Recenzja "Album policmajstra warszawskiego"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 260


Oprawa: twarda

Premiera: 3 marca 2020 rok

Chociaż świat zapamiętał rok 1863 głównie z uwagi na zniesienie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, uruchomienie pierwszej linii metra w Londynie, toczone kolejne bitwy wojny secesyjnej oraz narodziny Henry’ego Forda i Edvarda Muncha, Polska żyła zupełnie innymi wydarzeniami. 22 stycznia 1863 w Królestwie Polskim i 1 lutego 1863 na Litwie zainicjowano największe polskie powstanie narodowe, w którym stoczono około 1200 bitew i potyczek. Bilans zrywu jest katastrofalny, mimo początkowych sukcesów kilkadziesiąt tysięcy powstańców zostało zabitych w walkach, blisko tysiąc straconych, około 38 tysięcy skazanych na katorgę lub zesłanych na Syberię, a kolejne 10 tysięcy wyemigrowało. O Powstaniu styczniowym powstała cała masa książek i opracowań: od typowo historycznych prac Stefana Kieniewicza, przez analizy Józefa Piłsudskiego, badania dyplomatyczne Sławomira Kalembka, aż po powieści obyczajowe osadzone w tamtej epoce. Żadna jednak z nich nie robi takiego wrażenia, jak „Album policmajstra warszawskiego”.

Zwraca uwagę już sam format i oprawa graficzna. To kawał materiału, który po rozłożeniu zajął pół mojego stołu, choć żeby trzymać się prawdy, nie jest to stół z gatunku tych rodzinnych, przy którym w wigilię usiądzie dwanaście osób, ale raczej nieduży, idealny do napicia się zielonej herbaty ze znajomymi. Waga książki też jest solidna, dlatego o przeglądaniu i czytaniu w łóżku można od razu zapomnieć. I już samo to pokazuje, że to nie jest kolejna pozycja do odłożenia na półkę po lekturze. Przeglądanie „Albumu policmajstra warszawskiego” kojarzy się raczej z długimi posiedzeniami w czytelni, oglądaniem starych, pożółkłych woluminów pełnych grafik, rysunków i map. Obcowanie z historią nie ma tu tylko wymiaru czysto merytorycznego, a jego początek sięga właśnie wykonania: od pięknej oprawy, przez dobór czcionek, stonowaną kolorystykę, aż na numerach stron kończąc.

Jako czytelnik życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce posiadała taką redakcję. Brak błędów stylistycznych czy językowych jest tu tylko fundamentem, na którym zbudowana została opowieść o powstaniu książki. Przedmowa, wstęp, zasady opracowania, bibliografia oraz spis osób występujących na fotografiach z jednej strony pozwalają nam wejść w narrację o tym niezwykłym opracowaniu, z drugiej nadają całej książce autentyczności i rangi dokumentu historycznego. Jeśli masz jakieś pytania i wątpliwości dotyczące słynnego „Pamiat’ Matieża”, po lekturze Albumu rozwieją się na wszystkie strony świata.

A wszystko rozchodzi się tu o Historię, i to tę Historię pisaną przez wielkie H. Stalin powiedział kiedyś, że „jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”. We wprowadzeniu do omówienia tej książki podawałem dane liczbowe dotyczące pomordowanych, zesłanych i emigrujących Polaków w okresie Powstania styczniowego. „Album policmajstra warszawskiego” udowadnia, wbrew słowom dyktatora Związku Radzieckiego, że kilkaset osób, nadal jest czymś więcej niż zwykłą statystyką. Na kartach albumu znalazło się ponad siedemset fotografii aresztowanych, straconych oraz poszukiwanych Polaków, które w 1864 roku rosyjscy policjanci, podwładni generalnego policmajstra Płatona Aleksandrowicza Fredericksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, podarowali mu w formie pięknie oprawionego albumu zatytułowanego „Pamiat’ Matieża”. Dokument ten, po wielu krętych drogach i przypadkach, znalazł się w archiwach Muzeum Wojska Polskiego, gdzie spoczywa do dziś. Publikacja wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy skupia się na opisie osób znajdujących się na tych fotografiach. Treść biogramów została zaczerpnięta z informacji rosyjskiego aparatu represji. Ujęto w nich najważniejsze informacje o pochodzeniu danej osoby, okolicznościach jej aresztowania i zesłania, a nawet śmierci. Pod jedną z fotografii czytamy między innymi relację naocznego świadka zdarzenia „Stałem w owej chwili w framudze księgarni Orgelbranda. Kula lekko drasnąwszy mi rękę, w ścianie uwięzła. Jednocześnie tuż przy moich nogach padł Karczewski bez ducha. Chwilowo złożyliśmy go na szlabanie stróża w sieni domu Orgelbranda, a dopiero potem wraz z czterema innymi ofiarami przeniesiony został do Hotelu Europejskiego”. Takich poruszających relacji jest tu dużo więcej.

„Album policmajstra warszawskiego” jest źródłem wiedzy. Przekazuje fakty o historii Powstania Styczniowego. I robi to w najlepszy znany mi sposób – opowiada o wybuchu, walkach i zesłaniu przez pryzmat dramatu jednostek. To pierwsze w historii fotografie, jakie utrwaliły ważne wydarzenie w dziejach naszego kraju. Pokazują one nie tylko cierpienie, ludzkie przemijanie i niesprawiedliwość, ale także obyczaje oraz kulturę. Ten album, to skarb dziedzictwa narodowego. Pięknie wydany. Cieszę się, że mogę do niego sięgać i patrzeć na te zdjęcia. One więcej mówią, niż wszystkie programy telewizyjne razem wzięte.

Recenzja "Cudze słowa" Wit Szostak

Wydawca: Powergraph

Liczba stron: 280


Oprawa: twarda

Premiera: 14 października 2020 rok

Dawno nie czytałem polskiej książki, o której można tak długo rozmawiać. Wit Szostak stworzył dzieło wielowymiarowe. I nie jest to tylko łatka przyciągająca uwagę czytelników. Wielowymiarowość „Cudzych słów” dotyczy kilku kwestii, wśród których na pierwszy plan wysuwają się: różnorodność tematyczna oraz piętrowość znaczeń. 

Świat w oczach Szostaka opiera się w gruncie rzeczy na opowieści o przeszłości oraz na smaku i zapachu domowego ogniska. Każdy z powołanych do życia na kartach książki bohaterów, nurza się w swoich wspomnieniach. Nie są to retrospekcje przypadkowe, a skanalizowane na konkretną osobę – Benedykta. Kim był człowiek, dla którego studia filozoficzne okazały się zbyt małe? Ulubionym uczniem prominentnego profesora? Twórcą najbardziej oryginalnej restauracji? Wzorowym kochankiem? Kolegą, który najpierw odwrócił się, by później pomóc w biedzie? Obraz Benedykta wyłania się z relacji bliskich mu osób. Każdy opowiada własną wersję, przefiltrowaną przez indywidualne zapatrywania, doświadczenia i wrażliwość. Im dalej w las, tym postać głównego bohatera jest coraz bardziej niewyraźna, bo do głosu zaczynają dochodzić opowieści narratorów o sobie, o własnych żalach, niespełnionych nadziejach, zazdrości, rozczarowaniu. Słyszymy dokładnie tyle, ile osoby mówiące chcą nam opowiedzieć. Nie wiemy co ukrywają, o czym woleliby nie wspominać, czego się tak naprawdę boją. Historia Benedykta ociera się tu o niwyrażalność, niepewność w świecie. Polifonia głosów ewoluuje w swoistą przypowieść, w mit o wielkości.

Wróćmy do kluczowego pytania tej książki: Kim jest Benedykt? Aby spróbować odczarować nieco tę zagadkę, przyjrzyjmy się narratorom i ich związkom z bohaterem. Jego ojciec, to Józef, uczeń nosi imię Jan, ukochana ma na imię Magdalena, a towarzysz – Szymon. Jakby tego było mało, autor puszcza do nas wędkę już na samym początku, gdy używa słów „Był bogiem”. Szostak nie ukrywa więc swoich ambicji napisania nowej ewangelii. Metaforyczne są tu zresztą nie tylko charaktery i języki, ale też szczegóły. Benedykt tworzy dzieło swojego życia, niesamowitą Isolę, restaurację, w której podaje się wyjątkowe dania, każdy płaci tyle, ile uzna za stosowne, a wreszcie do wspólnego stołu zaproszeni zostają też bezdomni. Tak sprofilowana ostatnia wieczerza, okazuje się wydłużać w czasie, stając się ideą, „pośmiertelnym”, codziennym daniem. Wspólny obiad może być poczytywany jako gloryfikacja istnienia, wychwalanie egzystencji poprzez „małe unieśmiertelnianie” jego wytworów. Budowana restauracja to z kolei symbol współczesnego postępu cywilizacyjnego. Spotkanie tradycji religijnej i nowoczesności (ucieczka klientów) jest udziałem świętych, sakramentalnym krokiem w tworzeniu świata, który staje się na ludzkich oczach.

Ten krakowski dramat został zbudowany w przedsionku mitu. Literatura nie jest dla autora jedynie kreacją. Służy mu do konstruowania tożsamości człowieka zamieszkującego jego rzeczywistość. To dlatego każdy mówi swoim językiem. Słyszymy tu wysoki, profesorski styl człowieka ogarniętego narcyzmem, fantazyjną mowę dziecka, głos prostaczka, tyleż niepoprawny co melodyjny, jest też mowa kobieca, nasiąknięta cielesnością i emocjami. Mit pozwala dookreślić byt, zrozumieć, jakim uwarunkowaniom został poddany, w jaki sposób był szlifowany. Pozwala przetrwać, nawet po śmieci. Szostak wydobywa z tradycji literackiej to, co wielogłosowe i niejednoznaczne. W ten sposób jego opowieści tworzą szkatułkowe, odsyłające do wielu sfer, teksty. Jest tu przecież ważny wątek ojcostwa i błędów, jakie każdy z nas popełnia. W relacji mistrza z uczniem, możemy doszukać się nie tylko krytyki instytucji uniwersytetu, ale także wielu trafnych diagnoz na temat tego, jak ważne jest świeże spojrzenie na ewoluujące życie. Tych wątków pobocznych jest tu cała masa, o każdym można dyskutować godzinami. Między innymi dlatego „Cudze sowa” wspinają się na inny poziom literatury, górują nad tym wszystkim, co zwykło się u nas pisywać. To książka przemyślana, dopieszczona, spójna właściwie w każdej przestrzeni odczytania. 

Recenzja "Mój Michael" Amos Oz


Wydawca:Rebis

Liczba stron: 308


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Agnieszka Jawor-Polak

Premiera: 27 października 2020 rok

„Mojego Michaela” Amoz Oz napisał w 1968 roku, gdy miał raptem 29 lat na karku. To znamienne, bo książka zupełnie nie wygląda jak tekst przygotowany przez człowieka młodego, znajdującego się na początkach życiowej kariery (jego debiutem był zbiór opowiadań „Tam, gdzie wyją szakale”). Pierwotnie omawiana powieść została wydana w Czytelniku jako „Mój Michał” w 1991 roku, a następnie wznowiona w 2007 roku. Obecnie dostajemy do rąk kolejne jej wydanie, tym razem w prestiżowej serii Mistrzowie Literatury (również w przekładzie Agnieszki Jawor-Polak).

Zawsze podziwiałem pisarzy, którzy potrafią dobrze naszkicować charakter płci przeciwnej. Jednym z niedoścignionych wzorów pozostaje Gustave Flaubert, który w 1857 roku stworzył niezapomnianą postać Emmy Bovary. Powieściową Hannah, główną bohaterkę „Mojego Michaela”, łączy z Panią Bovary bardzo wiele. Szczególnie w kwestii małżeństwa i jej stosunku do tej instytucji. Hannah bierze za męża Michaela, studenta geologii. Ich życie układa się do bólu tradycyjnie. Śniadanie, praca, obiad, sprzątanie, kolacja. Opieka nad dzieckiem, wyjście na spacer, oczekiwanie na powrót. Te same czynności w niekończącym się ciągu codziennej rutyny. W ich małżeństwie wszystko jest do bólu przewidywalne, nie ma żadnych fajerwerków ani napięć. Oz spisuje kronikę marazmu i stopniowego zatapiania się w smutku i zatraceniu.

Nie jest jednak tak, że „Mojego Michaela” można nazwać kopią. Owszem, wkrada się tu bovaryzm. Hannah jest sfrustrowana, jednak przede wszystkim w odniesieniu do emocji. Jej ucieczka w świat snów i fantazji, ma niewiele wspólnego z kwestiami towarzyskimi, co przecież było kluczowe dla Emmy Bovary. Oz nie tworzy też nadmiernej symboliki i unika używania literatury, jako wyjaśnienia stanu bohaterki. Nie ma tu sławnych luster i okien, w których Hannah mogłaby poszukiwać kogoś innego, niż jest. Izraelski pisarz konsekwentnie buduje opowieść na niezadowoleniu i pogłębiającym się smutku. Brak tu dróg ucieczki, gotowych odpowiedzi, rozwiązań skomplikowanych kwestii. To studium psychologicznej apatii, poddania się własnemu losowi. Oz bardzo wnikliwie psychikę swoich postaci, kreuje ich, często bardzo skomplikowane konflikty wewnętrzne oraz trudności z panowaniem nad własnymi emocjami.

„Mojego Michaela” nie można nazwać książką ‘ciekawą’. Szczególnie w rozumieniu współczesnego masowego czytelnika, który czeka na obraz kobiet pełnych energii, walczących o wolność, buntujących się. Książka ma jednak inny atut, a jest nim przede wszystkim narracja. Oz umiejętnie buduje napięcie, mimo przecież znikomej fabuły. Dzieje się to na przykład przy opisach zdarzeń odbywających się w ciemności, gdy wychwytywane odgłosy pobudzają wyobraźnię narratora, tworząc tym samym atmosferę przygnębienia i strachu (np. „Szczekanie psów na podwórkach. Musi się tam dziać coś przerażającego i psy to widzą, a ja nie”). W innej scenie pogrążająca się w obłędzie Hannah, odgłosy gałęzi bijącej w okno i grzechotanie blachy, interpretuje nie jako wynik działalności wiatru, lecz jej wymyślonych prześladowców. Dlaczego te zdania są tak ważne? Przede wszystkim dzięki umiejętnie nakreślonej przestrzeni. Oz kreuje obraz Jerozolimy w okresie zamieszek i strzelanin. Pisarz drobiazgowo opisuje życie codzienne w Izraelu, wraz z jego kluczowymi i pomniejszymi problemami, a przedstawiając bohaterów, ukazuje wizerunek społeczeństwa izraelskiego. Obłęd Hannah nie jest tu tylko indywidualnym dramatem, ale raczej wynikiem dodawania do siebie tysięcy podobnych przypadkach, opartych o tysiące błędów rzeczywistości. I nawet jeśli nie nazwę „Mojego Michaela” najlepszą książką Oza, nawet jeśli bywa momentami mniej interesująca, to jest to literatura wysokiej próby. Szokująco wysokiej, biorąc pod uwagę wiek piszącego.