Recenzja "Sielanki" Gearge Saunders

Wydawca: Znak

Liczba stron: 240


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Premiera: 29 września 2021

Jeśli jakaś książka miałaby stanowić przepustkę do rynku pracy (na zasadzie lektury obowiązkowej), mogłyby nią być „Sielanki”. To zbiór opowiadań, który poprzez ukazanie absurdalnych sytuacji portretuje naturę kapitalizmu. Nie chodzi tu nawet o dążność do pomnażania zysków czy szalony konsumpcjonizm (choć i im się dostanie), ale raczej o iluzje szczęścia i bogactwa, które możemy odkryć w sobie dzięki innym. W jaki sposób? A choćby taki, że są przecież ludzie biedniejsi od nas.

Dobrze tę kwestię oddaje historia „Nieszczęście fryzjera”. Bohaterem jest tu pewien typ pozbawiony palców u stóp, co wcale nie jest jego największą przywarą. Ów człowiek mimo średniego wieku nadal mieszka z matką, ma zaokrąglony brzuch i dziwne maniery. Nie przeszkadza mu to jednak prowadzić salonu fryzjerskiego, do którego zaprasza poznaną na kursie prawa jazdy otyłą dziewczynę. Tak właśnie podrywa wybrankę. Ta raz mu się podoba i go podnieca, innym zaś razem wydaje mu się obleśna. Nakreślając ich relacje i filtrując je przez perspektywę upierdliwej mamuśki Saunders pokazuje, w jaki sposób człowiek marginesu może poczuć się lepiej, dzięki obcowaniu z postacią jeszcze bardziej aspołeczną niż on sam.

Tom zasiedlają właśnie tacy ludzie – przegrani, biedni, wiedzący, że prawdziwe życie toczy się gdzieś poza nimi. Ich losy, rozpaczliwe próby wyjścia z impasu, pozwalają choć na chwilę poczuć się lepszymi. Zyskać trochę ludzkiej godności. O tym między innymi jest jedno z lepszym opowiadań zbioru – „Morszczyn”. Teoretycznie bohaterem jest tu mężczyzna pracujący na drążku jako pan do towarzystwa w barze dla pań. Celowo używam słowa teoretycznie, bo dużo ważniejsza wydaje mi się jego ciotka. Ta najpierw umiera, a potem całkiem nieoczekiwanie zmartwychwstaje. Przejście na tamten świat zmieniło jej charakter o 180 stopni. Z potulnej i uczynnej kobiety, stała się dyktatorem. Tyranem, który każe swojemu kochanemu siostrzeńcowi pracować przyrodzeniem, aby wyżywić rodzinę. Ma więc dobre intencje, choć jej ton wcale nie brzmi przyjacielsko. I gdy już widzi światełko w tunelu, gdy czuje możliwość poprawy rodzinnej sytuacji, rozpada się na kawałki. Czar pryska, a zombie-ciotka może wrócić do swojego ‘zasranego’ losu.

„Sielanki” traktują zatem o dwóch ważnych kwestiach – o relacjach międzyludzkich i pracy. Mam tu na myśli pracę rozumianą w bardzo szerokim sensie. Odnoszę ją do zadowolenia z wykonywania danej czynności, do wartości podejmowanych działań czy wreszcie do lojalności względem pracowników i pracodawców. O tym ostatnim opowiadają tytułowe „Sielanki”. Protagonista jest tym razem pracownikiem parku rozrywki. Jego zadaniem jest uwaga … wcielanie się w rolę neandertalczyka. Razem ze swoją partnerką ma całe dnie piec kozy, udawać że tworzy piktogramy na skale czy wydawać niezrozumiałe dźwięki. Używanie współczesnego mu języka ojczystego jest stanowczo zabronione. Bohater żyje więc tak, jak mu każą. Niezależnie czy ktokolwiek z turystów pojawi się tego dnia w parku, za dnia wykonuje idiotyczne rozkazy pracodawcy, a w nocy wypełnia formularze z donosami na współpracowników i faksuje do rodziny. Mechanika, powtarzalność, służalczość, bezsens – czy też czuliście to kiedyś w pracy?

Zadziwiające, że „Sielanki” powstały przeszło dwadzieścia lat temu. Są szalenie aktualne, ba, mam wrażenie, że w dobie wszechobecnego internetu, nawet zyskały na uniwersalności. To jednak tylko jeden z plusów tej książki. Teksty Saundersa są zadziwiająco lekkie, zabawne (skojarzenia z Monty Pythonem jak najbardziej na miejscu), ironiczne. Pozwalają prześwietlić margines amerykańskiego społeczeństwa bez nadmiernego moralizatorstwa. Nie chodzi tu też o dystansowanie się od tej plejady nieudaczników i wykolejeńców. Wręcz przeciwnie. Saunders wyciąga do nich pomocną dłoń, oswaja nas z ich nadziejami, przybliża odmienność. Udaje mu się to doskonale chociażby dlatego, że każdego bohatera wyposaża w swój własny, wyjątkowy język. Ich chce się słuchać, nawet jeśli przedstawiane poglądy dalekie są od naszego wyobrażenia o świecie. „Sielanki” to dla mnie beletrystyka formalnie doskonała – pisana z wyczuciem, celna w spostrzeżeniach, oryginalnie wystylizowana. Lektura obowiązkowa dla każdego pracownika!

Recenzja "Dzikie mieso" Marian Pilot

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 104


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 8 października 2021

Marian Pilot przez prawie 50 lat aktywnej działalności literackiej otrzymał szereg istotnych wyróżnień. Rozpoczęło się już w 1966 roku od Nagrody im. Stanisława Piętaka za powieść „Sień”. Później były jeszcze Złoty Krzyż Zasługi, nagroda literacka im. Władysława Reymonta i wreszcie Nike. Nie można więc powiedzieć, że jest to pisarz niezauważony czy niezasłużony dla rozwoju rynku książki. A jednak nadal odnoszę wrażenie, że Marian Pilot i jego twórczość znajduje się gdzieś na uboczu. Mówiąc o nurcie chłopskim najpierw na myśl przychodzą nam nazwiska Wiesława Myśliwskiego, Edwarda Redlińskiego czy Józefa Mortona, a dopiero w dalszej kolejności autora, który na swoim koncie ma przecież ponad 20 różnorodnych publikacji.

Najnowsza książka Pilota „Dzikie mieso” nie mogłaby zostać wydana w innym miejscu niż Korporacja Ha!art. Niewielkich rozmiarów poemat jest już na starcie skazany na marketingową porażkę. Autor „Pióropusza” używa w nim wielu różnych języków, z których żadnego nie uczono nas na lekcjach polskiego. Wykorzystane dialekty trudno zlokalizować czy nazwać, nie mówiąc już o pełnym zrozumieniu. Nie powinna nas dziwić obecność takich słów jak „glańc”, „chlywa”, „włiazo”, „cinknońć”, „gynś”, „sjyni, „cjyngle”. Większości z nich nie znajdziemy w słowniku, ponieważ stanowią one jedynie zapis, obraz dźwięku. Pilot nie chce być poprawny. Zdecydowanie bardziej zależy mu na udokumentowaniu czegoś, co w wielu miejsc zdążyło już zaniknąć.

Ten radykalny eksperyment podkreśla drogę, jaką autor obrał już dość dawno. W jego książkach mniej ważna jest fabuła. Tu liczy się przede wszystkim melodia niesionych słów. Tego poematu nie sposób czytać po cichu ani szybko. Każde zdanie domaga się zdwojonej uwagi chociażby dlatego, że jest kopią (chociaż sprawdzić tego nie sposób). Tak, jak ostrzeżono nas w opisie książki, wszelkie wyrażenia czy frazy użyte w „Dzikim Miesie” zaczerpnięte są z wcześniej istniejących tekstów, zapisów, listów, wspomnień. Pilot łączy je ze sobą, spaja w jedną historię o miłości („ach mój mężu jaki ty piękny! ja ci nie upuszczy dó śmierci”), trudnych relacjach („To dzjywcze jakieś Chymerne nie wiadomo jak z niom godać”) czy religii („To są słowa Biblijne nie Moje Jo tam nie bije za Tem ani za Tem ale za Prawdom). Bywa dosadny, refleksyjny, ale także zabawny („Wolno Dupce w swoi Chałupce”).

Nie tylko język zwraca uwagę w książce. Istotnym wyróżnikiem jest sam (anty)gatunek. Wspominam tu o poemacie, ale nie jest to wcale jednoznaczne. Zdania rozpisane są wierszami. Czasami pojawi się jakiś znak interpunkcyjny, częściej jednak nie ma ich wcale. Nazwy własne raz pisane są wielką literą, by po chwili zamienić się w litery małe. Wygląda to jak liryka, ale czyta się jak urywaną prozę. Marian Pilot ma szacunek wobec dobrego rękodzieła. Tworzenie tekstu, jakkolwiek by go nie przyporządkować, wydaje się w tym wypadku wieloletnią, bardzo przemyślaną metafizyczną pracą. Autor nie pozwala sobie na zadrapania i wady, a uwzględniając jego głęboki namysł nad tekstem, to, w jaki sposób komunikuje się z czytelnikiem i bohaterami oraz jego przygotowanie historycznoliterackie i intelektualne, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że mamy okazję obcować z kimś w rodzaju klasyka własnej lingwistycznej niszy.

Na koniec jeszcze mała uwaga. Korporacja Ha!art postanowiła pozostawić tekst samemu sobie. Bez jakichkolwiek wyjaśnień, przedmów czy bibliografii. W ten sposób otrzymaliśmy twór pierwotny, w którym każdy może ujrzeć dokładnie to, co chce. W oderwaniu od kontekstów i słowników, przefiltrowany przez nasze zagonione, migoczące feerią barw życie.

Recenzja "Opowiadania najlepsze" Phillip K. Dick

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 536


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jan Karłowski, Janusz Szczepański, Tomasz Oljasz

Premiera: 12 października 2021

Phillip Dick przyszedł na świat 16 grudnia 1928 roku w Chicago. Choć od początku swojej literackiej kariery związany był z deprecjonowaną przez krytyków literaturą science-fiction, to dziś, prawie 40 lat po jego śmierci uchodzi za twórcę kultowego, stawianego w jednym szeregu z Huxleyem, Vonnegut czy braćmi Strugackimi. Jest jednym z tych pisarzy, którego chwalono praktycznie z każdej strony. Ciepłe słowa mieli i mają dla jego twórczości nawet czytelnicy na co dzień ignorujący literacką fantastykę. Wrażenie robi także spuścizna, jaką pozostawił po sobie autor „Ubika”. Ponad 40 powieści i 200 opowiadań to dorobek, jaki zazwyczaj przypada na kilku twórców.

W tym miejscu warto zastanowić się czym tak naprawdę wyróżnia się pisarstwo Dicka. „Opowiadania najlepsze” dobrze eksponują cechy tej literatury – momentami zabawnej, lekkiej, życiowej, zawsze z lekceważącym stosunkiem do tradycyjnej fantastyki. Wszystkie wybudowane maszyny czy ożywione roboty są tak naprawdę przebranymi ludźmi. Użycie ich w tekście literackim daje autorowi szanse na podjęcie refleksji na temat istoty człowieczeństwa. Nie chodzi więc o zdynamizowanie akcji, poruszenie wyobraźni czytelnika, zbudowanie charakterów i istot doskonałych. Nie to jest celem amerykańskiego pisarza, ale następstwa zaistnienia tych okoliczności.

Dobrze tę kwestię pokazuje opowiadanie „Wypłata”, wcześniej znane jako „Zapłata”. Jego bohaterem jest niejaki Jennings, inżynier, który podjął fatalną w skutkach decyzję. Za namową Rethrick Construction przystępuje do specjalnego programu. Strategicznym punktem realizacji zadania jest wymazanie pamięci. W zamian ma otrzymać astronomiczną wypłatę. Prosta aktywność nieco się jednak komplikuje, tworząc zabawny i nieco przerażający kolaż pełen przypadków, pożądania bogactwa i miłości. Powołanie do życia urządzenia do patrzenia w przyszłość pozwala Dickowi na zadawanie bardzo trudnych pytań o szacunek dla pozornie nic nieznaczących rzeczy, które każdy z nas mija każdego dnia: drutu, kawałka biletu czy złamanego żetonu do pokera.

Poruszające jest z kolei pierwsze wydane przez Dicka opowiadanie - „Roog”. Roogami są tu śmieciarze i bezdomni, którzy co i rusz opróżniają śmietnik w jednym z gospodarstw domowych. Nic niezwykłego prawda? A jednak u autora „Ubika” to proste zdarzenie nabiera cech wręcz mistycznych. Wszystko za sprawą Borysa. Borys jest psem i to z jego perspektywy obserwujemy kolejne rabunki pojemników. Zwierzę nie jest świadome tego, że przychodzący ludzie wykonują swoje obowiązki. Chcąc ratować majątek właścicieli, piesek wyje zaciekle. Jego właściciel ignoruje jednak tę oznakę. Traktuje ją jak naturalny objaw pieskiego życia. Dick mówi o trudności we wzajemnym porozumieniu, o lojalności, ale też o strachu, który zamiast zwalczany, jest całkowicie lekceważony.

To tylko dwa z kilkunastu przykładów różnorodnych nowel zebranych w tomie „Opowiadania najlepsze”. Każde stoi na bardzo wysokim poziomie. Czytelnicy znajdą tu przykłady innych, ważnych dla pisarza wątków – ot chociażby tematyki religijnej, politycznej czy Zimnej Wojny. Zwraca uwagę wszechstronność prowadzenia narracji, umiejętność budowania napięcia i wreszcie niezmącona wiara w człowieka. Niezależnie czy czytamy o eksperymentach z tworzeniem organicznych robotów, czy o użyciu broni jądrowej, zawsze czujemy, że ta fantastyczna otoczka prowadzi do czegoś większego i ważniejszego. Nawet jeśli w pewnym momencie pałeczkę pierwszeństwa przejmują istoty złe czy brutalne, gdzieś podskórnie czujemy, że ostatecznie jest jakieś wyjście z tej sytuacji. Jeśli nie w tym, to w innym świecie. Jest to więc książka mądra, z niesamowitą wręcz liczbą pomysłów, trików i sztuczek, które od lat wybrzmiewają w nowej fantastyce i kinie. Dick jest człowiekiem, który inspirował i nadal inspiruje najlepszych.  To opowiadania, o których się nie zapomina.