Recenzja "Całusy Lenina" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron: 600


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Premiera: 10 grudnia 2020

Państwowy Instytut Wydawniczy narzucił sobie szalone tempo publikacji kolejnych powieści Yana Lianke. W niespełna dwa lata na półkach polskich księgarń pojawiły się aż cztery tytuły, kolejno „Sen wioski Ding”, „Kroniki eksplozji”, „Czteroksiąg” i „Całusy Lenina”. Droga do przetłumaczenia całości dokonań twórczych wybitnego pisarza z Chin jest jednak daleka. Do 2020 roku miał on na koncie siedemnaście powieści, kilkadziesiąt opowiadań i tyle samo nowel, trzy rozszerzone eseje, pięć zbiorów esejów, sześć zbiorów krytyki literackiej i kilkanaście scenariuszy filmowych. A to wszystko w niespełna czterdzieści lat pracy twórczej (za debiut uznaje się opowiadanie z 1979 roku). „Całusy Lenina” to ujmując rzecz chronologicznie, dziesiąta powieść Lianke, najwcześniejsza z dostępnych w naszym ojczystym języku. Przy okazji książka, która na https://www.goodreads.com ma łączną ocenę gorszą niż Czteroksiąg i Sen wioski Ding, ale lepszą niż Kronika eksplozji. Wspominam o tym tylko dlatego, że gdybym sam miał ułożyć je w kolejności, wyszłoby dokładnie tak samo.

W swoim gniewnym artykule z 2012 roku Yan napisał mniej więcej tak: „W tym społeczeństwie ludzie żyją jak psy. Marzę o tym, by móc głośno szczekać w moich książkach i zamienić to szczekanie w przednią muzykę”. Ta sztuka doskonale mu się udała właśnie w „Całusach Lenina”. Książka skrzy się od ciętych ripost, krytyki ustroju, sarkazmu wymierzonego w ludzi, a jednocześnie układa się w coś kształtem przypominającego muzyczną wariację: z jednej strony pełną folkloru, poezji i opery, z drugiej wyśpiewującą żałobny tren. To właśnie w pojawiających się słowach piosenek czy wierszy, na przykład podczas festynu w miejscowości Żywot, doskonale widać absurdalność świata przedstawionego. Podniosłe tony połączone z prostym, kpiarskim językiem, służą Lianke do nieustannego zadziwiania i prowokowania.

W Żywocie mieszka sto dziewięćdziesiąt siedem osób, w tym trzydzieścioro pięcioro ślepych, czterdzieścioro siedmioro głuchych, trzydzieścioro trzech kulawych. Jest jeszcze kilkudziesięcioro bez ręki, z brakującym albo nadmiarowym palcem, karłów i z innymi przypadłościami. Pewnego dnia ta społeczność staje się główną atrakcją chińskiej społeczności – jednonogi mężczyzna pokonuje duże odległości; niewidoma kobieta słyszy opadające piórko; ofiara polio wciska stopę do butelki i tańczy na scenie. Zarobione w ten sposób pieniądze, zarządzający powiatem zamierza przeznaczyć na … zakup mumii Lenina, która ma stać się atrakcją turystyczną pobliskich terenów oraz motorem napędowym gospodarki. Po drodze poczynionych zostanie wiele ustaleń, przyjrzymy się kilku retrospekcjom, usłyszymy krzyk staruszki i ujrzymy skutki pożądania władzy w najczystszej postaci (włącznie z postawieniem mauzoleum obok tego leninowskiego dla starosty powiatu). Czy w tym szaleństwie jest metoda?

„Całusy Lenina” to historyczna alegoria gorączki kreowania bogactwa, która ogarnęła Chiny po tym, jak Deng Xiaoping otworzył gospodarkę w latach 90. Yan Lianke umiejscawia akcję w dobrze sobie znanej prowincji Henan w środkowych Chinach, uważanej za serce chińskiej cywilizacji. To miejsce stało się areną wielu krytycznych wydarzeń, w tym szaleństwa sprzedaży krwi, doskonale opisanego w książce „Sen wioski Ding”. W „Całusach Lenina” mowa jest jednak o innych problemach. Punktem wyjścia omawianej lektury jest nietypowe zdarzenie – śnieg padający podczas lata, w trakcie dojrzewania zboża na polach. To właśnie kryzys nieurodzaju sprawi, że pozbawieni zarobków mieszkańcy przyjmą zlecenia na wykonywanie niebezpiecznych zadań na scenach teatrów. Gdzieś w tle Lianke wspomina także o politycznych kontrowersjach, to ich echa wybrzmiewają tu najsilniej. Przypomni między innymi etap produkcji stali, podczas którego mieszkańcy Żywotu zostali pozbawieni wszystkich urządzeń codziennego użytku: garnków i patelni, sztućców, a nawet narzędzi rolniczych. W kilku plastycznych ujęciach podsumuje szaleństwo ery Mao Zedonga, którego czerwona książeczka piętrzyć się będzie w równych rzędach na szkolnych ławkach. Najbardziej znamienne jest jednak to, czego w książce nie ma, co zostało z premedytacją przemilczane. Nazwy rozdziałów sugerują, że parę z nich zostało wyciętych, zatuszowanych. To odpowiedź Lianke na ciągłą ingerencję w jego książki. Tym razem to on postanowił wyprzedzić zapędy cenzorów i zostawił luki, które każdy czytelnik musi uzupełnić po swojemu. Podobnie zaskakująca jest strategia opowiadania o Żywocie. ­­W książce roi się od przypisów, które autor wyjaśnia sam, opowiadając w ten sposób historię i zwyczaje położonej w górach miejscowości. Przyznam się szczerze, że nie kojarzę innej książki, która miałaby w ten właśnie sposób zbudowany jeden z wątków fabularnych.

„Całusy Lenina” to książka bez dwóch zdań wyjątkowa. Zabawna i przerażająca, prosta i formalnie zakręcona, solidnych rozmiarów, ale jednocześnie niemożliwa do odłożenia. Kogo krytykuje Lianke? Komunistów, kapitalistów, urzędników, zwykłych mieszkańców, przedsiębiorców i wiele innych grup. Ludzie bywają szczerzy i troskliwi, ale jeszcze częściej nieuczciwi i skorumpowani. Autor prowadzi czytelnika w dziwną pielgrzymkę przez Chiny – często dosadną, rzadziej melancholijną. Raz tradycyjnie, później nowocześnie, czasami fantastycznie. Można by tu tak dalej pisać, o bohaterach, o symbolach, o znaczeniu powtórzeń – nie chciałbym jednak psuć zabawy. A tej w „Całusach Lenina” jest naprawdę dużo, bo mimo poważnego tematu, Lianke dba o zwroty akcji, o różnorodną paletę wydarzeń, o silne charaktery. W tym też drzemie siła jego literatury – w łączeniu tego co atrakcyjne, z tym co wzniosłe. Czekam na kolejne tłumaczenia!

Recenzja "Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to unikatowa opowieść o dzieciach i sile natury
Wydawca: Albatros

Liczba stron: 320


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Andrzej Szulc

Premiera: 24 marca 2021

Bohaterka najnowszej książki Kazuo Ishiguro do przetrwania potrzebuje promieniowania słonecznego. Wierzy, że źródło dostarczające jej niezbędnej energii do dalszego działania, jest zdolne do spełniania życzeń i wskrzeszania zmarłych. Swoje modlitwy o zdrowie przyjaciółki kieruje właśnie ku Słońcu, które traktuje jak jakieś pierwotne bóstwo. Ze wszystkich wspomnień, które Klara przechowuje w swojej pamięci, pierwsze, którym dzieli się z czytelnikami, także dotyczy Słońca. Stojąc na półce w sklepie, sięga po promień przemykający po podłodze. Bóstwo Klary może zniknąć z jej widoku za budynkami tudzież za horyzontem, ale życiodajna poświata nigdy jej nie opuszcza. 

"Klara i słońce" Kazuo Ishiguro to najnowsza powieść Noblisty z 2017 roku

Ishiguro odkrywa prawdę o świecie po jakim stąpa Klara z wykalkulowaną powściągliwością. Surowa ekonomia jego prozy, która tak często odsłania intensywne emocje we wnętrzu czytelników, nie chce od razu dopowiadać wszystkiego. Autor małymi kroczkami, systematycznie odsłania następujące po sobie plansze, by napięcie i zainteresowanie losami małego androida, nigdy nie spadło choćby o jeden stopień. I to wszystko udaje mu się idealnie, mimo że w warstwie fabularnej dzieła, nie ma jakiejś niepotrzebnej szarży. Bohaterki są właściwie dwie – Klara, android zakupiony ze sklepu, oraz Josie, 14-latka z pewnym schorzeniem, która podobnie jak większość zamożnego społeczeństwa, została genetycznie skorygowana w nadziei na zapewnienie jej przyszłego sukcesu.

Wychwalanie Klary przez kierowniczkę sklepu jako pięknej i dostojnej, odzwierciedla obsesję na punkcie godności, która definiuje Stevensa, głównego bohatera „Okruchów dnia”. Podczas gdy absolutna lojalność Stevensa wobec rodziny stale przyćmiewa jego uczucia, oddanie Klary pozwala jej zrozumieć, czym tak naprawdę jest miłość. Bohaterka najnowszej powieści Kazuo Ishiguro zawsze rozumiała podstawowy cel wszystkich SP – towarzyszenie człowiekowi samotnemu, który sam zepchnął się do tej roli, poprzez dorastanie spędzone głównie przed ekranami. Jednakże, jak to ujęła Klara w jednym z fragmentów, „Im więcej obserwuję, tym więcej uczuć staje się dla mnie dostępnych”.

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to także powieść o sile natury

Refleksyjna proza Ishiguro pięknie pokazuje, jak Klara uwalnia swoje najsilniejsze uczucia, obserwując akty dobroci. Po tym, jak matka Ricka – Helen, dzieli się z nią swoimi marzeniami o wysłaniu syna na studia z dala od domu, Klara przyznaje ze zdziwieniem: „Do niedawna nie sądziłam, że ludzie mogą wybrać samotność”. Pomysł wyboru samotności przeczy przecież jej istnieniu. Bycie świadkiem tego wyznania, momentu gdy pozwalamy odejść ludziom, których jesteśmy najbliżej, tylko wzmacnia wiarę Klary w miłość. To właśnie to uczucie pcha ją w nieznane miejsce, gdzieś na horyzoncie. Tam, w jednej z najbardziej pamiętnych scen powieści, będzie poszukiwać boskiej interwencji, by pomóc tej, którą ją wybrała.

„Klara i Słońce” Kazuo Ishiguro jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa

Fakt, że nieco nieopierzony Rick ośmiela się nazwać swoją miłość do Josie „prawdziwą i na zawsze”, wyróżnia się jeszcze bardziej w dystopijnym społeczeństwie definiowanym przez sztuczność i ulotność. Świat zewnętrzny właściwie nie zostaje tu odmalowany. O panujących w nim twardych zasadach, dowiadujemy się tylko z dialogów i pojedynczych obserwacji. Cała akcja zostaje zamknięta w czterech ścianach, bo najważniejsze dla autora nie jest ukazywanie zbiorowości, a pojedynczych przypadków. „Klara i Słońce” jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa. Fakt, że Ishiguro wykorzystuje do tego celu sztuczną inteligencję, tylko wzmaga ten przekaz. Książka przypomina nam, że warto pielęgnować wspólne chwile, tak jak Klara dziękuje Słońcu za każdy moment spędzony w jego cieple. Ostatecznie więc, choć trudno nazwać tę powieść rewolucyjną czy nowatorską, stanowi poruszające świadectwo potrzeby bliskości i akceptacji. To książka tętniąca emocjami i w tym aspekcie upatruję jej największą wartość.

Recenzja "Niskorosła" Joanna Bartoń

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 220


Oprawa: miękka


Premiera: 15 marca 2021

W swojej trzeciej książce Joanna Bartoń przedstawia losy Gosi, cierpiącej na achondroplazję, morderczyni, karlicy, kobiety i człowieka. Sformułowane przymioty nie są przypadkowe, ani wymyślone na szybko. Tak je szereguje autorka podkreślając jednocześnie, że kolejność ma tu duże znaczenie. O jakości naszego życia, szacunku otoczenia i pozycji społecznej świadczą bowiem nie setki dobrych, małych uczynków, ale te kilka chwil zapomnienia, gdy zamiast postępować zgodnie z regułami, oddajemy się pierwotnym instynktom.

Gosia mierzy dokładnie 137 centymetrów wzrostu. To za mało, żeby bez użycia schodów czy drabinki samodzielnie poradzić sobie z codziennymi czynnościami, ale idealnie, by doczekać uczynnego męża. Gosia niewątpliwie ma pecha. Urodziła się z chorobą, przez którą była szykanowana i dyskryminowana. Ma też jednak całkiem sporo szczęścia. Koleżanki mogą jej zazdrościć mężczyzny życia. Została wychowana tak, aby radzić sobie z najtrudniejszymi zadaniami. Urodziła zdrowe dziecko. Zyskała zaufanie swojej umierającej teściowej. Ma pracę, może nie jakąś prestiżową czy pewną, ale gwarantującą utrzymanie na stabilnym poziomie. Nie musi martwić się kredytem. Z niczym nie zostaje sama. Chyba że z własną kobiecością.

Proza Bartoń wiele mówi o damskiej wrażliwości, o uczuciowych perypetiach kobiety, która próbuje jakoś zorganizować sobie życie, mimo licznych kłód rzucanych pod nogi. O jej potrzebie bliskości i skłonności do porywów namiętności, kiedy chociaż na chwilę można zapomnieć o całym świecie, zostać częścią płonącego żaru, żyć spazmem rozkoszy. Być dokładnie tu i teraz, w tym kotle zmysłów, nie zaś gdzieś obok, z listą problemów na głowie. Gosia próbuje bezustannie wyleczyć swoją chorobę – nie tę fizyczną, ale psychiczną. Czuje się samotna, mimo że wokół ma wiele osób, którym może zaufać. Rodziców, męża, przyjaciółkę, teściów, dzieci. Bohaterka ma wszystko, ale nie umie tego docenić ani dostrzec. Ciągle poszukuje czegoś więcej, nieustannie pragnie odnaleźć swoje własne katharsis.

To książka zafiksowana na punkcie śladu. Szukająca jakiegokolwiek dowodu na istnienie siebie, dopiero potem świata wokół. Tu wszystko rozpoczyna się od puszczonej w ruch kobiecej świadomości, poszukującej dla siebie wyrazu: surowego, zwięzłego, namiętnego. Słowa Bartoń są skromne, można by wręcz powiedzieć funkcjonalne, nieprzegadane, skomponowane z elementów niezbędnych, pozbawione wszelkiej ornamentowości. Artykułują ból, niepewność i zagubienie, umiejętnie budują napięcie, dozują emocje, są jak kolce egzotycznej rośliny, które delikatnie ranią, pozostawiając niezabliźnione szramy na całe życie. To na pewno książka napisana sprawnie, o doskonale przemyślanej strukturze, umiejętnie hamująca wypływ dopowiedzeń.

Znamienny jest wątek pracy Gosi. Jej standardowe wyczekiwanie w kolejkach podkreśla przynależność do tego samego społeczeństwa. Pod rejestracją wszyscy jesteśmy przecież tacy sami. Niezależnie od posiadanych znajomości, grubości portfela czy wzrostu – każdy musi swoje odstać. To symboliczna funkcja, podobnie jak i dodatkowe zajęcie bohaterki. Wraz z koleżanką dostają się do teatru. Mają grać epizodyczną rolę zdziwionych małych piękności. Muszą po prostu rozdziawiać usta, za co na końcu zbierają największe owacje. Czemu się tak dziwią? Dlaczego ich obecność na scenie jest tak ważna? Tego właściwie nie wiemy. Liczy się przede wszystkim sam motyw sprzedawania siebie na pokaz i ciągłego grania. Udowadniania, że jest się kimś innym. Bywamy więźniami swoich własnych roz(wy)miarów, pętani przez dolegliwości własnego ciała, ograniczeni somatyczną hańbą. A może sami usilnie chcemy w to wierzyć?

Gdzieś w tej całej historii chcę zauważyć też wątek męski. O nim myśli się przecież niewiele, mówi jeszcze mniej. A mężczyzn mamy tu kilku. Jest malutki syn Gosi, jej tata, reżyser spektaklu, koledzy z pracy i inni. Najważniejszy jest jednak mąż Gośki. To człowiek oddany żonie i rodzinie. Zrobi dla nich wszystko, nawet wybaczy coś, czego wcale wybaczać nie musiał. Jest prawy, dzielny i zaradny. Jak jego ojciec (chociaż ten drugi ma w swoim życiorysie pewną rysę). Mam wrażenie, że trochę za dużo w nim dobroci, jak na realnego człowieka. Jego przeciwieństwem jest z kolei mąż jednej z koleżanek. To człowiek impulsywny, wybuchowy, brutalny. Chce niszczyć i używa do tego celu bardzo wyrafinowanych metod. Ponownie odniosłem wrażenie, że to postać bardziej metaforyczna, niż rzeczywista. To nie przypadek, ani żaden zarzut. To raczej kolejny epizod, który potwierdza, jak doskonale autorka umie wyważyć poszczególne role. Jednowymiarowość ma tu za zadanie podkreślać teatralność przedstawionego świata.

„Niskorosła” Joanny Bartoń to taka książka, którą mogłaby sfilmować Małgorzata Szumowska. Autorka szuka tematów niekomercyjnych, penetruje losy ludzi, których bardzo często się nie zauważa. Są to osoby skazane na porażkę od samych narodzin. Pisanie o nich bywa jednak bardzo zdradliwe i niejeden się już na tym potknął. Łatwo przekroczyć granicę zdrowego smaku, oddać się skandalizowaniu. Tymczasem siła powieści tkwi w czymś zgoła przeciwnym - w gruncie rzeczy nic tu nie jest szokujące, nawet jeśli na początku, nie wszystko rozumiemy. U Bartoń życie przypomina psychodramę, dobrze wyreżyserowany spektakl, w którym człowiek wobec życia jest po prostu bezradny. Nie mówię, że jest to książka wybitna, ale na pewno warta uwagi.