniem bycia ponad opowiadaniem. Wczytując się w te niezmierzone jak mongolskie stepy opowieści, musimy być przygotowani, aby zanurzyć się w meandrycznie wijący się nurt narracji – przemyślany strumień wspomnień, dźwięków, obrazów, fantazji, fragmentami bliski dawnym arystokratycznym romansom, innym razem, nieodległy od tego, zwykło się nazywać historycznym świadectwem. Huellego można czytać na wiele sposobów. Można na przykład wybierać wyrywkowo zdania, mieszać kolejność historii, albo ‘pożreć’ ją od deski do deski za jednym posiedzeniem. Każda forma jest dobra, bo ten tekst jest przygotowany na wielu płaszczyznach. A tak potrafią komponować tylko najlepsi.