Recenzja "Nowele i opowiadania" Herman Melville

Wydawca: PIW

Liczba stron: 664


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka, Barbara Kopeć-Umiastowska, Krystyna Korwin-Mikke, Adam Lipszyc, Krzysztof Majer, Marcin Rychter, Marcin Szuster, Mikołaj Wiśniewski

Premiera: 26 listopada 2020 rok

W ostatnich kilku latach Herman Melville ma szczęście do przekładów na język polski. Najpierw W.A.B. w ramach Kolekcji klasyki wydał „Oszusta”, a chwilę później Państwowy Instytut Wydawniczy rozpoczął publikację jego dzieł w nowej oprawie graficznej, proponując czytelnikom kolejno: „Moby Dicka”, „Billy’ego Budda” oraz „Taipi”. Teraz przyszedł czas na jeden, solidnych rozmiarów tom, w którym zawarto szesnaście krótkich utworów prozą, w tym najsłynniejsze „Benito Cereno”, „Weranda” i „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street”. Oprócz nich uzyskujemy także dostęp do nowych tłumaczeń takich opowiadań jak: „Dwie świątynie”, „Skrzypek”, „Dzwonnica” czy „Galce”. Książkę kończy ponad siedemdziesięciostronicowe posłowie Adama Lipszyca i Mikołaja Wiśniewskiego, którzy zwracają uwagę na wiele kwestii interpretacyjnych i autobiograficznych.

Jeśliby przyjrzeć się biografii Melville’a łatwo można zauważyć, ze napisanie zamieszczonych tu tekstów zajęło mu nieco ponad dwa lata i przypadło na okres kryzysu twórczego, po którym amerykański pisarz zamilkł na długi czas. Po krytycznej i komercyjnej porażce „Moby Dicka” Herman Melville, który wówczas utrzymywał swoją żonę i dzieci, matkę i cztery siostry, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Gdy otrzymał zaproszenie z miesięcznika Putnam’s Monthly Magazine do nadesłania krótkich opowiadań w cenie pięciu dolarów za stronę, zgodził się bez większego namysłu. Sprzedawał także opowiadania dla Harper’s New Monthly Magazine. Oba czasopisma miały jednak bardzo surową politykę redakcyjną, zakazującą wszelkich materiałów, które mogłyby urazić nawet najbardziej wrażliwego czytelnika z powodów moralnych, społecznych, etycznych, politycznych lub religijnych. To ograniczenie było wstrząsające dla amerykańskiego pisarza, którego najgłębsze osobiste i artystyczne przekonania wiązały się z wyzywającymi bohaterami i tematami. Melville kwestionował wiele emblematów, między innymi: istnienie cielesnego Boga, znaczenie dóbr materialnych, pojęcie dobra i zła absolutnego oraz prawo władz cywilnych i religijnych do nakładania sankcji na tych, którzy wyrażali poglądy odmienne od ustalonych norm. Rzecz jasna zainteresowane współpracą z pisarzem czasopisma nie publikowałyby artykułów, które otwarcie zajmowałyby się opiniami budzącymi sprzeciw wielu ich czytelników. To postawiło Melville przed pozornie nierozwiązywalnym dylematem: zignorować jego własne najsilniejsze przekonania lub pozwolić osobom od niego zależnym żyć w biedzie.

Melville znalazł rozwiązanie, które być może nie było idealne z artystycznego punktu widzenia, ale dawało mu dużo satysfakcji. Przedstawia w nim pozornie nieszkodliwe płaszczyzny, pod którymi gotuje się ten sam bunt i to samo kwestionowanie ustalonych idei, które charakteryzowały jego najbardziej kontrowersyjne powieści. Co więcej, historie te w alegoryczny sposób odzwierciedlają ten sam dylemat. Pod iluzyjnie niewinnymi wątkami, kryje się obraz udręczonej istoty ludzkiej przeklętej zdolnością widzenia więcej. W obliczu wrogości wynikającej z rzucenia wyzwania ugruntowanym przekonaniom beztroskiej większości, bohaterowie albo walczą ze światem, wycofują się z niego lub poddają mu się.

Nie sposób omówić książki bez odwołania się do moim zdaniem, najpełniejszego, najlepszego tekstu. W noweli „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street” widzimy pierwsze niejasne poruszenie nadchodzącej rewolucji i obalenie kapitalistycznego modelu gospodarczego. Najpierw poznajemy narratora - człowieka, który z dumą określa się jako drobnomieszczański i wspomina nazwisko Johna Jacoba Astora, jednego z największych oligarchicznych wyzyskiwaczy północnoamerykańskiej rewolucji przemysłowej (później zmarłego podczas zatonięcia Titanica). Narrator to mały człowiek o małym umyśle - zagubiony w księgach rachunkowych i niezdolny do wyobrażenia sobie sprawiedliwszego systemu klas ekonomicznych. Nieco później do kalejdoskopu charakterów dołącza Bartleby. Ten podobnie poddaje się swojej pracy w sposób nieznoszący sprzeciwu. Jest produktywny i służalczy. To wszystko jednak do czasu podjęcia decyzji o pierwszej odmowie. Na początku ten bunt zostaje źle przyjęty przez narratora, który podejrzewa chorobę lub szaleństwo. Ale w miarę jak Bartleby posuwa się dalej w swojej opozycji do systemu, staje się on zagrożeniem zarówno dla struktury władzy, jak i otaczającej ją ideologii. Bartleby nigdy nie wyartykułował słuszności odrzucenia kapitalizmu, ale swoim działaniem zapowiada inny ustrój. Wiwatujemy, gdy spokojnie i stanowczo odmawia kontynuowania swojego poniżającego zadania. Choć Bartleby nie ma wykształcenia ideologicznego, wyprzedza Marksa i Hegla, wyczuwa fale, które wprowadzą ich w rzekę historii. „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street” to jedna z ważniejszych nowel filozoficznych jakie kiedykolwiek napisano. Nieszczęsny kopista (trzeba zauważyć, że ówcześnie ten zawód był prestiżowy), który nie opuszcza biura, nic nie czyta, nic nie pije i na każde zlecenie lub prośbę odpowiada zawsze tymi samymi słowami, „wolałbym nie” stał się fenomenem kultury, inspirującym kolejnych twórców do nowych prób interpretacji (odwołania do postaci pojawiają się w literaturze - Giorgio Agamben, filmie – „Dogma”, serialach – „Ozark” i innych gałęziach sztuki).

Nie wszyscy bohaterowie opowiadań Melville'a wycofują się ze świata. Na przykład bohater „Skrzypka” odpowiada na pogardę dla jego poezji, porzucając swoją sztukę i próbując sił w innym rzemiośle. Jednak w tej historii, podobnie jak w „Kopiście…”, dostosowanie się narratora do standardów świata (w tym przypadku poprzez zaprzestanie tworzenia poezji, której świat nie docenia) jest aktem samooszukiwania się. Albo poezja Helmstone'a jest zasłużona, ale niezrozumiana przez świat, albo też jest naprawdę gorsza i w tym przypadku nie wyrzekł się niczego, ponieważ nic wartościowego nie posiadał. „Skrzypka” można czytać też autobiograficznie. Jak już wspomniałem w momencie jego powstawania Melville dołował, jego literatura została skrytykowana i nie pozwalała na samorealizację własnej ścieżki rozwoju. Czy więc autor oszukiwał sam siebie, czy może dokonał właściwego wyboru?

Te dwa przykłady ilustrują złożoność i głębię, które leżą u podstaw krótkich opowieści Melville'a. Jego historie mają charakter alegoryczny, wyrażają swoje idee raczej w formie przypowieści, a nie jako ekspozycje. Melville często przedstawia uwagi za pomocą emblematycznych symboli, takich jak ściany czy klaun. W swoich opowiadaniach, podobnie jak w powieściach, Melville podkreśla subiektywność, względność i niejednoznaczność. Różne postacie patrzą na tę samą sytuację z odmiennych perspektyw, brakuje za to wszechwiedzącej siły, która mogłaby rozwiązać wynikający z tego konflikt. Rzeczywistość nie jest statyczna i absolutna, ale zmienna i względna; ostateczna prawda, jeśli w ogóle istnieje, jest nieosiągalna.

Recenzja "Trylogia klimatyczna" Thomas Köck

Wydawca: ADiT

Liczba stron: 340


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Jacek Kaduczak

Premiera: grudzień 2020 rok

Zanim o samej książce, parę słów o autorze, którego obecność w Polsce jest raczej marginalna i zauważalna przede wszystkim dla krytyków sztuki. Thomas Köck to przedstawiciel młodego pokolenia austriackich dramatopisarzy. Urodził się w1986 roku w Steyr. Studiował filozofię, literaturoznawstwo i dramaturgię. Pracował w Theatercombinat, został zaproszony na Berlinale Talents z projektem filmu dokumentalnego o Bejrucie, był autorem-rezydentem w Nationaltheater Mannheim, nakręcił film krótkometrażowy dla ARTE, pisze blogi z kolegami przeciwko prawicy oraz przygotowuje koncerty z Andreasem Spechtlem pod szyldem Tańca Ducha. Jego teksty teatralne zostały do ​​tej pory przetłumaczone na jedenaście języków i były wystawiane m.in. w Burgtheater Vienna, Thalia Theater Hamburg w Schauspiel Leipzig, Schauspielhaus Vienna czy w Oper Halle. Interpretowano je także w Polsce, Włoszech, Brazylii, Meksyku czy Hiszpanii. Zdobyły szereg nagród, a sam Köck otrzymał stypendium im. Thomasa Bernharda w teatrze w Linzu oraz nagrodę dramaturgiczną Związku Teatrów Austriackich, a w 2018 i 2019 Mülheimer Dramatikerpreis. O randze tej ostatniej nagrody mogą świadczyć nazwiska autorów, którzy w przeszłości byli z nią wiązani: Heiner Müller, Martin Sperr, Elfriede Jelinek, George Tabori. Te nazwiska pojawiać się będą także w skojarzeniach, bowiem forma dramatu Köck w wielu miejscach przypominać będzie pisarstwo Bernharda, Jelinek czy Palmetshofera.

„Trylogia klimatyczna” składa się z trzech głównych części: raj.potop, raj.głód oraz raj.zabawa. Te z kolei każdorazowo dzielone są na kolejne trzy opowieści. Łącznie otrzymujemy zatem dziewięć historii, które łączą się nie tylko niezwykłością formy, ale także treścią, tworząc panoramiczny obraz krytyki kapitalizmu. Trudno w kilku zdaniach podsumować to, co się w tej książce dzieje, ponieważ tu wszystko się dzieje. Akcja została rozpięta na ponad sto lat. Mamy rozpadającą się rodzinę z klasy średniej dyskutującą o imperiach finansowych; boom kauczukowy, podczas którego niemiecki architekt wpadł na pomysł zbudowania opery w środku dżungli; syna czuwającego przy ciężko poparzonym ojcu, parę chińczyków uciekających ze zanieczyszczonej prowincji w Chinach do nielegalnej fabryki tekstyliów w Prato, pociąg pełen panikujących pasażerów, którzy odkrywają, że maszyna nie zatrzymuje się na żadnej stacji. Świat i gospodarka finansowa, wyzysk najsłabszych, polityka, uczucia, relacje rodzinne - o wszystkim tu mowa. Autor miesza także perspektywy – w pierwszej i trzeciej części mówi o zdarzeniach w makroskali, podczas gdy w środkowej, skupia się na pojedynczych przypadkach. To tam poznajemy ludzi zagubionych, samotnych, głodnych bliskości i awansu społecznego. Za wszelką cenę chcących się utrzymać w centrum wydarzeń, mimo że czasami trzeba udawać kogoś kim nie są, żyć w jawnym konflikcie z sąsiadami, albo nie mieć wątpliwości, co jest rzeczywistością, a co obrazem wyświetlanym na ekranie. W „Trylogii klimatycznej” porusza też to, jak Köck opowiada – zawsze z punktu widzenia człowieka, jego doświadczenia i wrażliwości, bez podawania rozwiązań wprost, bez zbędnego moralizatorstwa i opowiadania się za jedną ze stron.

Dzieło Köcka zaskakuje też dojrzałością formy. To triumf wyobraźni i talentu. Austriacki autor doskonale rozumie, że teatr to nie tylko historia, ale także struktura. Używa tu między innymi elementów dramatu starożytnego (chór), wewnętrznego monologu, poezji, teatru postmodernistycznego (pisanie bez znaków interpunkcyjnych, z małych liter). Köcka nie tylko dobrze się omawia i analizuje, ale także czyta i identyfikuje się z jego bohaterami. To dramat napisany z myślą o człowieku i dla człowieka (właśnie dlatego akcja osadzona jest w typowych dla rzeczywistości, ponurych miejscach: puste mieszkania, nocne ulice, zrujnowane przedmieścia), sztuka która chce być wystawiana nie tylko dla krytyków, ale też dla przeciętnego widza. Istotne jest tu tempo akcji, które dramatopisarz osobiście wyznacza w didaskaliach. Jednocześnie poza sugestią wykonawstwa, daje możliwość dowolnego skracania i wybierania tekstu. Nie narzuca też organizacji, jest otwarty na odmienne interpretacje.

Köck swój tekst przygotowywał w latach 2015-2017, jeszcze przed dynamicznym wzrostem zainteresowania tematyką klimatyczną. Być może dlatego jego dzieło jest tak dystopijne, pesymistyczne, unikające dawania nadziei czy pokładania wiary w młodszym pokoleniu. Dla niektórych może być to wadą, dla mnie jest zaś potwierdzeniem wielkości umysłu, który parę rzeczy przewidział, a resztę potrafił zespolić w jedną, działającą maszynę. „Trylogia klimatyczna” to tekst pełen pomysłów, barwny, żywy i ironiczny, aż do granic paradoksu. Bezlitosna gra słów i obrazów. Jakość utworu polega na tym, że autor po mistrzowsku wprowadza swoje myśli i skutecznie je realizuje. Ważne jest jednak nie tylko ilość poruszanych wątków, ale też to jak są one połączone, jak wchodzą w związki przyczynowo-skutkowe. Dzięki temu chciałoby się to monumentalne działo zobaczyć w teatrze już dzisiaj, tu i teraz. A później solidnie je przedyskutować, przemyśleć i spojrzeć na świat nieco inaczej.

Recenzja "Iskra i kamień" Paweł Hohmann

Wydawca: Instytut Literatury, Fundacja Lethe/Animi 2

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka   

Premiera: 29 października 2020 rok

Pilna obserwacja życia winna dostarczać szerokiej palety tematów do przemyśleń. Dobrze tę kwestię rozumie Paweł Hohmann, którego debiut powieściowy „Iskra i kamień” zwyciężył w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika i dzięki temu mógł ukazać się w koedycji Instytutu Literatury i wydawnictwa Animi2. Podobnie jak zeszłoroczny zwycięzca („Podzwonne dla Instytutu”), także powieść Hohmanna trudno uznać za niedojrzałą i obarczoną typową dla młodych twórców jednostronnością. Dobrze to świadczy o samym konkursie, na który w zeszłym roku odpowiedziało aż 308 literatów.

Wróćmy jednak do obserwacji. „Iskra i kamień” to nie tylko analizy bądź odwołania do biografii znanych reżyserów filmowych, ale i obrazy z życia codziennego. Także własne wspomnienia. Obcowanie z dziełem sztuki wiąże się nierozerwalnie z życiem tego, który wchodzi z nim w relacje, albo co ważniejsze, który je tworzy. Gdyby chcieć zamknąć opis recenzowanej książki w kilku słowach, można by powiedzieć, że jest to biografia ekscentrycznego reżysera filmowego. I zostawiając recepcję w tym miejscu, zabilibyśmy to dzieło. Umówmy się, Piotr Kłosowski (bo tak nazywa się główny bohater), to nie Tarantino (chociażby dlatego, że ten pierwszy nigdy nie istniał), a Hohmann (przy całej sympatii) to nie Stephen King, którego ludzie pewnie by czytali nawet wtedy, gdyby napisał instrukcję podpalenia jodły kaukaskiej. „Iskra i kamień” musi przykuwać uwagę czymś więcej, niż dobrze skonstruowaną postacią. Autor to rozumie, a co więcej potrafi te wnioski przekuć w czyn, dzięki czemu jego powieść można czytać na kilka sposobów.

Podstawową kwestią jaką rozważałem podczas lektury była relacja między realnością, a fikcją. Jak wiemy rzeczywistość składa się między innymi z fikcji. Szczególnie silne oddziaływanie ma chociażby wszystko to, co dzieje się w przestrzeni wirtualnej. Coraz częściej bardziej nam się coś wydaje, niż sensualnie istnieje; coraz więcej przeczytanych czy obejrzanych informacji bierzemy za fakt, nie sprawdzając ich fundamentów; coraz częściej surrealistycznym jest to, co jest realistyczne; coraz częściej empiria jest bardziej groteskowa i absurdalna niż sam absurd. Nie zdziwię się, jak któregoś dnia rzeczywistość po prostu zniknie i – co gorsze – niewielu to dostrzeże. Czy w tym kontekście napisanie biografii kogoś, kto nigdy nie istniał, nie jest równie, a może nawet bardziej sensowne, niż biografia realnego człowieka? Można mu przecież dodać odpowiednich cech, otoczyć określonymi postawami, sprawić, żeby wydarzenia układały się pod określoną strukturę. Można w ten sposób stworzyć dzieło totalne, ale to jednocześnie niebezpieczna zabawa. I znowu brawa dla Hohmanna, że nie zagalopował, nie zapomniał o czytelniku. ”Iskra i kamień” choć operuje na fikcji, jest tak naprawdę echem rozmów, wymienianych poglądów na temat życia i tego wszystkiego, co z życiem człowieka się łączy. Oczywiście wysnuwa wiele wątków z własnych przeżyć, z własnych doświadczeń, z obserwacji świata kultury. Traktuję tę książkę jako odpowiedź na wołanie Witolda Gombrowicza: „...dążyć trzeba do tego, aby w Polakach obudziła się świadomość nierealności tej fikcji, jaką żyją”. Dlatego Hohmannowi ufam, nawet jeśli jego postać jest tylko zmyślona.

Jest w tej książce coś jeszcze ważniejszego. Autor odrzuca prostą, pierwszoosobową, linearną organizację tekstu. Zamiast tego wprowadza polifonię. O Kłosowskim mówią różni ludzie: jego przyjaciele, wrogowie, zazdrośni o uznanie, mamy także dostęp do recenzji jego prac. W tej formule to nie autor mówi nam, jaki jest jego bohater, ale każdy czytelnik musi ten obraz zbudować sobie po swojemu. Ale czy na pewno? Kogo słuchać? Dlaczego słyszymy właśnie te osoby? Czy Kłosowski to człowiek wielkiego talentu, pracowity jak mrówka autor kultowych arcydzieł, czy może szaleniec, który uciekł z nękanego politycznymi ograniczeniami kraju? Wymiana myśli pozwala spojrzeć na problem z innej perspektywy, wejść w świat odczuć kolejnej osoby. Może także skłaniać do zadania ważnego pytania – czy to wszystko nie jest tak naprawdę kwestią doboru materiałów, czyli indywidualnego widzimisię biografa? Tak dochodzimy do drugiego bohatera książki. Narrator nie pozostaje tu niemy. Często i gęsto komentuje tak życie samego Kłosowskiego, jak i przytaczane słowa innych osób. Nie tylko kreuje obraz artysty, ale sam także pozostaje w centrum zainteresowania, chociażby dzięki temu, że jest niedopowiedziany, owiany tajemnicą. „Iskra i kamień” to tak naprawdę dwie biografie i trudno mi powiedzieć, która z nich jest ciekawsza.

Sporo w tej książce celnych obserwacji, interesujących konstatacji. Myśl lubi dryfować swobodnie, podrzucać niezwykłe skojarzenia. Nie zawsze są piękne, często zaskakujące. Pełne ironii i dwuznaczności. Autor chętnie daje się unosić na ich fali, bo też dzięki nim realizuje kolejny cel - portretuje całą minioną epokę. Ta powieść gwarantuje dużo pytań po lekturze – o naturę człowieka, o prawdę, o chaos informacyjny, o rzetelność pracy, ale także przemijanie, wartości i istotę wolności. Zapoznaje nas także z dwoma postaciami, która można lubić, bądź nienawidzić, ale nie można być wobec nich obojętnym. To naprawdę dobra książka. Do przemyślenia i ułożenia sobie tego świata po swojemu.

Recenzja "Nieludzko piękna jesień" Jacek Melchior

Wydawca: Seqoja

Liczba stron: 284


Oprawa: miękka

Premiera: 30 listopada 2020 rok

Kontakt z innym człowiekiem, od pierwszego spotkania pozwalającego poczuć bliskość i jedność, aż do ostatniego, wyrażającego ból i podziękowanie, jest jednym z najważniejszych emblematów danych nam w tym świecie. Każdy dzień, czy to słoneczny, czy deszczowy, długi czy krótki, radosny bądź zwariowany, obfituje w nieuniknione relacje i idące za nimi uczucia. Wszystko płynie, zmienia się delikatnie jak trzcina Blaise’a Pascala. Napotkanie Innego człowieka na swojej drodze to zderzenie z odmienną wizją świata. To także konieczność zrozumienia i dostosowania, czasami nawet kosztem okłamywania samego siebie. Spotkania to zmiany, rodzące się emocje, ewoluujące doświadczenia. Spotykamy ludzi wszędzie: na ulicach, w sklepach, pracy, a także w domu. I to właśnie relacje z bliskimi wpływają na nas najbardziej. To przez nie człowiek może zacząć żyć inaczej, niż by chciał, stępić w sobie pożądanie do bycia sobą.

„Nieludzko piękna jesień” to portret sześciu głównych bohaterów. Każda z przedstawionych postaci cierpi w podobny sposób. Żyje ze świadomością tego co jest w środku, w głębi serca. Jednocześnie funkcjonuje z poczuciem, że to właśnie jest najważniejsze i wyznacza ramy codzienności. Proces pozbywania się mentalnych kajdan bywa żmudny i uzależniony od więzów z otoczeniem. Wielokrotnie trzeba latami płacić wysoką cenę: ociemniałość, ostracyzm, niewidzialność. Dojście do punktu zrozumienia, że to właśnie tu i teraz należy żyć całym sobą, że nastał już ten czas, aby mandala świata wypełniła się pełnią barw, jest sprzężony z różnymi wypadkami. Dopiero odpowiedni wstrząs skłania do działania. Do sprawienia sobie namacalnego znaku, który będzie krzyczał i do środka i do otoczenia, że oto nastał czas zmiany.

Tak naprawdę mało ważne jest tu, jak bohaterowie mają na imię i kim są. Czy jest to Mimi lub Aga, czy byli więźniami obozu zagłady, sprzątaczkami, pisarzami czy po prostu są samotni. To wszystko schodzi niejako na dalszy plan, bo Jacek Melchior nie chce kreować odrębnych bytów, za to spojrzeć na problem walki z własnymi demonami w sposób panoramiczny. W jego zbiorze opowiadań wszystko jest umowne, a zdarzenia czy fabuła wcale nie musi przybierać klarownego kształtu. Bo kto to widział życie, w którym wszystko podąża od punktu A, do punktu B, jednocześnie nie zbaczając czasami z trasy. Musi być nieco załamań, poszarpania, niepewności i niedopowiedzenia. To właśnie dlatego wracanie do „Nieludzko pięknej jesieni” jest fascynujące, przygnębiające, ale też proszące o trochę mniej. Bo w tym swoim zamyśle autor „Kochanka” idzie jednak o krok za daleko. Wszystko jest tu symbolem, każdy bohater ma swoje znaczenie reprezentacyjne przedstawione za pomocą zestawu cech charakterystycznych i balastu z jakim kroczy po tym świecie, ich obecność wydaje się jednak losową koniecznością, odgrywaniem roli w dramacie o randze współczesnego mitu. Nie chodzi nawet o to, że brakuje w książce ‘story’, a raczej o fakt, że forma wygrywa nad treścią.

Właśnie brak narracyjnej skrupulatności sprawia, że relacje między poszczególnymi bohaterami nie są należycie zniuansowane. Pewnie gdyby Melchior był debiutantem, gdyby nie przydarzyły mu się bardzo dobre książki (np. wspomniany „Kochanek”), machnąłbym na to ręką. Tu jednak mówimy o erudycie, człowieku wiedzącym o kulturze i czytelniku bardzo wiele. Udowadnia to zresztą każdym, doskonale skomponowanym zdaniem. Do świata „Nieludzko pięknej jesieni” wcale nie jest łatwo wejść. To nie kolejne czytadło, tylko przemyślana układanka słów. To proza trudna, hermetyczna, chwilami przytłaczająca swoją gęstością, neurotycznością i huśtawką nastrojów. Potrafi zranić szybciej, niż brzytwa podczas golenia zarostu. A jednak przyznaję, że – abstrahując od niewątpliwej masochistycznej przyjemności z lektury –  nie znalazłem wystarczających pozawarsztatowych powodów, które sprawiłyby, że poskładane puzzle książki złożyły mi się w cokolwiek, o czym chciałbym dłużej pamiętać. Wyjście z szafy? Jesień jako symbol okresu życia? Tatuaż i seksualność? Jak na moje to wszystko już było, a co gorsza zwyczajnie jest tu tego za dużo. Pewnie książka mogłaby się obronić od tych zarzutów. Dzisiaj nie pisze się już wszak nic oryginalnego, co wcale nie oznacza, że nie warto czytać nowości. Opowiadania Melchiora mają też wiele innych zalet: nie starają się wzbudzać kontrowersji na siłę, nie wbijają szpilek w politykę, nie są też moralizatorskie. Żeby jednak z tak utkanej materii, pełnej znanych nam elementów i metafor, wyszło dzieło bliskie czytelnikowi, musi zostać doskonale przedyskutowane, dopełnione choć odrobiną czułości do postaci. A niestety w „Nieludzko pięknej jesieni” tego po prostu nie dostrzegłem.