Recenzja "Asymetria" Lisa Halliday

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 384

Tłumacz: Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Premiera: 6 czerwca 2019 r.

Przystępując do lektury bestsellerowej książki pochodzenia amerykańskiego, która dodatkowo poszczycić się może klasyfikacją jako „jedna z 10 najważniejszych książek roku według „Time”, „New York Times” i vulture.com”, mam gotową listę tematów, jakie powinna ona poruszać. Bo poruszać musi, inaczej nie zyskałaby takiego rozgłosu, a blurba nie napisaliby Zadie Smith lub Barack Obama. Oto więc moja lista: atak na WTC, wojna w Iraku, wojna w Afganistanie, polityka Barack’a Obamy (tu mamy też zależność – jeśli książka dotyka jego tematu, blurba pisze autorka „Swing Time”, jeśli zaś powieść wolna jest od tych kwestii, role się odwracają), polityka George’a Bush’a, problemy ze służbą zdrowia, rasizm, homo lub biseksualizm, aborcja, atak zombie/przydomowe bunkry i rozdźwięk Wschód-Zachód. Im więcej tematów odhaczam podczas lektury, tym gorzej rozpatruję książkę jako całość, zarzucając jej wtórność i koniunkturalizm. W „Asymetrii” nie dostrzegam jedynie wspomnień o schronach i  poszlak rasizmu, chociaż i to drugie jest naciągane, bo choć o czarnej społeczności nie ma tu za wiele (jest tylko człowiek zatrzymany na lotnisku), to już inne pochodzenie etniczne bywa często dużym problemem w życiu Amara, bohatera drugiej opowieści. Przerażające, że debiutantka Lisa Halliday, nie dorzucając właściwie nic nowego do dorobku współczesnej literatury, zyskuje taki rozgłos, a jej książka ceniona jest bardziej, niż setki niszowych wydań dostępnych od ręki w dobrej księgarni.

„Asymetria” rozpisana została jako swoista trylogia poszukiwania harmonii w życiu. W pierwszej części przypatrujemy się romansowi młodej redaktorki wydawnictwa i wielokrotnie nagradzanego Pulitzerem, czterdzieści lat starszego od Alice, pisarza. Nie jest tajemnicą, że Alice to tak naprawdę maska, za którą ukrywa się sama autorka „Asymetrii”, z kolei pisarzem jest bezskutecznie oczekujący na Nobla Phillip Roth. Ta część książki wzbudziła tak duże zainteresowanie krytyki, głównie przez swoje biograficzne konotacje. To intymna relacja ze związku egocentrycznego i bogatego Ezry oraz zawodowo ambitnej i życiowo opiekuńczej bohaterki. Spotykają się głównie w lokalu mieszkalnym pisarza, co związane jest z wygodnictwem samego gospodarza. Czas upływa im na poznawaniu literatury, kinematografii, dyskusji, jedzeniu, piciu, rozpatrywaniu kolejnych wyróżnień Noblowskich i seksie. Mam wrażenie, że to właśnie wzajemne zakleszczenie emocjonalne postaci, oraz kontrastowo ukazane niedomaganie starczego ciała z witalnością seksualną, są ogniem zainteresowania czytelnika. Niemniej większe partie tekstu stanowią cytaty (Camusa, Leviego, Dickensa czy Twaina) i propozycje filmów, które z tekstem samej książki mają niewiele wspólnego. Nie rozumiem też, dlaczego razem z bohaterką „Asymetrii” musimy czytać często ponadstronicowe zapożyczenia z książek obozowych. Podobnie jak z listu Joyce’a do jego ukochanej Nory, w której pisze między innymi „Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wciska z niej pierdy”. Nie widzę uzasadnienia dla zastosowania takiej formy narracji. Odczytuję to jako próbę wypełnienia pustki własnej niemocy twórczej. W komitywie do tej banalnej mieszanki wątków biograficznych, cytatów i poglądów na Amerykę, idzie prosty, czy też momentami wręcz irytująco kolokwialny język. Wypisałem sobie kilka ciekawych zdań z tej książki, w tym miejscu zacytuję jednak tylko jeden dialog i jedno porównanie, które, mam nadzieję, w jakiś sposób zobrazuje to, o czym piszę.
„Pociągnęła łyk luxardo.
- Małe ruchanko?
- Jak chcesz.
- Nie, chyba nie powinniśmy. Już późno.
Czekała.
- Kochanie.
- Co?
- Powiedz mi coś.
- Okej.
- Myślisz czasem, że nasz związek nie przynosi ci nic dobrego?
- Wprost przeciwnie – odpowiedziała trochę za głośno. – Myślę że przynosi mi bardzo dużo dobrego.
Zaśmiał się cicho.
- Zabawna z ciebie dziewczyna, Mary-Alice.
- Na pewno są zabawniejsze.
- Chyba masz rację.
- W każdym razie jestem z tobą szczęśliwa.
- Och kochanie, ja z tobą też.”

Bardzo słodkie. I jeszcze obiecane porównanie: „Na koncercie wystąpiła gościnnie młoda japońska pianistka, która grała już w salach koncertowych Londynu, Paryża, Wiednia i Mediolanu – chociaż z widowni wydawała im się dziewięcioletnim dzieckiem, które zbliża się do instrumentu tak dużego, że można by go wykorzystać jako trumnę dla nowo narodzonej żyrafy”. Skąd jej się ta żyrafa tam wzięła? Może wy widzicie w tym zabiegu coś olśniewającego, elektryzującego czy wirtuozerskiego, dla mnie to jedynie niskiej jakości produkt okołoliteracki.  

W drugiej części, zatytułowanej „Szaleństwo” poznajemy Amara, Irakijczyka o kurdyjskich korzeniach, zatrzymanego przez brytyjskie służby graniczne na lotnisku w Londynie. Jego relacja toczy się w dwu przestrzeniach czasowych, a autorka, tym razem z wyczuciem i empatią, zgrabnie przeskakuje między współczesną, kafkowską atmosferą duszności i zamknięcia, a retrospektywnym odtworzeniem losów rodziny Amara. Jest to też dalszy ciąg rozważań autorki na temat problemów współczesnego świata, który choć mało odkrywczy, jest podany bardziej zjadliwie, niż w pierwszej części. Szczególnie ciekawe są punkty wspólne z pierwszym rozdziałem. Doszukiwanie się analogii między oboma tekstami, choć na chwilę przyćmiewa braki ryzyka, napięcia czy realnej literackiej niepewności. Szkoda tylko, że po tym etapie, dochodzimy do trzeciej części książki, czyli wywiadu ze świeżo upieczonym Noblistą (Ezrą z części pierwszej), który miał stanowić kompozycyjną klamrę, sugerującą interpretację książki w kontekście jego tytułu, a tak naprawdę jest nudnym powtórzeniem wszystkiego tego, co uważny czytelnik wyłapał już między wierszami części pierwszej. Pozostaje więc kwestia czymże jest owa asymetria? Tego już Wam nie zdradzę, żebyście cokolwiek wynieśli z potencjalnej lektury.

„Asymetria” to kolejna książka, która jest bardziej ważna, niż dobra. Co gorsza dla niej, czy też potencjalnego polskiego czytelnika, waga powieści jest obwarowana kontekstami kulturowymi, które dla mnie wydają się, jak pisałem na początku, wtórne i koniunkturalne. W jednym ze zdań  Halliday pisze „Chociaż z drugiej strony, nic nigdy nie da się napisać jak należy. Można by właściwie pisać o plemieniu Hutu, bo i tak nie mamy pojęcia o tym, o czym piszemy”. Myślę, że te słowa dobrze podsumowują mój stosunek do „Asymetrii”, która jest dla mnie niezrozumiałą mieszanką chwytliwych tematów. Mogą one stanowić także swoiste podsumowanie metody pisarskiej amerykańskiej debiutantki. Dla mnie to kolejna niepotrzebna klisza. Książka absolutnie zbędna. Powieść która nie zostawiła we mnie żadnego śladu. Niestety do zapomnienia.

Recenzja "Hiob: Komedia sprawiedliwości" Robert A. Heinlein

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 456

Tłumacz: Michał Jakuszewski

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 25 czerwca 2019 r.
 
Księga Hioba jest biblijnym traktatem, poszukującym odpowiedzi na pytania o sens cierpienia niezawinionego. Tekst rozpoczyna się od zakładu między Bogiem a Szatanem. Ten drugi kwestionuje czystość intencji człowieka, podważa też jego bezinteresowność, szczególnie w obliczu cierpienia. W opozycji do tego stanowiska stoi Bóg, który bezgranicznie ufa człowiekowi. Na podstawie decyzji tych dwu stron zmienia się życie Hioba, który najpierw doświadcza całkowitego ogołocenia z majątku i rodziny. Jakby tego było mało zostaje obsypany trądem złośliwym, od palca stopy, aż do wierzchu głowy. Boleść Hioba ma więc aspekt wielowymiarowy: fizyczny, psychiczny i duchowy. Pozostawiony samemu sobie, traci jakiekolwiek wsparcie moralne. Doświadcza nienazwanej tragedii i beznadziei, wobec których większość wpadłaby w rozpacz. Hiob jest jednak silny i reaguje inaczej. Jego milczenie pozwala podjąć refleksje nad sensem cierpienia i akceptacji niezawinionego bólu. Będzie też czas na krzyk i lament, który jednak ostatecznie wpłynie tylko pozytywnie na umocnienie zawierzenia Bogu.

Przez lata postać Hioba była inspiracją wielu artystów. Jan Kochanowski w XVII trenie zawarł alegorię losów biblijnej postaci, Piotr Skarga przywołał go w „Żywotach Świętych”, Juliusz Słowacki opisywał Hioba w „Ojcu zadżumionych”, Karol Wojtyła napisał dramat „Hiob”, a Wisława Szymborska wiersz „Streszczenie”. Także zagraniczni twórcy często używali biblijnej postaci jako kluczowej figury swoich dzieł (np. Byron „Więzień Czyllonu”, W. Goethe „Faust”, Jung „Odpowiedź Hiobowi”, Joseph Roth „Hiob: powieść o człowieku prostym”, William Blake „The examination of Job”, Léon Bonnat „Job”). W 1984 roku opowieść o Hiobie postanowił wykorzystać także Robert. A. Heinlein, klasyk amerykańskiej fantastyki naukowej. W jego interpretacji Hiob zyskuje nowe, współczesne i kontrowersyjne oblicze.

Alexander Hergensheimer, główny bohater powieści i tytułowy Hiob (który jednak w pełni Hiobem nie jest, o czym wspomina napotkany po drodze Szatan) jest człowiekiem głębokiej wiary. Wyświęcony na kapłana, zna Biblię na tyle dobrze, że jak z rękawa sypie cytatami przy różnych okazjach. Podejmuje też teologiczne debaty z przedstawicielami innych wyznań. Alexander jest przywiązany do swojej żony Abigail, mimo że jej nie kocha, zresztą ze wzajemnością. Wspominam o imieniu żony, ponieważ różne zbiegi okoliczności (tak o nich myśli na początku bohater), sprawią, że w pewnym momencie pojawi się też inna żona.

Akcja książki zaczyna się na Polinezji. To tam znajduje się Alexander, który w uznaniu zasług podczas zbierania funduszy na kolejny szczytny cel, wybrał się na rejs po odległych krainach. Wmanewrowany w nierozsądny zakład, bohater Heinleina przechodzi po rozżarzonych węglach. Pod koniec trasy traci przytomność, a gdy ją odzyskuje, świat nie jest już taki sam. Kierowany przez nieznane mu osoby, Alexander trafia na pokład innego statku, gdzie wszyscy poznają w nim Pana Grahama. Śpi w jego kajucie, jest obsługiwany przez jego pomoc, dziedziczy po nim nawet milion dolarów. Całkowicie zdezorientowany, znajduje opacie w uroczej stewardesie Margrethe, która nie tylko wyznaje wiarę w Odyna (jest więc idealnym modelem do nawrócenia dla ambitnego kapłana), ale z czasem staje się także żoną zagubionego amerykańskiego turysty. Razem ruszają w szaloną podróż po bezdrożach, tanich pensjonatach, przydrożnych barach, dziewiczych strumieniach, gabinetach adwokackich, meksykańskich restauracjach czy domach, w których za wystrój wystarczają zmieniające się hologramy. Ta podróż będzie o tyle niecodzienna, że wielokrotnie dojdzie w niej do zmiany rzeczywistości, z zacofanych i ubogich miejsc bez maszyn latających, do wyprzedzających obecną technologię nowych wspaniałych światów.

Heinlein przemyca do tej wycieczki nie tylko rozważania eschatologiczne, chociaż tych jest akurat sporo i momentami bywają ciężkostrawne, szczególnie gdy pisarz trochę na siłę stara się obnażać brak logiki dogmatów biblijnych. Amerykański autor lubi też bawić się opisami technologii, pojęciem siły nabywczej waluty, historii, czy psychologii. Ukazuje to jego wszechstronność i dodaje książce erudycyjnej jakości. Dzięki temu mogę i chcę odczytywać tę powieść nie tylko jako symboliczną rękawicę rzuconą wierze w Boga, ale także jako przyjemną w lekturze powieść drogi, gdzie świat filozofii miesza się z problemami codzienności (głód, buty, środki do życie, odrzucenie, szantaż itd.). Nie sposób też nie wspomnieć o całkowicie fantastycznym obrazie zaświatów, pełnych biurokratycznych absurdów. Może niewiele w tym wiary i merytoryki, ale za to całkiem sporo wyobraźni, gry z czytelnikiem i groteski.

Właściwie niezależnie jak potraktujecie książkę Heinleina: czy jako alegorię biblijnej przypowieści, czy jako atak na harmonię fundamentów chrześcijaństwa, czy jako romantyczną historię miłosną, czy może szaloną podróż drogi albo traktat o sile technologii we współczesnych świecie, niezależnie od tego wszystkiego „Hiob: Komedia sprawiedliwości” będzie lekturą co najmniej satysfakcjonującą. Być może amerykański pisarz chciał nam za dużo przekazać, dlatego czasami czytelnik odczuje przesyt. Może jest tu za dużo zmian, a przez to także za mało atrybutów, do których możemy się przywiązać. Z drugiej strony „Hiob” jest tak pełen nawiązań, inteligentnych żartów i akcji, że na pewno nikogo nie znudzi. Dla mnie to prawdziwa księga poszukiwania źródeł istnienia. Jednocześnie świetna zabawa i przyczynek do refleksji na tematy filozoficzne. Napisana prostym językiem rozprawa o cierpieniu, sile wiary i różnych formach zabawy literackiej. Książka która domaga się kolejnych interpretacji i badań literaturoznawczych. Polecam poznać!

Recenzja "Prozy utajone" Franz Kafka

Wydawca: PIW

Liczba stron: 352

Tłumacz: Łukasz Musiał

Oprawa: twarda

Premiera: 27 maja 2019 r.

Szeroki wybór narracyjnych technik, mnogość literackich temperamentów, swoboda tematyczna, nieoczekiwane cięcia i nigdy nieukończone kontynuacje – z tym trzeba się liczyć przystępując do lektury książki „Prozy utajone”. Nie do tego przyzwyczaił nas Kafka, na pewno nie tego się spodziewacie. Bo to nawet nie są opowiadania, przynajmniej nie w większości. Część pierwszą zbioru stanowi wybór tekstów napisanych przez czeskiego pisarza w różnych okresach jego życia, między 1907 a 1922 rokiem. Zostały one ułożone chronologicznie, a wielu z nich polski czytelnik nie miał jeszcze okazji wcześniej poznać. W drugiej części tomu otrzymujemy wybór zapisków dziennikowych (powstałych między 1909 a 1923 rokiem), mających charakter wyraźnie fikcjonalny. Jak podkreśla tłumacz - Łukasz Musiał, są to właśnie bardziej zapiski dziennikowe niż sam dziennik – tego bowiem Kafka nie prowadził. Wreszcie trzecia część opracowania przynosi czytelnikowi notatki  zebrane po śmierci Kafki w tzw. Konwolucie 120. W „Prozach utajonych” otrzymujemy więc zbiór tekstów, które nie posiadają wspólnego mianownika. Nie sposób też poddać je skutecznej interpretacji, nie tylko ze względu na podaną formę, ale też dlatego, że Kafka sam robił wszystko, by uniemożliwić interpretowanie jego prozy.  A musimy pamiętać też o wkładzie, jaki na kształt tych miniatur wywarł najlepszy przyjaciel Kafki – Max Brod, który zebrał je i zmodyfikował według własnego zamysłu.

Granice po których porusza się Franz Kafka, tak w jego powieściowej formie, jak i w przedstawionym zbiorze, są peryferiami realnego świata i sfery absurdu. Kolejne opowieści o ludziach to swoiste historie-szkatułki, które my jako czytelnicy musimy otworzyć, nie posiadając do nich jednego uniwersalnego klucza. Widać, że autor chciał nam powiedzieć bardzo wiele, ale czy to przez inne pomysły, czy może z braku weny twórczej, większości swoich tekstów nie spiął żadną puentą. Kafka prowadzi więc powtarzającą się grę w znikanie, a jego bohaterowie pogrążają się w nicości, ale i wyłaniają się z jej ukrycia w najmniej oczekiwanym momencie.  Niezależnie czy czytamy o wizycie Kafki z braćmi Brod w Brescii, podczas której jeżdżą i zwiedzają miasteczko, a następnie oglądają i zachwycają się maszyną Bleriota, na której ten przeleciał Kanał („Aeroplany w Brescii”), czy o poborze rekrutów, oglądaniu sztuki w loży z żoną, podczas której seans przeradza się w mroczną historię o wielbicielu, który usilnie wyznaje miłość żonie, a jej mąż stara się bezskutecznie chronić swoją wybrankę, o strachu przed jadowitym wężem czy o urzędnikach stojących przy kamiennej balustradzie jednego z okien ratuszowych spoglądających w dół i oczekujących zmian – w prawie każdym z tych tekstów Kafka w sposób bardzo plastyczny przedstawia hermetyczny stan ludzkiej nieporadności. Czytając „Prozy utajone” na nowo odczułem, że Kafka to pisarz, którego życiowe zadanie polegało na poszukiwaniu i odnajdowaniu utraconej rzeczywistości.

Chwała redakcji i tłumaczowi, że oprócz zapisanych dużą i tłustą czcionką tytułów Kafkowskich, różnym fragmentom, urywkom i zarodnikom tekstów nadali tytuły incipitowe w nawiasach kwadratowych. Dzięki temu, choć i tak zagubiony, czułem się w jakiś sposób wsparty w  trudnej misji przedzierania się przez często niezrozumiałe dla mnie materiały (np. jeden z tekstów brzmi” Ziemia była przeorana [tekst urywa się]”). Trudno nie odnieść wrażenia, że „Prozy utajone” będą szczególnie ciekawe dla fanów pisarza i literaturoznawców. Nazwałbym tę książkę poligonem doświadczalnym dla czytelniczej inteligencji, która wymaga niemałej uwagi i zdolności analitycznego łączenia faktów. To z nich wyłania się właściwa recepcja tego dzieła – Kafka był artystą wszechstronnym. Potrafił pisać nie tylko przemyślane i dopracowane z matematyczną dokładnością powieści, ale także poddające się impulsowi chwili teksty. Jak sam pisze w jednej z opowieści zaprezentowanej w tym zbiorze „życie to ciągłe odwracanie uwagi, które nie pozwala nawet zastanowić się, od czego ono tę uwagę odwraca”. Czeski pisarz tworzy całym sobą, całym swoim istnieniem. Pisze osobliwie i indywidualnie. Dlatego nawet jeśli komuś wydaje się, że Kafkę zna, to ten zbiór małych form przekona go, że może nie do końca tak faktycznie jest.

Recenzja "Sen wioski Ding" Yan Lianke

Wydawca: PIW

Liczba stron: 424 

Tłumacz: Joanna Krenz

Oprawa: twarda

Premiera: 13 maja 2019 r.

Yan Lianke znany jest w Chinach, jako pisarz idący pod prąd politycznemu uciskowi. Nie może dziwić, że „Sen wioski Ding”, podobnie jak inna powieść autora, zostały swego czasu wycofane z rynku wydawniczego przez cenzurę. Nie może dziwić, ponieważ recenzowana pozycja jest jedną wielką alegorią współczesnego zniewolenia, które jednocześnie znacząco zawęża możliwości interpretacyjne dzieła (zawęża, ale nie ogranicza ich całkowicie!). W przeciwieństwie do działalności literackiej innego wielkiego Chińczyka – Mo Yana, którego dzieła cechują się symboliką otwartą na szersze konteksty, prace Yan Lianke koncentrują się na niewielu tematach i to wokół nich budują emocjonalne tło.

W pierwszym rozdziale Yan przywołuje sny faraona opisanie w Księdze Rodzaju. Stanowią one zapowiedź tego, co później przeczytamy na kartach samej książki. Owe siedem tłustych, pięknych krów, pożarte przez siedem bardzo chudych i brzydkich, a także siedem grubych, dojrzałych kłosów połkniętych przez siedem kłosów cienkich i suchych, przetransformowane są w książce na czasy chwały i pożogi dla jednego z chińskich miasteczek, tytułowego Ding. W przeciwieństwie do biblijnej przypowieści, tu zabraknie mądrego Józefa, a zajmujący jego miejsce Ding Shuiyang, nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom lokalnej społeczności.

Akcja książki osadzona została w prowincji Henan, w okresie panowanie epidemii AIDS. Sama choroba, a właściwie sposób jej rozprzestrzeniania, stanowił pod wieloma względami przełom dla chińskiego społeczeństwa w zakresie interakcji z organem państwowym. Ustanowione przez urzędników publicznych, a dalej realizowane także przez prywatnych przedsiębiorców - pobieranie i sprzedawanie krwi, stało się zalążkiem wielkiej epidemii, która w efekcie doprowadziła do wymierania całych wiosek. Powszechna praktyka wielokrotnego używania igieł oraz pobierania większej niż dozwolona ilości krwi, nie były w tych czasach w żaden sposób kontrolowane. Yan był pierwszym pisarzem zainteresowanym tym tematem. Sam proces pozyskiwania danych do napisania tej książki trwał wiele lat. Pisarz rozmyślnie opuszcza znane mu historie o zbieraniu krwi w plastikowe opakowania po sosie sojowym czy worki na ocet, o płukaniu zużytych toreb w basenie i wielu innych. Nie chce nasz szokować ponad miarę. Z tego też powodu postanowił pominąć swoją pierwotną fikcyjną koncepcję wyimaginowanego kraju powiązanego z resztą świata za pomocą rurociągu krwi, przez który lokalni urzędnicy przepuszczają hektolitry krwi, aby w rezultacie osiągnąć upragniony cel, czyli wzrost kraju do rangi światowej potęgi (co jest urzeczywistnione w pierwszym śnie dziadka). Te kompresje nie powinny być postrzegane wyłącznie przez pryzmat autocenzury, ale także jako poszukiwania odpowiedniej formy dla przekazania tego, co autorowi leży na sercu najbardziej – walki o lepsze jutro dla mieszkańców Chin. I w tym między innymi upatruję jakości tej prozy, że mimo fantastycznych, czy momentami nawet surrealistycznych, elementów i podtekstów, nigdy na wierzch nie wychodzi sensacja, a pierwszeństwo zawsze dostają ludzie.

„Sen wioski Ding” jest niepokojącą kroniką umierania jednej z wiosek spowodowanego rozprzestrzeniającą się gorączką. Powieść skupia się na losach trzech pokoleń rodziny: poważanym przez społeczność lokalną dziadku - samozwańczym profesorze wiejskiej szkoły, starszym synu Ding Huiu, biznesmanie parającym się handlem krwią i wreszcie dwunastoletnim synu otrutym pomidorem przez mieszkańców wioski DIng. Ich dzieje rozpoczynają się na dziesięć lat przed początkiem wydarzeń opisanych w książce, gdy Ding Shuiyang, namawiany przez pracownika administracji powiatowej, przekonuje mieszkańców do przerzucenia się z tradycyjnej uprawy, na sprzedaż krwi. W symbolicznej scenie prowadzi ich nad błotniste źródło Żółtej Rzeki (niezwykle ważnej w kulturze chińskiej), i tam wykopując dziurę udowadnia im, że woda, podobnie jak krew nigdy się nie kończy. Można czerpać ile się chce, a ono dalej będzie się odnawiać.

To właśnie wtedy wybuchnie szał oddawania krwi, a jednym z pionierów będzie syn Ding Shuiyanga. Główna akcja książki osadzona jest w kilka lat po tych wydarzeniach, gdy do wsi zaczynają już napływać pierwsze objawy choroby. To wtedy, w odwecie za zarażenie setek osób, zamordowany zostaje syn Ding Huia, a mieszkańcy nad którymi wisi wyrok, przenoszą się do szkoły, gdzie organizują autonomiczną społeczność. Sami sobie gotują, spędzają czas wolny, sami też dążą do samozagłady. Mimo że stoją nad grobem, zaczynają kraść jedzenie, cenne przedmioty, a nawet insygnia władzy. Dwóch z nich, wyjątkowo spragnionych panowania, chce stworzyć nową hierarchię społeczną, na której czele staną oni sami. Szantażując dziadka Ding, ogłaszają nowe postulaty i wydają coraz bardziej kuriozalne zarządzenia, które ostatecznie doprowadzą do rozebrania całej szkoły, a także pozbawienia wsi drzew. To w procesie formowania tej utopijnej społeczność pisarz zawarł największą krytykę panującego ustroju politycznego kraju. Ustroju opartego na sile i strachu, na braku pomocy, instytucji medycznych, także na całkowitym poddaniu się ze strony ludzi. Opresyjność książki rozkręca się powoli, aby ostatecznie osiągnąć niewiarygodne rozmiary. I to rzecz jasna dzięki samym ludziom i głęboko w nich zakorzenionej egocentrycznej nienawiści. Wielu z bohaterów książki jest całkowicie wyzbyta skrupułów – jest chory mężczyzna próbujący uprawiać seks ze swoją żoną, aby ta nie mogła ponownie wyjść za mąż po jego śmierci. Jest młoda kobieta okłamująca swoich przyszłych teściów, chcąc maksymalnie pospieszyć ceremonię, zanim objawy choroby staną się widoczne. Dochodzi nawet do tego, że dwaj samozwańczy przywódcy nie wyobrażają sobie życia bez pieczęci władzy, a jeden z nich po śmierci żąda pochowania go wraz z tym atrybutem, aby mógł nadal mieć władzę w życiu pozagrobowym. Są też i problemy, które potęgują ludzkie przywary. W Ding brakuje trumien, pojawiają się zatem osoby handlujące nimi. Znajduje się popyt na usługi kojarzenia zmarłych w związki i urządzania im wesel. W tym wszystkim prym wiedzie oczywiście zazdrość o to, kto pochowa bliskiego w najlepszej trumnie, albo któremu zmarłemu przypadnie w udziale również już zmarła córka starosty. W tym mrocznym krajobrazie, pełnym bólu, cierpienia i braku nadziei, tylko śmierć oferuje ulgę. Prawdziwe piekło przewidziane jest dla tych, którzy zainfekowani muszą żyć nadal. Chociaż są i przebłyski miłości – jak chociażby para kochanków łącząca się tuż przed śmiercią, czy mąż, który dawniej obiecał żonie w prezencie czerwoną kurtkę, i teraz, stojąc już nad grobem, stara się ją uzyskać za wszelką cenę.

Przedstawiony przeze mnie zarys fabuły stanowi wyłącznie zewnętrzną powłoką powieści. Jak sugeruje sam tytuł, książka porusza się między trudnymi realiami, a sennymi marzeniami dziadka. Znaczenie  tych snów podkreśla biblijny epigraf, o którym już pisałem. Te sny rozwiewają także wiele wątpliwości odnośnie udziału Ding Huia, w skali tragedii jaka dopadła wioskę. Wyznaczają ramy rodzinnych relacji, dynamicznie zmieniających się pod wpływem kolejnych biznesów syna. Ostatecznie doprowadzą także do całkowitego spustoszenia. Pełnią więc rolę punktów odniesienia i uzupełnienia, nadania przedstawionym wydarzeniom kolejnych wymiarów.

Yan Lianke zdecydował się na tyleż ciekawy, co kontrowersyjny proces narracji. Smutek i niedopowiedzenia, tak adekwatne dla pisarstwa Camusa, mieszają się tu z wątpliwościami co do postaci samego narratora. Jest nim dwunastoletni, otruty syn Ding Huia. Nie ma wątpliwości, że chiński pisarz chciał oddać głos jedynej niewinnej osobie tych zdarzeń. Historia, w której najważniejsze jest ukazanie wewnętrznych światów ludzi zachowujących się zgodnie z ich najgłębszymi, najbardziej tajemnymi pragnieniami, musi w sobie mieć element nieprzewidywalności. A uwierzyć w to można tylko wtedy, gdy opowiada nam historię głos krystalicznie czysty. Jest jednak tu pewna pułapka, z której być może lepiej nawet nie zdawać sobie sprawy. Chodzi mi o zasób wiedzy, o doświadczenie życiowe, a także o język jakim posługuje się nastoletni chłopiec. Daleko odbiega on od tego, co faktycznie reprezentują osoby w tym wieku. Jego literackość, rozumienie świata dorosłych, sposób opisywania zmieniającej się natury mogą budzić spore wątpliwości. Ostatecznie czytelnik musi przyjąć za dobrą monetę śmiałe intencje pisarza, który z jednej strony chciał klarownie przekazać nam mroczną historię, z drugiej nie chciał jej pozbawiać literackiego blasku. Czy przeszkadza to w lekturze? Mi niekoniecznie. Ale niech każdy oceni sam. Bo po książkę naprawdę warto sięgnąć.

Recenzja "Oszust" Herman Melville

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 312

Tłumacz: Adam Szostkiewicz

Oprawa: twarda

Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

Urodzony 1 sierpnia 1819 roku w domu przy nowojorskiej Pearl Street Herman Melville uchodzi po dziś dzień za twórcę jednego dzieła - "Moby Dicka". Co więcej, gdy mówimy o najlepszych amerykańskich pisarzach, jednym tchem wymieniamy nazwiska Williama Faulknera, Johna Steinbecka, Trumana Capote, Eugene O’Neilla, Jerome’a Salingera, Ernesta Hemingway’a, Johna Updike’a, Dona DeLillo, Cormaca McCarthy’ego, Phillipa Rotha a nawet Stephena Kinga, zupełnie pomijając wkład, jaki autor „Billy’ego Budda” wniósł w rozwój literatury filozoficznej. 

„Oszusta” Melville napisał w 1857 roku, dokładnie w roku narodzin Josepha Conrada, innego pisarza lubiącego zamykać akcję swoich książek w przestrzeni morskiej. I trzeba to powiedzieć otwarcie: nie jest to najlepsza książka autora. Z pewnością jednak każdy kto po nią sięgnie, odnajdzie w niej wiele myśli, tyleż oczywistych, co wciąż domagających się analizy. Akcja osadzona została na parowcu "Fidele" płynącym po Missisipi. To tam dochodzi do wielu krzywdzących scen - cwaniacy, hochsztaplerzy i mali łotrzykowie kantują naiwnych pasażerów, wyciągając od nich co rusz jakieś pieniądze. I to właściwie byłoby na tyle, jeśli spojrzeć na „Oszusta” dosłownie. Melville nie pozostawia nam bowiem pola do jakichkolwiek wątpliwości. Źli są jaskrawo bezwzględni i fałszywi, normalni z kolei są zadziwiająco łatwowierni. Jest więc to książka traktująca o takich wartościach jak prawda, zaufanie i wolna wola, jej bohaterowie są z kolei maskami, za którymi autor widzi różne grupy społeczne. Zamknięta przestrzeń statku pozwala mu z jeszcze większą siłą opisywać horror międzyludzkich relacji, opartych na obłudzie i egoizmie.

„Oszust” jest więc z pozoru książką fabularnie zadziwiająco prostą, dlatego jej wartości można doszukiwać się w innych elementach. Istnieje cały arsenał publikacji odwołujących się do pojęć tożsamości, kultury ciszy, egzystencjalizmu, intensywnego doświadczenia bytu, związków z religią i innych czynników, stawiających prozę Melville’a na piedestale sztuki pisarskiej. Nie wchodząc w szczegóły tych literaturoznawczych rozważań (odsyłam zainteresowanych do źródeł), zwrócę tu uwagę na dwa elementy, które dla każdego czytelnika mogą wydawać się specyficzne: przedmiotowość oraz dygresyjność. Pierwszy z nich objawia się drobiazgowością opisów. Autor zarzuca czytelnika wszelkiego rodzaju asortymentem, z jakim spotykają się bohaterowie książki. To takie rzeczy, na które często nie zwracamy uwagi: gwoździe, monety, mapy, nakrycia głowy, młotki, drewniane figurki, ubrania, obuwie, kawałki mydła, liny, dzieła sztuki, pościele. Ta ekspansja towarów w sztuce Melville’a może przeszkadzać, bowiem nie są to artykuły później w żaden sposób wykorzystywane w rozwoju fabuły. Mają one jednak swoje znaczenie natury filozoficznej: to przez kontakt z nimi bohaterowie doświadczają bytu. To one są jedyną materialną pozostałością po człowieku, w obliczu potęgi żywiołu jakim jest otaczające ich morze. Człowiek morza częściej niż człowiek lądu znajduje się w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia i włk6aśnie dlatego tak otwarcie przywiązuje się do małych rzeczy. Kto jak nie Melville, tak bardzo doświadczony w obcowaniu z wielką wodą, mógłby zwrócić uwagę na ten istotny szczegół?

Dygresyjność prozy Melvilla przypomina mi trochę to, co tak doskonale opanował Javier Marias. Gdzieś w pewnym momencie akcji, autor słowami czy myślami swojego bohatera podąża w istotnym dla siebie kierunku. W przypadku oszusta te quazi-eseistyczne anegdoty dotyczą głównie istoty procesu pisania, kreacji oraz wiary w Boga. Autor poprzez różnorodne wywody, ale także przy użyciu rzucanych mimochodem półsłów, mówi nam, że by żyć człowiek musi w coś wierzyć, nawet jeśli ta wiara wiąże się z poszukiwaniem czegoś, co tylko pozwala uspokoić niewiarę. To chyba właśnie ten element, tak intensywnie eksploatowany, tkwi u podłoża długo ewoluującej filozofii Melville’a. W tym też widzi on sens pisania, które jest dla niego swoistą metodą poszukiwania harmonii.

Decydując się na lekturę „Oszusta” musicie być przygotowani na trudną przeprawę. To nie Steinbeck czy Capote, piszący prosto z mostu co ich kłuje lub czego ludzie doświadczają. Melville woli ukryte znaczenia, co sprawia, że jest to lektura skrojona pod bardziej wnikliwego czytelnika. Także czytelnika znającego dawne konteksty. Tu nie ma przymiotów typowych dla literatury przygodowej czy sensacyjnej. „Oszust” to traktat o ludziach, o prawdzie i ufności. Traktat udany, choć nie będący szczytowym osiągnięciem autora.

Recenzja "Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię" Andrew Smith

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 424

Tłumacz: Rafał Lisowski

Oprawa: twarda

Premiera: 12 czerwca 2019 r. 

21 lipca 1969 Neil Armstrong zszedł po drabince i jako pierwszy człowiek postawił stopę na pokrytej pyłem powierzchni Srebrnego Globu. Chwilę później z jego ust padły historyczne słowa „To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Armstrong, razem z innym astronautą - Edwinem Buzzem Aldrinem przeprowadzili na Księżycu pomiary wiatru słonecznego, zrobili zdjęcia, zainstalowali sejsmometry oraz odbłyśnik laserowy do pomiarów astronomicznych, ustawili amerykańską flagę (która bardzo stać nie chciała) i zebrali próbki kamieni, piasku oraz pyłu księżycowego. Umieścili też tabliczkę z napisem: „W tym miejscu ludzie z planety Ziemia po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu. Lipiec 1969. Przybywamy w pokoju dla dobra całej ludzkości”. Po blisko 21 godzinach spędzonych na Księżycu astronauci weszli do lądownika i wrócili do modułu dowodzenia, gdzie czekał na nich zniecierpliwiony pilot - Michael Collins. Po upływie trzech dni statek Apollo 11 wodował na Oceanie Spokojnym w odległości około 1500 kilometrów od Wysp Hawajskich. 

Był to pierwszy epizod lądowania człowieka na Księżycu. W kolejnych latach  jeszcze dziesięć osób miało możliwość zwiedzenia Srebrnego Globu osobiście. Z tej dwunastki do dzisiaj pozostała tylko czwórka, a w momencie pisania książki „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”, żyła dziewiątka. Ich losy bada Andrew Smith w swojej książce, która stanowi swoiste ad extremum całego programu lotów kosmicznych. Autor zjeździł Stany Zjednoczone i spróbował dotrzeć do każdego z pozostałych przy życiu astronautów, by naocznie zbadać jak wizja Ziemi z galaktycznej odległości zmieniła ich myślenie o rzeczywistości. W jednym z wywiadów jego respondent wypowiada takie słowa „Widzi pan, chodzi o to, że Jim Irwin, Charlie Duke, ja i inni przeżyliśmy chyba to samo. Ale każdy wyraża to w kategorii własnych przekonań, własnych doświadczeń i przeszkolenia. Ja, jako raczej filozof i naukowiec, szukałem czegoś więcej, niż prostego wytłumaczenia religijnego. Alan Bean, uroczy chłop wyraził to w sztuce. A nawet jeśli niektórzy nie wykazali widocznych oznak przemiany (…) to wcale nie znaczy, że też tego nie poczuli”. Co więc zmieniło się w ich życiu?

James Irwin, ósmy człowiek, który stanął na Srebrnym Globie doświadczył iluminacji. Na Księżycu poczuł obecność Boga i w rok po powrocie został duchownym. Założył też ekumeniczny kościół High Flight, organizujący wycieczki do Izraela i innych miejsc opisanych w Biblii. Edgar Mitchell, szósty człowiek na Księżycu wybrał odmienną drogę ku prawdzie. Ufundował Instytut Nauk Noetycznych, prowadził wykłady z wiedzy o świadomości, a także pisał książki o parapsychologii. Jest zwolennikiem teorii, że rząd USA ukrywa przypadki lądowania UFO. Już podczas lotu  przeprowadził w kosmosie nieuzgodniony z NASA eksperyment telepatyczny, który zakończył się niepowodzeniem, jak wyjaśnia sam zainteresowany – ze względu na nieuwzględnienie różnic czasowych. Alan Bean został artystą. Zmarły w zeszłym roku w Huston komandor, zajął się malarstwem. Jego księżycowe pejzaże, czarne przestrzenie z pobłyskującymi w oddali planetami, astronautów w próżniowych skafandrach zagubionych na martwych płaszczyznach obcych światów, być może nie zyskały wielkiego grona odbiorców, stały się jednak jednym z ważniejszych świadectw tamtych chwil i wrażeń jakie one wywarły. Wybory dokonywane przez innych astronautów były również ciekawe: handlowali samochodami, pływali holownikami, dystrybuowali piwo, rozdawali autografy na konwentach fanów Star Trek, a jeden został nawet senatorem. 

Andrew Smith nie miał łatwego zadania. Każdy astronauta inaczej reagował na możliwość udzielenia wywiadu. Niektórzy spotykali się chętnie, inni ćwiczyli się w sztuce unikania, jeszcze inni dużo obiecywali, ale później ‘zapominali’ wywiązać się z danego słowa. Co istotne, autor w swojej relacji nie zapomina także o rodzinach, o tych licznych związkach, które po powrocie na Ziemię upadały pod wpływem różnic w rozumieniu świata. Nie boi się też pisać o trudnych relacjach, o panującej hierarchii, o problemach technicznych jakie na swojej drodze musieli pokonać bohaterowie książki. Odwołuje się do postaci Wernhera von Brauna, konstruktor rakiet V-2, które zabiły blisko trzynaście tysięcy mieszkańców Londynu, Antwerpii i Liège, kosztowały też życie zatrudnionych przy produkcji kilkunastu tysięcy robotników przymusowych i więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. To właśnie von  Braun w 1945 roku wraz ze 126 najbardziej utalentowanymi pracownikami Wojskowego Instytutu Badawczego i Zakładów Doświadczalnych w Peenemünde poddał się aliantom i został przewieziony do USA, gdzie w dalszej kolejności zyskiwał coraz większy posłuch, a ostatecznie stał się głównych konstruktorem NASA, autorem Saturna V, który poleciał na Księżyc. 

„Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię” został napisany jako relacja człowieka, żyjącego w epoce lotów na księżyc. Smith poprzez budowanie narracji o swojej młodości, przywoływanie popularnych utworów muzycznych i treści dzieł futurystycznych, kreśli nam obraz rzeczywistości, która dawno już odeszła w mroki historii. Dzięki temu zabiegowi książka jest swego rodzaju wehikułem, przenoszącym nas do innego świata. Być może autor nieco przesadza z gadatliwością, być może jego porównania i żarty nie niosą w sobie krystalicznie literackiego piękna, są jednak jedynie małą przeszkodą, w drodze ku pełnemu oddaniu specyfiki tamtych czasów. Nie powinny nas zrażać momenty nieco bardziej nudne, bo gdzieś w tyle głowy należy mieć myśl, że zaraz znowu dowiemy się czegoś ciekawego, uzyskamy świadectwo osoby, która doświadczyła czegoś więcej, niż my. I głównie z tego powodu, a także dla tych kilku nieznanych faktów, warto tę książkę poznać. To jedyne tak obszerne świadectwo ludzi, którzy na własnej skórze poczuli, jak małe są nasze losy.

Recenzja "Kiedy zapada mrok" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 300

Tłumacz: Anna Sawicka

Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2019 r. 

W posłowiu do książki „Kiedy zapada mrok”, autor pisze, że spośród wielu opowiadań jakie w swoim życiu napisał, do tego konkretnego zbioru wyselekcjonował te, które zmieściły się w określonych parametrach. Stosuje przy tym zasadę swojego kolegi, Vicença Riera Llorca, twierdzącego, że zbiory powinny zawierać utwory, które coś łączy, jakiś temat przewodni. W tym konkretnym wypadku, jest to pojawiający się w każdym opowiadaniu motyw śmierci, przestępstw i morderstw. Dalej te wytypowane teksty, Cabre poddał obróbce, skrawaniu i modelowaniu tak, aby ostatecznie przybrały pożądaną formę. I cel w sumie został osiągnięty, teksty układają się w jeden tematycznie spójny twór, tylko odnoszę przy tym wrażenie, że takie konstytuowanie książki sprawia, że jest to twór w jakimś sensie sztuczny, pisany pod z góry określoną tezę. 

Abstrahując jednak od tego zarzutu, warto przyjrzeć się bliżej samej treści zbioru, a w szczególności zależnościom, jakie z niej wynikają. Dostrzegam w prozie Cabre kilka kluczowych tematów, pojawiających się w kolejnych jego książkach. Jest to na pewno kwestia religii, rozumiana jednak nie jako dyskurs eschatologiczny o istocie życia duchowego, ale jako pewnego rodzaju struktura organizacyjna i literacka. Już w „Agonii dźwięków” jednym z bohaterów jest warowny klasztor La Rapita, którego zamieszkują mniszki klauzurowe. Podobnie w opowiadaniu „Mężczyźni nie płaczą” otwierającym niniejszy zbiór, młody bohater przebywa w bidulu, zaś opiekunkami, poza nauczycielami są zakonnice. To one wypierają możliwość molestowania podopiecznych ze strony dorosłych, co ostatecznie doprowadzi do wybuchu agresji. W kolejnym tekście płatny morderca spowiada się księdzu z popełnionych przewin, chociaż jego intencje, tak naprawdę mają niewiele wspólnego z wyznaniem grzechów. Kwestie religii Cabre podejmuje także wykorzystując cytaty z Pisma Świętego oraz porównania (np. „Pojąłem, jak święty Paweł na drodze do Damaszku” to z opowiadania „Nunc Dimittis). Wszystko to ma prowadzić nas do wniosku, że zło bywa bezwzględne, czasami nawet silniejsze niż wiara w Boga, także w dobro. Zresztą w jednym z tekstów autor ustami postaci mówi wprost, że w Boga nie wierzy, że cała zgnilizna świata nie może być zrodzona w imię dobra. I może właśnie dlatego w tekstach Cabre każdy jest tak bezwzględny, a cała jego proza taka cyniczna?  

Drugim tropem interpretacyjnym jest dla mnie współistnienie różnych środków artystycznych. U Cabre zazwyczaj istnieją i przenikają się trzy gałęzi sztuki: literatura, muzyka i malarstwo. W „Kiedy zapada mrok” muzyki nie uświadczymy. W jednym z wywiadów autor mówił, że „Malarstwo jest bardziej zbliżone do literatury, przez to, że operuje materialnymi środkami wyrazu, których można dotknąć, można je opisać i które poddają się manipulacji, interpretacji i w jakiś sposób zależą od odbiorcy i od autora”. Cabre rezygnuje więc z jednego medium, by z jeszcze większą siłą skupić się na pozostałych dwu. Najczęściej pojawiającym się motywem jest wchodzenie w obraz. W opowiadaniach „Claudi”, „Na zlecenie” i „Znikający punkt” wspomniany zostaje obraz „La paysanne” Jeana-Francoisa Milleta. W każdym istotne jest właśnie dosłowne wchodzenie różnych postaci do jego wnętrza, aby ujrzeć odwróconą twarz postaci. Cabre chce nam w ten sposób przekazać, że powierzchowna recepcja sztuki nie ma większego sensu. Tylko rozmyślanie o jej drugim planie, poszukiwanie schowanych poszlak ma uzasadnienie, z punktu widzenia sztuki interpretacji. W „Znikającym punkcie” mamy jeszcze jeden obraz – autoportret  Sary Voltes-Epstein. Kluczowa jest tu właśnie postać artystki, dobrze nam znanej z „Wyznaję”. Jest to kolejna ciekawostka potwierdzająca tezę, że jedną z flagowych cech pisarstwa Cabre jest gra z czytelnikiem i przenikanie się motywów, postaci i zdarzeń na kartach kolejnych dzieł. Choć trzeba przyznać, że w „Podróży zimowej” tych mieszanek, tropów i powiązań było nieco więcej, stąd też i zabawa większa.

Jeszcze jedna cecha prozy Cabre wydaje mi się kluczowa z punktu widzenia odbioru niniejszego zbioru. Chodzi mi o język, tak dynamiczny i rytmiczny w poprzednich jego książkach. Tu pisarz nieco zwalnia, używa bardzo prostego stylistycznie słownictwa, dostosowując się tym samym do przekazu swoich bohaterów. Gdy w opowiadaniu „Buttubatta” narratorem jest Noblista, język wydaje się bardziej wyszukany, z kolei w „Paldo” mówi do nas złodziej baranów i jego słowa odzwierciedlają slang prostego człowieka. Autor „Głosów Panamo” świadomie rezygnuje z plastyczności i kwiecistości frazy, na rzecz potoczystości i dosadności. Dobrze ten element widać także w najlepszym opowiadaniu zbioru – „Znikającym punkcie”, gdzie narratorów jest kilku, a każdy cechuje się odmienną składnią i zakresem używanego słownictwa. 

„Kiedy zapada mrok” jest na pewno zbiorem przyjemnym w lekturze, choć monotonność tematyczna po pewnym czasie nudzi. Nie zaskakują także puenty, z czasem coraz bardziej przewidywalne. Dobrze, że pisarz zaczyna prowadzić swoistą grę z czytelnikiem, bo w sensie egzystencjalnym ma nam tym razem niewiele nowego do przekazania. Najlepsze są te opowiadania, gdzie oprócz kolejnych morderstw, jesteśmy wciągani w sieci intryg. Dzięki temu uwaga pozostaje z tekstem na dłużej, mimo iż znany nam schemat przechodzenia liniowo z punktu A do punktu B, ma też swoje ograniczenia. Jest więc to nieco inny Cabre, niż znacie, co wcale nie oznacza, że jest to Cabre lepszy.