Recenzja "Ewa ze swych zgliszcz" Ananda Devi

Wydawca:  Wydawnictwo w Podwórku

Liczba stron: 192

Tłumaczenie: Krzysztof Jarosz

Oprawa: broszurowa z obwalutą

Premiera: grudzień 2019 r.

Przygotowując się do lektury „Ewy ze swych zgliszcz” postanowiłem dowiedzieć się nieco więcej o Mauritiusie. Nie było to takie łatwe, bo wpisanie nazwy kraju do wyszukiwarki odsyła nas do niezwykle atrakcyjnych ofert wczasów. Dużo tam palm, plaż, zieleni, czystej wody. Nawet najpopularniejsze encyklopedie podkreślają właśnie turystyczny wymiar kraju, zupełnie ignorując jego społeczno-polityczną historię. A to wokół niej została zbudowana historia Ewy i jej towarzyszy niedoli. I musicie uwierzyć mi na słowo, Mauritius według Devi zupełnie nie przypomina tego, co można obserwować na zdjęciach.

Port Louis, stolicę wyspy, w której dzieją się wydarzenia zawarte w książce, zamieszkuje niespełna 200 tysięcy osób. To swoiste połączenie nowoczesności z tradycją: obok wieżowców, gdzie swoją siedzibę mają międzynarodowe banki czy firmy doradcze, oraz barwnych i atrakcyjnych obiektów (np. Kalaisson Temple) mieszczą się także pozostałości po dawnym centrum recepcyjnym dla przybywających na wyspę imigrantów zarobkowych z Indii (Aapravasi Ghat). Piękno i przepych w otoczeniu zalesionych wzgórz oraz oceanu, autorka pomija milczeniem. Zamiast tego oddaje głos tym, którzy zazwyczaj są go pozbawieni. Czwórka nieletnich bohaterów z przedmieść stolicy, musi mierzyć się z dorastaniem we wrogim środowisku, gdzie jedyną pewną jest brak perspektyw. Przynajmniej do czasu.

Jest ich czwórka: Ewa, Savita, Sadiq i Clélio. Pierwsza z nich ustawiona została w centrum zdarzeń. To typowa buntowniczka, której motywacje do końca pozostaną tajemnicze. Ewa sprzedaje swoje ciało kolegom w zamian za przybory szkolne. Z czasem jej otwartość na kontakty z obcym ciałem przybiera formę dodatkowego wyzwania rzuconego płci przeciwnej. Działa instynktownie, każdy jej ruch, każde spojrzenie czy ceremonialne ścięcie włosów, jest swoistym krzykiem do ludzkości. Ewa pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny, nigdy nie potrafiła z nikim stworzyć bliskiej więzi, jest permanentnie nierozumiana, odrzucana i traktowana przedmiotowo. Nie umie wyjść z tego zamkniętego koła bólu i cierpienia. Dopiero śmierć koleżanki otworzy jedną z zapadek w sercu bohaterki, w której do tej pory była tylko pustka. Odrobinę uczucia wleje tam Sadiq, jedyny chłopak z otoczenia, który nie posiadł Ewy. Właściwie od początku jest w niej zakochany, czemu daje wyraz na wiele sposobów: od słów, przez zapisywane na ścianach wiersze inspirowane Rimbaudem, aż po próbę gloryfikowania jej zachowań. Sad jest chłopcem wrażliwym, choć nie przeszkadza mu to stać na czele bandy rzezimieszków straszących okolicę. Pod jego skrzydłami stopniowo upada inna postać – Clélio. Jego największym problemem jest rozłąka ze starszym bratem, który opuścił rodzinę i zamieszkał we Francji. Tęsknota i rozczarowanie przeradza się w potęgowanie stanu wewnętrznej wojny. Właściwie trudno zdefiniować, przeciwko komu Clélio w danym momencie się buntuje. Denerwuje go wszystko, a to kto będzie kolejną ofiarą, jest w dużej mierze sprawą przypadku. Savita jest nieco inna od reszty. W jej zachowaniu widać odłamki cywilizacji i refleksyjności. Chciałaby zespolić się z Ewą, przejąć od niej nieco więcej stanowczości i indywidualności. Metaforyczna scena rozstania obu bohaterek, która stanie się zalążkiem tragedii, jest tu momentem przełomowym dla wszystkich. Po pewnych zdarzeniach nie ma już odwrotu, trzeba bardzo szybko dorastać do nowych ról społecznych.

Bohaterowie Devi są, jacy są, wcale nie lepsi ani gorsi od innych. Tak ich wychowano, a właściwie należałoby powiedzieć, takie koszmarne wzorce im zaprezentowano. Ojcowie są wiecznie pijani, nie pracują, nadużywają przemocy. Matki po zamknięciu dużej szwalni postkolonialnej także obrosły bezradnością i rezygnacją. Jedyny wyeksponowany nauczyciel czuje niezrozumiałe pożądanie do nieletniej Ewy, czego efektem jest regularne dokonywanie na niej mechanicznych czynności seksualnych. Młode postaci nie mają dobrego modelu, na którym mogłyby oprzeć swoje zagubione tożsamości. Reprezentują człowieczeństwo w fazie inicjalnej, rozwijającej się tak, a nie inaczej wskutek bierności opiekunów i organów ścigania, lecz na pewno nie w wyniku drzemiącego w kimkolwiek pierwotnego zła. Ananda Devi nie piętnuje nikogo indywidualnie. Z jej słów wypływa myśl, że winne złu jest przede człowieczeństwo i powielane przez pokolenia patologiczne przyzwyczajenia.

Człowieczeństwo nie zawsze jednak człowieka zdominuje, o czym autorka opowiada nam na samym końcu. Bo światełkiem w tunelu jest nie tylko przełamanie się Ewy, ale także postać prawniczki, która będzie starała się pomóc oskarżonemu. Jak sama wspomina, wyrosła w tym samym otoczeniu co młodociani bohaterowie, a mimo wszystko potrafiła odrzucić od siebie przeszłość. Stała się wykształconą, ułożoną kobietą z jasnym planem na swoją osobę. „Ewa ze swych zgliszcz” nie jest więc tylko i wyłącznie portretem upadku cywilizacji, ale także komentarzem do tego, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście.

Muszę pochwalić tę książkę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze rzadko się zdarza, aby ciekawa struktura szła w parze z budzącą zainteresowanie treścią. U Devi każdy bohater dostaje swoje miejsce, ich relacje przeplatają się, nie pozwalając na znudzenie frazą. Każdy mówi też nieznacznie różniącym się językiem. Pochodzą z tego samego środowiska, ich sposób kreowania wypowiedzi jest podobny, ale zwracają uwagę na inne rzeczy. Jedni zagłębiają się w tęsknocie, dla innych najważniejsza jest przynależność kastowa czy cielesność, jeszcze kolejni szukają inspiracji w literaturze. Przytłacza lista problemów, z jakimi muszą się zmagać. Wzbogacający jest wykład, jaki na końcu książki przeprowadza tłumacz Krzysztof Jarosz. Jego zakorzenienie w kulturze małego kraju, a także znajomość literackiego dorobku autorki, otwiera wyobraźnię czytelnika na niezauważone wcześniej szczegóły książki. Pozornie niewiele mówiące słowa, bywają odwołaniem do bieżących wydarzeń politycznych. Ich wagę można poczuć także dzięki licznym przypisom zamieszczonym w tekście. Wszystko to sprawia, że „Ewa ze swych zgliszcz” jest nie tylko uniwersalną opowieścią inicjacyjną, ale także portretem pewnej egzotycznej społeczności, który nie boi się opowiadać o tym, co trudne i bolesne dla kraju. Dla mnie jest to także książka wyjątkowo pięknie skomponowana, namalowana poetyckimi, nasyconymi metaforami, barwami. Chciałoby się powiedzieć, żeby więcej takich mądrych i dobrze przygotowanych książek z różnych krańców świata w Polsce wydawano.

Recenzja "Mapa Anny" Marek Šindelka


Wydawca:  Afera

Liczba stron: 180

Tłumaczenie: Anna Wanik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 5 lutego 2020 r.

Ilekroć przychodzi mi mierzyć się z książką pisarza urodzonego w 1984 roku zadaję sobie pytanie, który aparat Państwowy z powieści Orwella będzie tu najbardziej reprezentowany: Ministerstwo Pokoju, Ministerstwo Prawdy, Ministerstwo Miłości czy Ministerstwo Obfitości. W przypadku „Mapy Anny”, drugiego wydanego w Polsce zbioru opowiadań Marka Šindelki, z pewnością nie chodzi o gospodarkę i racjonowanie żywności. Niewiele jest tu też punktów wspólnych z działaniami wojennymi, a propaganda i fałszowanie informacji są zgrabnie zastąpione jak najbardziej autentycznymi obserwacjami. Pozostaje więc Miłość, choć jednak inaczej definiowana, niż w antyutopijnym klasyku. Tam bowiem wiązała się ona z drugą osobą, inwigilacją i potencjalną egzekucją, w czeskim tomie, miłość może być też kwestią indywidualną, nieracjonalną i bardzo często prowadzącą donikąd.

Šindelka jest z pewnością jednym z tych pisarzy, którzy bardzo szybko znaleźli receptę na osobliwość własnej literatury. Autor „Zostańcie z nami” jest mistrzem kreowania precyzyjnych portretów psychologicznych, które nawet jeśli nie zawsze są pogłębione, dają poczucie realności i zażyłości. Bohaterowie zamieszczonych tu opowiadań ukazywani są w dużym zbliżeniu, a mimo to pozostają dla czytelnika odlegli. W różnych miejscach książki poznajemy szczegóły ich anatomii, zaglądamy w najbardziej intymne rejony ciał i duszy, a mimo to niewiele dowiadujemy się o ich biografii. Musimy zgodzić się na rolę obserwatora pewnego wycinka życia. Jesteśmy zobowiązani otworzyć się na empatię i przyjmowanie emocji postaci, których nie znamy. Inaczej cała ta literacka uczta nie ma sensu. Tu nie ma żadnego przed czy po, jest tylko wielobarwne teraz.

Lektura opowiadań czeskiego autora budzi dyskomfort, ale jest to bolączka głęboko humanitarna. Wynika z infiltracji życia drugiego człowieka, wchłonięcia jego myśli i problemów, poznania niepokojących sekretów i próby zrozumienia jego pożądań. Już pierwsza, być może najlepsza historia dobrze oddaje charakter całego zbioru. „Przedstawienie się zaczyna” to literacka, tykająca bomba. Śledzimy burzę myśli zestresowanego komika tuż przed występem. Nerwowe odliczanie sekund co chwile przerywane jest kolejną celną refleksją-blokadą i próbą poszukiwania drogi ucieczki w skomplikowanej strukturze układu nerwowego. Drobinki irytacji i napięcia przenikają w przestrzeń ciała „to pewnie coś w nerwach, błędna droga, trzask, czuję w nosie elektryczny smród, iskry w mózgu, ciemność, zdrewniała dolna warga, potem cała lewa połowa twarzy, przeszło na rękę, brzuch, opuszki palców zaczęły fosforyzować”. Filozofia wypływa tu nie z książek, nie z intertekstualnych odwołań, ale przede wszystkim z życia. Odczucia i emocje są zjawiskami cielesnymi i ukazanie ich przez pryzmat tak dobrze nam znanych doświadczeń, sprawia że opowieść wnika bardzo głęboko w świadomość czytelnika. Otoczenie nie jest tu ważne. Dowiemy się, że jest tu jakaś milcząca kobieta, garderoba, lustro, ale czy to tak naprawdę ma znaczenie? Czy potrzebujemy wiedzieć jak na imię ma nasz bohater, w jakim kraju dzieje się akcja, co przygotował na przedstawienie lub ile ma dzieci? Czy to może jakkolwiek zwiększyć dostęp do współodczuwania? Co nas obchodzą jego dalsze dzieje? U Šindelki tak jak nieoczekiwanie akcja się zaczyna, tak i niespodziewanie kończy. Nie dowiemy się, czy ten stres czegokolwiek nauczył bohatera. Tu nie ma żadnego morału ani emocjonalnego domknięcia. Puenta jest całkowicie otwarta na interpretacje, wieloznaczna. Właśnie taka, jaka powinna być ostatnia fraza opowiadania.

W ten sposób przechodzimy do kolejnej opowieści i potem następnej i następnej. Jedne są dłuższe, inne ledwie zarysowane. Łączy je bardzo wiele: zachwyt prozą życia, sytuacje zagubienia w swoich uczuciach, zainteresowanie postaciami pozornie nienadającymi się na bohaterów pierwszoplanowych, liryczny język czuwający nad niesamowitością mówienia o tym, co codzienne. „Mapa Anny” dowodzi, że bez szukania sensacji można pisać o rozczarowaniu światem, który nigdy nie jest taki jak w wyobrażeniach. Wciąż się psuje, idzie swoim torem, brudzi idealnie skomponowane wizje, na coś choruje. Właśnie taka jest natura tego świata. Gnicie i rozpad materii, szczególnie tej zakorzenionej w miłości. Zawód może zresztą przybierać tu różne formy deficytu: zaufania, zrozumienia, wzajemności, otwartości, szczerości. Nie czuć jednak przesytu trudnymi tematami, nie ma się też wrażenia, że każdy bohater to potencjalny uciekinier do innego, czystszego świata. Jak już wspomniałem, jest to proza otwarta na emocje odczuwane tu i teraz, przedstawiająca w sobie zarówno niewinność dziecka, jak i bierność ludzi doświadczonych życiem.

Trochę męczy nagromadzenie uwag do otaczającej nas rzeczywistości, wplatane w myśli bohaterów. Dobrze widać to w opowiadaniu „Hitler”, gdzie obok głównej historii, toczy się indywidualna dyskusja na temat wykorzystywania symboliki II wojny światowej w roli wabika marketingowego. Takich motywów jest w „Mapie Anny” zbyt dużo. Harmonia między tym co ważne, niezwykłe i lepkie od wewnętrznego napięcia zostaje nieco zachwiana na rzecz szarej przyziemności. Odnoszę jednak wrażenie, że wynika to z literackiej strategii Šindelki. Pisanie wydaje się dla niego koniecznością niezbędną do przetrwania – może nie tego biologicznego, lecz jako wolnej istoty, która zastrzega sobie prawo do mówienia o tym, co w danym momencie go boli. Autor ciągle poszukuje, zadaje niewygodne pytania, wkurza się na różne kwestie, zestawia ze sobą cielesność i duchowość i na tej podstawie eksploruje niezbadane rejony ludzkiego umysłu. Najbardziej w „Mapie Anny” przekonuje mnie jednak innego typu poszukiwanie – badanie nowych funkcji dla słów. To dzięki niemu miejsce przeznaczone dla prozy, uchyla drzwi na nieoczywiste porównania, metafory i lirykę. Dzięki niemu także, od tekstu nie sposób się oderwać. Jest trochę jak na morzu. Przeciętne książki rozpatrywać można jako spokój, błogie oczekiwanie na coś, co nigdy nie nadejdzie. Dopiero wzburzenie konstrukcją wywołane silnymi podmuchami i falami pobudza człowieka do działania. W wypadku tej książki – do konfrontowania banalności własnego słownictwa z pięknem i konkretem Šindelki. I takie właśnie wzburzenie posadami czytelniczego komfortu bardzo cenię. Szczególnie jeśli obok niego, toczy się indywidualna, pełna melancholii i niedopowiedzeń opowieść o wszystkim tym, co trapi także mnie.

Recenzja "Taipi" Herman Melville

Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 22 października 2019 r.

Bohaterem „Taipi” jest Tommo, młody amerykański żeglarz, uciekinier ze statku. Tommo wraz ze swoim przyjacielem trafia na ląd polinezyjskiej wyspy Nuka Hiva, gdzie obserwuje życie i zwyczaje panujące u tubylczej ludności. Opisuje ich skłonność do radowania się dniem, pogodną naturę, zwyczaje kulinarne, ceremonie religijne. Przedstawia sielankowy świat kultywujący tradycję i funkcjonowanie w zgodzie z naturą. W tym kontekście „Taipi” jest przede wszystkim spotkaniem z przygodą i egzotyczną kulturą. Dzięki walorom faktograficznym sprawia wrażenie książki podróżniczej, w którą wpleciono fikcyjne obrzędy i wydarzenia. Z tego też powodu rękopis „Taipi” był początkowo odrzucany przez wydawców, a gdy już ujrzał światło dzienne, z miejsca wyniósł nazwisko autora do grona najpoczytniejszych w kraju. I co ważne, książkę nadal czyta się świetnie, mimo upływającego czasu.

Gdy jednak spojrzymy na tę powieść z perspektywy historycznej, okaże się ona krokiem milowym w rozwoju warsztatu autora i jednocześnie koniecznością, dzięki której później mogły powstać „Moby Dick” Czy „Billy Budd”. Książka została oparta na autentycznej historii jaką przeżył autor. Są tu jednak zawarte szczegóły, które kłócą się z prawdą. Melville spędził na wyspie miesiąc, w książce są ich aż cztery. Na prawdziwej wyspie nie ma jeziora, podczas gdy w książce Tommo płynie po takowym. Nie ma na niej też gór, po których bohater wraz z kolegą mogliby wspinać się po ucieczce ze statku. Te wszystkie, jak i parę innych elementów są zwykłymi kłamstwami, które Melville zaadaptował do swojej opowieści, aby poruszyć wyobraźnią czytelnika. „Taipi” nie jest zatem ani wycinkiem autobiografii, ani czystą fantazją. To swobodny miszmasz własnych doświadczeń, bujnej wyobraźni i wyczytanych gdzie indziej motywów.

Wróćmy jednak do historii. Aby dobrze zrozumieć o jak odległych czasach mówimy, warto zdać sobie sprawę, że w 1846 roku na świat przyszedł Henryk Sienkiewicz, a swoje książki publikowali akurat Nathaniel Hawthorne, Honoré de Balzac, Charles Dickens, Fiodor Dostojewski, Aleksander Dumas czy George Sand. Herman Melville rozpoczynając pisanie swojego debiutu miał raptem 25 lat, a w momencie wydania, kończył 27 rok. Komu w obecnych czasach, w tak młodym wieku, chciałoby się pisać blisko 500-stronicową powieść? A przy tym ilu z obecnych absolwentów uniwersytetów (lub pracowników) mogłoby równać się z warsztatem Melville’a, który nie odebrał przecież nawet elementarnego wykształcenia? Jego bogate doświadczenia zawodowe (robotnik rolny, ekspedient, urzędnik bankowy), połączone z niesamowitą historią jaka spotkała go podczas wizyty na wyspie Nuka Hiva, zaowocowały powieścią, która swoją popularność zawdzięczała głównie niezrozumieniu. 

Każdy, kto zna późniejszego Melville’a wie, że jego książki należy czytać między wierszami. U autora „Moby Dicka” każda postać, każdy gest i wypowiadane słowo może kryć za sobą dodatkowe znaczenie. Czytając „Taipi” moją uwagę zwróciła przede wszystkim możliwość interpretacji wyspy Nuka Hiva jako swoistego Edenu. Szczęśliwi ludzie, brak trosk, święte drzewo – te wszystkie elementy układają mi się w obraz Raju przedstawiony w Biblii. Poszlak jest zresztą więcej. W opisie przeprawy Tomma i Toby’ego przez góry i wąwozy padają słowa o rajskich ogrodach doliny Taipi. A kogo spotykają bohaterowie najpierw? Chłopca i dziewczynkę, którzy są zupełnie nadzy z wyjątkiem niewielkiej przepaski z kory. Tylko jeśli napotkane dzieci są odwzorowaniem Adama i Ewy, kim jest para nowoprzybyłych? Tu znowu mogę wesprzeć się cytatem, który mówi, że przyjaciele muszą „czołgać się i pełzać na podobieństwo pary wężów”. Czy Tommo jest zatem tym złym, który ma wejść w nową społeczność i zarażać ją błędami rozwiniętych cywilizacji?  Dużo pytań, mnóstwo poszlak i niedopowiedzeń. 

„Taipi” może być także rozpatrywane jako zestawienie dwóch światów. Tommo przybywa z Ameryki, gdzie doświadczył rozwoju, pogoni za pieniędzmi, edukacji. Rzeczywistość Taipisów pozbawiona jest tego typu trosk i uciech. Żyjąc spokojnie skupiają się przede wszystkim na drugim człowieku i relacjach, za nic mając władzę i chęć zysku. Zamieszczony w książce opis odkrycia w Gajach Tabu bezładnych szczątków ludzkiego szkieletu o kościach jeszcze wilgotnych, swego czasu wywołał nie lada sensację u recenzentów i czytelników. Wątek ten nadał Melville’owi łatkę człowieka żyjącego wśród kanibali. Takie odczytanie mógł zaproponować tylko człowiek oddalony od ludowych wierzeń. Szukanie sensacyjnych wizji ludożerstwa, rozumianego jako czynność o charakterze kulinarnym najlepiej pokazuje różnice kulturowe. U Taipisów był to prawdopodobnie rytuał powtórnego pochówku, rzecz normalna i powszechnie stosowana. Dla człowieka Zachodu ten epizod uwidaczniał krwawą naturę ‘dzikusów’. Kanibalizm nie był jedynym wątkiem rozpatrywanym jako sensacja i burzenie tabu. Kontrowersję wzbudzały między innymi kwestie erotyczne oraz nieprzychylny opis działalności misjonarzy, usiłujących nawracać tubylców.

Co chciał nam powiedzieć Melville pisząc tę książkę? Czy jest to spowiedź człowieka z zewnątrz, który wchodząc w nowe otoczenie zasiał ziarno grzechu? A może jest to wyraz tęsknoty po powrocie do ‘normalnego’ życia? Może też, tak jak chcieli niektórzy, jest to książka podróżnicza, w której autor dał upust kreatywność jaka w nim drzemie? Nigdy się już nie dowiemy jakie były intencje. Zachęcam jednak gorąco do lektury, bo choć nie jest to książka tak wysmakowana, głęboka i otwarta na dyskusję jak późniejsze dzieła amerykańskiego mistrza, rzuca ona nowe światło na jego charakter i rozwój twórczy. A przy okazji jest pięknie wydana i opatrzona wyjątkowo trafnym posłowiem. 

Recenzja "Pustostany" Dorota Kotas

Wydawca: Niebieska Studnia

Liczba stron: 183

Oprawa: miękka

Premiera: 17 stycznia 2019 r.

Czytając „Pustostany” bardziej niż nad treścią, zastanawiałem się nad sensem pisania. Istnieje przecież jakiś cel, który przyświeca temu, co tu dużo mówić, karkołomnemu zadaniu. Wydanie książki, nawet jeśli już do tego dojdzie, nie jest zazwyczaj przedsięwzięciem ekonomicznie uzasadnionym. Chociaż mam wrażenie, że pisarze gatunkowi nadal w ten napływ gotówki wierzą i zapełniając strony schematami, widzą siebie na okładkach gazet. Koniecznie w ekskluzywnych garniturach i w luksusowych autach. Pomijając jednak tę sytuację, tworzenie wiąże się z jakąś ideą. Może nią być na przykład chęć zdobycia uznania i nagród. Książka może mieć też znaczenie terapeutyczne, porządkujące myśli, wyzwalające z wciąż powracających, mrocznych wizji. Są też powieści pisane dla zabawy, z nudy, dla pozostania w obiegu, z troski, z chęcią podzielenia się jakimiś przemyśleniami, albo po to, by udokumentować jakieś wydarzenie czy epokę. Motywów jest pewnie więcej, może nawet tyle, co pisarzy. Jaki z nich pasuje do „Pustostanów”? Tak sobie myślę, że chyba tylko chęć zabawy i wygadania. I to w jakimś sensie oddaje moje wrażenia po lekturze.

Autorka w jednej ze scen sama wypowiada się o kreacji „W mojej książce znalazłoby się wiele smutnych oraz zabawnych historii. Ale mimo wszystko więcej smutnych, nawet gdyby były zabawne”. Właśnie takie są „Pustostany”. To przewrotny miraż nic nieznaczących scen. Narratorka, w miejsce której moja wyobraźnia podstawia samą autorkę, mówi o wszystkim tym, co banalne, starając się nadać temu znamiona niezwykłości. A to wygląda przez okno i opisuje co widzi, a to wymyśla nowe smaki sezonowe do pączkarni, a to znowu słucha przez telefon relacji o trzech ciężkich mastifach angielskich. Innym razem wiesza na balkonie tęczową flagę komuny L, marzy o tym, jak to rodzice dzieci fundują jej książkę jako nagrodę kangura matematycznego, lub gra ze znajomymi w chińczyka. Wszystko to podane trochę z przymrużeniem oka i trochę też z frustracją. Dorota Kotas w swoich przemyśleniach uderza w różne elementy rzeczywistości, które zwyczajnie ją wkurzają, albo może śmieszą. Dostaje się przede wszystkim masie. Dobrze widać to w scenie dziejącej się w sklepie „wszystko za złotówkę”, gdzie ukraińska sprzedawczyni musi odpowiadać na milion pytań o cenę danego artykułu. Bezmyślność ludzi, zostaje tu groteskowo zaprezentowana razem z innym elementem rzeczywistości – imigracji zarobkowej. W innym miejscu autorka uderza jeszcze mocniej we współczesnych Polaków „Tego dnia rozpoczęłam korespondencję z drugą najwięk­szą gwiazdą popkultury po Jezusie Chrystusie. Zdobyłam nieza­pomniane życiowe doświadczenie, o którym zamierzam opowia­dać swoim wnukom, choć nigdy ich nie będę miała. Rozpoczęłam i zakończyłam wymianę listów z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, Dyrektorem Radia Maryja”. Kulturalne obśmiewanie różnych trendów nie ominie uczęszczania na kursy mindfulness, czerpania porad na wszystko od coachów, mistrzów zen, joginów i dietetyków, a nawet bezgranicznej wiary w opisy zamieszczone na produktach (jak chociażby na temat uzdrawiającej i stymulującej roli białych szumów). A to raptem szczyt góry niezrozumienia, jakie autorka wlewa w umysły czytelnika.

Piszę o tym wszystkim aby podkreślić, że „Pustostany” to dla mnie książka o niczym. Krytykowanie, sklecanie zdań zaprzeczających samym sobie (mam tu na myśli zaprzeczenie świadome), obserwowanie absurdów codzienności i przedstawianie ich w jeszcze bardziej karykaturalnej postaci – to wszystko naprawdę mnie nie ponosi. Ani to odkrywcze, ani ciekawe, ani nawet jakoś osobnie opisane. I nie jest dla mnie problemem czytanie książek bez akcji. Lubię nawet wielostronicowe opisy witraży w kościołach. Ale to wszystko tylko wtedy, jeśli wnosi jakąś wartość do mojego życia. „Pustostany” nie wniosły nic. Najmocniejszą stroną powieści jest próba pogłębienia portretu kobiecej bohaterki, która jest jednocześnie nam bliska i daleka. I to tyle. Wystarczająco na rozmowę, trochę za mało na książkę. Marzę o czasach, w którym polscy pisarze będą potrafili zapanować nad żywiołem języka. Niestety zbyt często, tak jak i w tej książce, przejmuje on kontrolę nad narracją, prowadzi ją donikąd. A że sam nie nosi znamion indywidualności tylko zasłyszanych tu i ówdzie sloganów, powstają książki z ambicją portretowania naszej rzeczywistości społecznej, które można przeczytać, ale zdecydowanie nie trzeba tego robić.