Recenzja "Do ostatniego" Jérôme Félix

Wydawca: Taurus Media

Liczba stron: 68


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jakub Syty
 
Premiera: 31 sierpień 2021

Westerny przez lata polaryzowały publiczność. Dla jednych były ponadczasowymi i wyjątkowymi widowiskami, inni uznawali je za kiczowate i schematyczne do bólu. Niewątpliwie jako gatunek przyczyniły się do budowy mitologii Stanów Zjednoczonych jako kraju dynamicznego rozwoju, walki cywilizacji z zacofaniem i praworządności. Do ostatniego” to kolejna cegiełka w wielkiej, historycznej impresji o Dzikim Zachodzie. Cegiełka, która takie odnoszę wrażenie, niewiele nowego w temacie dopowie, ale pozwoli na bardzo przyjemnie spędzoną godzinę.

Główny bohater komiksu to kowboj Russel. Podobnie jak wielu innych zarabiał na transporcie bydła z miejsca A do miejsca B. To wyjątkowo trudne i niebezpieczne zadanie. Wiązało się z wieloma niedogodnościami. Nieobecność w domu, noce pod gołym niebem, ataki rdzennych mieszkańców, dzikie zwierzęta na trasie, ekstremalne warunki pogodowe, głód i pragnienie – to tylko niektóre z wrażeń jakie pojawiały się podczas długich spędów. Chętnych jednak nie brakowało, bo też do czasu i potrzeby były duże. No właśnie, do czasu. Od 1830 roku w USA zaczęły powstawać koleje użytku publicznego, które były tańszą, szybszą i bezpieczniejszą alternatywą. Chcąc nie chcąc w tym miejscu kowboje musieli dokonać przebranżowienia. Russel wybrał życie farmera.

Równolegle z wątkiem utraty miejsca zatrudnienia Jérôme Félix kreśli relacje głównego bohatera z dwudziestoletnim, upośledzonym, przybranym synem. Bennett i Russel ruszają do Montany, gdzie docelowo mają odnaleźć harmonię z naturą. Po drodze robią sobie niewielką przerwę w Sundance, która okaże się brzemienna w skutkach. To tam młody chłopak straci życie, a zrozpaczony kowboj będzie chciał dokonać zemsty za wszelką cenę.

„Do ostatniego” to taki komiks, w którym nie znajdziemy klarownego podziału na dobrych i złych. Granica dzieląca człowieka zrównoważonego od pragnącego mordu jest naprawdę bardzo cienka. Wystarczy jedno przypadkowe zdarzenie, a ludzie zmieniają się w drapieżników. „Do ostatniego” to jeden z tym westernów, które odzierają świat Dzikiego Zachodu z jego bajkowości. Rzeczywistość jest pełna kurzu, brudu i nieprawości. Dobrze skomponowane kadry i żywe dialogi nadają całości mocno gorzkiego posmaku. Jakakolwiek ocena moralności poczynań głównych aktorów spektaklu jest praktycznie niemożliwa aż do samego końca.

Nowość od Wydawnictwa Taurus Media to jednak nie tylko angażująca historia, ale także ilustracje: do bólu realistyczne, pełne odcieni potęgujących wrażenie osaczenia, skupione na szczegółach. Piękne są chociażby te plansze, gdy w świetle ogniska widać każdą bruzdę, każdy najmniejszy grymas na twarzy protagonistów. Młody rysownik (Paul Gastine) mimo nikłego doświadczenia potrafi przy pomocy pewnej, silnej kreski oddać pełną paletę emocji, a jednocześnie nie boi się tworzyć ryzykownych rozwiązań w tle. Padający deszcz wielokrotnie już był tylko ozdobą podkreślającą wewnętrzne wzburzenie bohaterów. Tu jednak ma on przełożenie także na ulizane włosy, krople spływające po nosie czy ciążące ubranie. Te rysunki są naprawdę żywe.

Żeby nie było tak w tu procentach laurkowo, mam jeden zarzut do Jérôme Félixa. Autor postanowił historię zmieścić na 68 stronach, co skutkowało pominięciem wielu istotnych kadrów. O tym, jak trudne jest życie kowboja dowiadujemy się pobocznie. Sam moment morderstwa Bennetta czy poszukiwanie jego mordercy również zostały zamknięte na dwóch czy trzech planszach. Czasami jako czytelnik nie zdążyłem odpowiednio zadomowić się w jednej scenie, a już byłem wysyłany do innej przestrzeni i czasu. Rozumiem chęć zostawienia wielu kwestii i dialogów niedopowiedzianymi, niemniej epickość i więź z bohaterami jest równie ważna, o ile nie ważniejsza dla percepcji dzieła. Pomijając jednak ten zarzut „Do dzieła” powinien być obowiązkową lekturą dla każdego fana komiksowych westernów. Nie jest to kolejna schematyczna narracja o walce dobra ze złem. Félix stawia na wiele odcieni szarości, dzięki czemu wygrywa najważniejsza bitwę – zyskuje uwagę czytelnika.

Recenzja "Wiwat małżeństwo" Sakunosuke Oda

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 88


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Agnieszka Stojek
 
Premiera: 11 sierpień 2021

Sakunosuke Oda był japońskim pisarzem, żyjącym i działającym na początku XX wieku w Osace. Powszechnie przypisuje się go do nieformalnej grupy dekadenckiej Buraiha, w ramach której razem z Osamu Dazaiem oraz Ango Sakeguchim miał pisywać dzieła łamiące powszechnie obowiązujące kanony piękna i obyczajowości. Wspomnianych autorów z pewnością sporo łączyło – żyli krótko, lubili spędzać czas w barach i używać narkotyków, nie stronili od częstych i namiętnych związków. Jeśli jednak przyjrzeć się temu co pisali, łatwo dostrzec znaczące różnice. Dazai bywał różnorodny i najchętniej poruszał temat nieprzystosowania jednostki do rzeczywistości. Sakaguchi cenił sobie chaos i stanowczo przeciwstawiał się wywyższaniu rodzimej kultury. Oda z kolei w centrum swojej noweli ustawia małżeństwo rzucone w wir rozrywkowego życia w Osace.

Sakunosuke Oda w 1939 roku otrzymał nominację do nagrody Akutagawy. W ostatecznym rozrachunku musiał uznać wyższość dziś zupełnie zapomnianego Kōtarō Samukawa. Niezrażony tym rok później napisał niewielką nowelę „Wiwat małżeństwo”, której tytuł zaczerpnął od nazwy sklepu ze słodyczami. W swojej książce przygląda się życiu pewnej pary. Ich związek, choć nigdy ostatecznie nie został usankcjonowany, przetrwał pomimo uporczywego marnotrawstwa, rozpusty i niedotrzymanych obietnic błądzącego mężczyzny. Ryūkichi nie pasuje do tradycyjnego modelu męża. Nie jest uparty, szczery, zaradny czy pewny siebie. Gdy spotyka młodą kobietę bez skrupułów porzuca chorą żonę i nastoletnią córkę. Podobnie czyni z zatrudnieniem. Chwilowe problemy, zmęczenie tudzież znudzenie sprzedażą warzyw, kawiarnią czy dowolnym innym biznesem kończy się ucieczką w lenistwo i rozpustę. Zamiast troszczyć się o bliskich wydaje ciężko zarobione pieniądze przez partnerkę i ciągle kombinuje, jak otrzymać spadek po zmarłym ojcu.

Ryūkichi jest antybohaterem, rozpieszczonym dzieckiem z bogatej rodziny. Trudno się z nim identyfikować, rozumieć pobudki jego działania. Podobnie nie sposób rozgryźć motywacji Choko. Ta pochodząca z robotniczej dzielnicy kobieta, w przeszłości zarabiała na życie jako gejsza. Teraz mimo wciąż istniejących marzeń całkowicie poddaje się urokowi Ryūkichiego. Doznaje licznych krzywd, co krok traci złudzenia, wiedzie życie na krawędzi ubóstwa. A mimo to dalej pozostaje wierna. Istnieje pewna uniwersalność w narracji o prostytutce ze złotym sercem i synu marnotrawnym. Można ją zaprezentować zarówno jako dramat, jak i komedię. Przykładem tego drugiego jest chociażby film „Słodka Irma” w reżyserii Billy'ego Wildera. „Wiwat małżeństwo” ma w sobie jednak więcej z mrocznej atmosfery. Desperacja głównych bohaterów sprawia, że śledząc losy pary wcale nie jest nam do śmiechu.

„Wiwat małżeństwo” to przykład beletrystyki, która może irytować, ale także subtelnie zachwycać. Sakunosuke Oda jest pisarzem prowadzącym czytelnika po labiryncie duszy swoich bohaterów. Z pozornie wyeksploatowanego tematu jakim jest miłość, japoński pisarz potrafi skomponować intrygującą i niedopowiedzianą prozę. Dużo to plastycznie opisanych miejsc i zdarzeń, sporo też celnych refleksji na temat ludzkiej natury. Oda bardzo zgrabnie porusza się po wątkach. Większość z nich celowo porzuca niejako nakazując czytelnikowi samemu dopowiedzieć ciąg dalszy. W ten sposób z prostej i krótkiej prozy, powstaje swoisty wstęp do dalszej dyskusji i domysłów. „Wiwat małżeństwo” to jednak przede wszystkim hołd złożony miłości. Tej prawdziwej, niezależnej od wszystkiego.

Recenzja "Wymazywanie. Rozpad" Thomas Bernhard

Wydawca: Od Do

Liczba stron: 642


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Sława Lisiecka
 
Premiera: 16 sierpień 2021

Powieść legenda. Książka, która przez lata była w Polsce praktycznie niedostępna. Ostatnie dzieło austriackiego mistrza słowa ponownie wróciło na półki księgarń do kategorii nowość i można mieć tylko nadzieję, że mimo pokaźnych rozmiarów zyska jeszcze szersze grono czytelników. Wydana w 1986 roku  powieść to pesymistyczna fikcja, która swoją tematyką przywodzi na myśl klasyczne mizantropie realizowane wcześniej przez Jonathana Swifta czy Louisa-Ferdinanda Celine'a.

„Wymazywanie. Rozpad” to brawurowy monolog wypowiadany przez Franza-Josefa Muraua, egalitarnego sybarytę, którego wyobcowanie z zamożnej prowincjonalnej rodziny austriackiej doprowadziło do życia w Rzymie. Tam udziela lekcji z literatury niemieckojęzycznej swemu uczniowi Gambettiemu. Wrażliwość filozofa zostaje wystawiona na próbę, gdy ten zostaje poinformowany o śmierci rodziców i starszego brata w wypadku samochodowym. Murau rusza więc stawić czoła obowiązkom. To na nim spocznie obowiązek kierowania uroczystościami pogrzebowymi i pełnienie funkcji spadkobiercy majątku.

„Wymazywanie. Rozpad” nie byłaby książką wybitną, gdyby do jej pisania przystąpił ktokolwiek inny. Thomas Bernhard był autorem absolutnie wyjątkowym. Zaprezentowany tu monolog jest zarówno spowiedzią (co pewnie wydaje się oczywiste), jak i oskarżeniem (co typowe już nie jest). Murnau niczym bazyliszek obserwuje i krytykuje otoczenie. Obiektami jego nieujarzmionego gniewu stają się: fotografia, socjalizm, katolicyzm, lekarze, gołębie, małżeństwo i niemiecka literatura (dostaje się nawet Goethe, którego Bernhard określa mianem intelektualnego znachora). Niewiele osób budzi jakikolwiek podziw i szacunek u Murau. Wśród tych nielicznych są utopijny kuzyn Aleksander i kosmopolityczny wujek Georg, który podzielał niechęć swego siostrzeńca do wartości burżuazyjnych. To, co jest zdumiewające w tym potencjalnie monotonnym wylewaniu się żółci, to ilość w pełni opisanego i przeanalizowanego życia dziejącego się poza zasięgiem Murau. Jego rozprawy przybierają wymiar uniwersalnych refleksji historiozoficznych. Nie chodzi tu wyłącznie o rozliczenie się z brudną przeszłością austriackich elit akceptujących narodowo-socjalistyczną ideologię w czasach panowania Fuhrera, negatywnym działaniem Kościoła katolickiego czy problemem opresji systemu edukacyjnego, ale także o wątpliwej jakości aktywności podejmowane przez wszystkie instytucje państwowe i pozostałą część społeczeństwa.

Trudno polubić głównego bohatera. Franz-Josef jest figu­rą irytującą i pochmurną, aroganckim i egotycz­nym intelektualistą. Czasami przywodzi na myśl błazna z innej epoki, pozbawionego wstydu i prowokującego durnia. W obliczu ostatecznej klęski zdobywa się jednak na ofiarę. Próbuje odkupić zarówna własne, jak i cudze winy. Portret, jaki wyłania się z tej meandrycznej narracji, jest zatem zaskakująco ambiwalentny i niejednoznaczny. Murau, podobnie jak wcześniej analizowane otoczenie, stopniowo ulega rozpadowi. Próba wymazania przeszłości nie może się jednak powieść. Tytułowe wymazywanie jest czynnością z góry skazaną na fiasko.

„Wymazywanie.Rozpad” w sensie formalnym powiela stosowany wielokrotnie przez Bernharda sposób budowania powieści jako serii niekończących się pierwszoosobowych monologów narratora. Nie ma tu klarownie wyodrębnionych rozdziałów, dialogów czy akapitów. Autor wciąga czytelnika w świat retrospekcji przyjmujących kształt tyrad składających się z długich zdań o zawiłej składni. W sensie językowym wszystkiego jest tu po prostu za dużo, szczególnie biorąc pod uwagę ubogą akcję książki. Bernhard celowo redukuje dramatyzm fabularny, by przy użyciu mrowia słów i powtórzeń osiągnąć specyficzny rytm, w którym rozpad miesza się z ciszą, pustką i gęstą ciemnością prowadzącą na skraj szaleństwa. Zdania są ciężkie i duszące. One właśnie takie muszą być. Muszą boleć i nudzić, by ich czytanie nie niosło ze sobą typowej dla literatury współczesnej przyjemności. Lektura „Wymazywania. Rozpadu” ma być mordęgą i znojem. To tylko od nas zależy, czy damy wciągnąć się w ten wir.