Recenzja "Japonia utracona" Alex Kerr


Wydawca: Karakter

Liczba stron:288

Oprawa: twarda


Premiera: 8 marca 2019 r.

Krajobraz kulturowy Japonii jest dla Polaków, a pewnie i także pozostałej części mieszkańców Europu, zaskakujący i niezrozumiały, co rzecz jasna tych bardziej dociekliwych, prowokuje do poszukiwania wyjaśnień. Powodów zainteresowania może być wiele: od piękna krajobrazu rozpoczynając, na miłości do filmów Kurosawy kończąc. Zewnętrzne przejawy odmienności łatwo zauważyć – inna estetyka, symbolika, podejście do spraw życiowych - ale, gdy próbujemy sięgnąć głębiej, aby dociec sens tych różnic, zamiast na klarowne odpowiedzi, trafiamy do kolejnych pytań. A te rozgałęziają się na kolejne wątpliwości, aspekty, dziedziny. Okazuje się, że aby dostrzec istotę teatru no, kabuki, czy bunraku, należy poznać historię Japonii (i to rozpoczynając od okresu Heian), historię Chin (wszak obie silnie na siebie oddziaływały), dzieje buddyzmu i shinto, kaligrafię i morze innych czynników determinujących odbiór konkretnej sztuki. A kolejne próby nie zamykają, lecz właśnie otwierają nowe pola rozważań. Czy więc jest jakaś możliwość, aby dojść do sedna japońskości? Czy być może jedyną metodą jest zastosowanie japońskiego filtra percepcyjnego?

Z pomocną ręką wychodzą nam wydawcy. Niedawno na naszym rynku ukazały się dwie książki o Japonii, pisane przez autorów zachodnich, którzy w kulturę kraju Kwitnącej Wiśni wniknęli bardzo głęboko. Donald Richie mieszkał w Tokio przez kilkadziesiąt lat, zaś Alex Kerr to nie tylko japonista i sinolog, lecz także wieloletni mieszkaniec Jokohamy, doliny Iya i Kameoki. Obie książki problem japońskości próbują ugryźć z perspektywy historycznej. Lata 60.-90. XX wieku to czas miniony, okres który odszedł już w zapomnienie, ale także moment, w którym można uchwycić wszystko to, co autorzy rozumieją przez Japonię utraconą. Amerykańscy pisarze z bardzo rozległej problematyki odmienności kulturowej, starają się wydobyć własne zagadnienia dotyczące sacrum Japonii. I tak dla Donalda Richie kluczem do zrozumienia przemijania jest podróż, ta w dosłownym znaczeniu, śladami wysp Morza Wewnętrznego, i ta metaforyczna – od kultu natury i rodziny, do nimbu wzrostu gospodarczego. Z kolei Alex Kerr dokonuje wiwisekcji na kilku filarach – kaligrafii, teatrze kabuki, malarstwie, architekturze, kulturze Chin, wspomnieniach z czasów studiów, pierwszych kroków w dolinie Iyo, odwiedzin Kioto czy Nary. Jest więc bardziej panoramiczny, ale czy przez to lepszy?

Już przy recenzowaniu „Morza Wewnętrznego” pisałem, że w odpowiednim odbiorze dzieła przeszkadza przede wszystkim osoba autora. Podobnie jest z „Japonią utraconą”, choć tutaj owy zarzut przybiera nieco inną formę. Kerr kreśli nam obraz świata takiego, za jakim on tęskni i jaki on ukochał. Oburza się na liczne zmiany, które są naturalną koleją rozwoju każdej ucywilizowanej gospodarki. Z punktu widzenia romantyka, stawianie linii wysokiego napięcia w obszarach barwnego krajobrazu może martwić, jednak każda twardo stąpająca po ziemi osoba rozumie, że elektryfikacja kraju jest niezbędna, a w miejscu ogarniętym aktywnością sejsmiczną linie napowietrzne są najlepszym rozwiązaniem. Podobnie z budową dróg na górach – niezwykle skomplikowane byłoby chronienie gór przed możliwością ich zasiedlania i zwiedzania przez ludność kraju, ogarniętego permanentnym przyrostem naturalnym. Kolejny postulat dotyczył betonowania miast, zmieniania ich w urbanistyczną klatkę. Brzmi to szczególnie dziwnie w momencie, gdy dotrzemy do rozdziału, w którym autor przyznaje, że pracował dla światowego potentata w dziedzinie nieruchomości. I mógłbym tak dalej wyliczać, bo lista kontrowersyjnych w moim odczuciu zarzutów, jest naprawdę długa. Skupię się jednak na innych bolączkach książki.

Bez dwóch zdań Alex Kerr posiada olbrzymią wiedzę o Japonii. W jego książce można znaleźć całą chmarę ciekawych anegdot i ciekawostek o dawnych zwyczajach, charakterystyce ubioru, istocie gestów aktorów i wielu innych. Kerr zwraca uwagę między innymi na kwestię oświetlenia w Japonii. Białe, rozproszone światło jarzeniówek praktycznie pozbawia krajobraz cienia i sprawia, że kolory są bledsze, co znacznie odbija się na języku kinematografii. To właśnie dla takich informacji warto tę książkę poznać, bo one faktycznie reprezentują jakiś jednorodny pejzaż epoki, której już nie ma, ale też pewnego procesu, który doprowadził Japonię do obecnie nam znanej perspektywy. Po co nam jednak dokładny przepis na ułożeniu dachu ze strzechy? Albo wiadomość, że autor nie lubi historycznego kabuki, za to wprost uwielbia klasyczną kaligrafię. Gdyby chociaż jakoś tę awersję wyjaśniał, odnosił się do sedna danego problemu, nakreślał tło i podawał historyczne fakty, mógłbym na to przymknąć oko. Kerr woli jednak krytykować wszystko, co nie zgadza się z jego wizją. Jest zatwardziałym malkontentem, który nie stroni od generalizowania („Miłośnicy Chin są myślicielami; miłośnicy Japonii poddają się zmysłom”) i ­kreowania z Japonii roli męczennika. Nie zauważa, że te tendencje dotyczą całego świata, że na tym polega postęp technologiczny, na który jako konsumenci dajemy nieme przyzwolenie.


Rozumiem Kerra, jego wewnętrzny żal o zachodzące w świecie zmiany. Nie mogę jednak zgodzić się z mitologizowaniem Japonii i robieniem z tego kraju pierwszego przegranego XX wieku. Patrzę na zdjęcia, na wspomnienia, na inne książki i nadal widzę olśniewający kraj. Inny niż dawniej, odchodzący od tradycji, ale nadal wyjątkowy. Japonia Kerra jest nie tylko utracona, ale też tandetna i brzydka. Liczne wyolbrzymienia sprawiają, że czytelnik nie chce poznawać tego miejsca, a przecież zamierzenie było zgoła odwrotne. I tu wracam do „Morza Wewnętrznego”, które chociaż bardziej syntetyczne w tematyce, moim zdaniem nieco lepiej oddaję istotę Japońskiej mentalności. Kraj Richiego jest orientalny, prowincjonalny, posiada pewne usystematyzowane wartości. Kraj Kerra to z kolei potęga historyczna, która przekształca się w potwora. Trzeba przyznać, że te opowieści wzajemnie się dopełniają. Tam gdzie jedna odchodzi za bardzo w stronę autora, tam druga śpieszy z wartościową pomocą. Żadna jednak nie stanowi skończonego obrazu kraju, o którym tyle słyszeliśmy i który nadal podziwiamy w książkach Kobo, Mishimy, Tanizakiego i Kawabaty, oraz w filmach Kurosawy, Ozu, Naruse czy Mizoguchiego. 

Ale „Japonia utracona” ma też jedną wielką zaletę – wydanie. Doprawdy piękne, opatrzone wspaniałymi zdjęciami. Chciałoby się więcej tak drukowanych książek na rynku.


Ocena:

Recenzja "Morze Wewnętrzne" Donald Richie

Wydawca: Czarne
 
Liczba stron:

Oprawa: miękka


Premiera: 27 marca 2019 r.

Donald Richie o Japonii wiedział wiele, a o kulturze Japonii nawet więcej. Jako zdeklarowany fanatyk klasycznego okresu kina japońskiego znam tę postać. Wielokrotnie czytywałem jego teksty i oglądałem filmy, w których opowiada on o najwybitniejszych twórcach tamtych czasów – Kurosawie, Ozu, Mizoguchim, Kobayashim i innych. Robił to niezwykle płomiennie, a przy tym z należną estymą. Sypał nieoczywistymi porównaniami i zagłębiał się w metaforykę, której ja nawet nie dostrzegałem. W pewien sposób otwierał mój umysł na nowe, orientalne doznania. Pielęgnował moją małą miłość i pozwalał odkrywać mi jej pełen koloryt. To niewątpliwie wielki interpretator i myśliciel, który jak się okazuje napisał też reportaż, uchodzący w wielu miejscach za klasyczny.

„Morze wewnętrzne” to zapis podróży autora szlakiem japońskich wysp. Richie pisze nam chociażby o Shodo, Shimotsui, Innoshimie, Honjimie, Onomichi, Takamatsu i paru innych z blisko tysiąca wysp i wysepek należących do tego regionu. Co ważne, pisze o czasie minionym, o tym jak to dawniej łowiono ryby, uprawiano pola, rozmawiano z nieznajomymi. Opisuje napotkane góry, świątynie, nocne dzielnice, zamki, wielkie upały i dni deszczowe, ciasnotę na statkach i przepych bram wjazdowych, nowoczesne neony i tradycyjne budownictwo. Spaja ze sobą wiele dziedzin i ciekawostek, by ostatecznie namalować przed nami jeden właściwy obraz kraju, w którym tradycja przegrywa ze wzrostem gospodarczym.

Wychodzę z założenia, że reportaż, szczególnie ten podróżniczy, powinien być jak mozaika, w której kamyki ułożone są w taki sposób, żeby jak najlepiej oddawały kształt rzeczywistości, nawet jeśli już nieaktualnej. Pytanie jak pogodzić pierwiastek literacki z werystycznym spojrzeniem na opisywaną rzeczywistość, doczekało się już wielu trafnych odpowiedzi.  I początkowo także „Morze Wewnętrzne” wygląda jak idealny przykład artystycznego połączenia światów zamkniętych i egzotycznych. Dużo tu tęsknoty za mijającym czasem, za czynnościami które miały olbrzymie znaczenie, a wraz z nastaniem epoki pracoholizmu odeszły w zapomnienie. Richie podziwia wszystkie te artefakty i zwyczaje, opisuje je z dbałością o szczegół i należytym wyjaśnieniem, także w kontekście kultur nam bliższych. Zauważa na przykład, że „Sentymentalni ludzie Zachodu chowają coś do kieszeni, żeby zabrać do domu jako pamiątkę. Sentymentalni Japończycy dają coś na pamiątkę odchodzącym”. Definiuje też istotę umysłu Japończyka – „przypomina mi zawsze japoński ogród, miejsce w oczywisty sposób stworzone przez naturę, lecz równie jawnie urządzone przez człowieka. Brak tu nijakości natury poskromionej, którą widzimy w zachodnich ogrodach, ale brak też przytłaczającej grozy dżungli. To dzikość, ale nie chaos. Jest tam wiele ścieżek, które dziwacznie kluczą i zawracają, poprowadzone zupełnie inaczej, niż wielkie aleje zachodnich parków, z tej przyczyny, że Japończyk śledzi i stara się zachować naturalne ukształtowanie terenu”. Dzieli się z czytelnikami wieloma trafnymi spostrzeżeniami o ludziach, ich mentalności, specyfice myślenia, marzeniach, legendach.

W pewnym momencie Richie popełnia jednak kardynalny błąd, który będzie się ciągnął już do końca tekstu. Zasadniczym problemem książki jest bowiem osoba samego autora, która najpierw cicho, a później już całkiem głośno sadowi się na pierwszym miejscu całej opowieści. Zakładam, że każdy czytelnik, wiedząc że ma przed oczyma książkę o dawnej Japonii, chce właśnie o tym czytać. Nie interesują go przygody autora z dziwkami (przez niego samymi obcesowo nazywanymi kurwami), kłótnie z żoną, poglądy na tematy kształtu rodziny. Gdyby one jeszcze w jakiś sposób odnosiły się do tematyki reportażu, może i broniłbym ich zasadności. Bo przecież immanentną cechą tego gatunku jest właśnie obecność narratora. Ale tym razem będę bliżej prawdy jeśli powiem, że te przygody wyrastają z literackiego podłoża, jak samotny baobab z ziemi, otoczony hektarami pszenicy. To tak jakby w „Nagiej wyspie”, do której początkowo chciałem książkę porównać, ni z tego ni z owego pojawiła się Godzilla i wszystkich wyżarła.

Richie nie radzi sobie także z kondensacją. Podawane przez niego przykłady, które w założeniu powinny stapiać się w jeden, referencyjny fresk, od połowy książki rozjeżdżają się, coraz bardziej przypominając chaos. Pojawia się uczucie deja vu i rozwlekłości, tak jakby kolejne spostrzeżenia miały za zadanie tylko potwierdzać już raz udokumentowane wnioski. Gdzieś gubi się nostalgiczna aura wytworzona na początku dzieła, a zamiast tego otrzymujemy relację z podróży, gdzie bohaterem nie jest już kraj i kultura, a sam autor i przypadkowe dialogi. Reporter nie wykorzystuje też potencjału wiedzy jaki posiada. Rzadko odwołuje się do osiągnięć artystycznych, zupełnie przemilcza takie kwestie jak sztukę picia herbaty, kaligrafię, Teatr No, Kabuki. O filmie i literaturze pisze niewiele więcej. Koncentruje się na geografii i to z niej wywodzi wnioski na temat przemijania świata i istoty japońskości.

„Morze wewnętrzne” mogło być bardzo dobrym reportażem. Donald Richie potrafi pisać żywym i sprężystym językiem. Jego eseistyczna strona kreuje w oczach czytelnika utopijną krainę, jak ze snu. Książka ma jednak też drugie, autobiograficzne oblicze, które wbrew oczekiwaniom, nie splata się z topografią książki. Ciekawe obserwacje i wartościowe spostrzeżenia, mieszają się z mało istotnymi poglądami autora na własne życie. To książka, która stanowi ciekawe wprowadzenie w temat Japonii jako pewnego fenomenu. Dobra na uzupełnienie wiedzy, nieco mniej sprawdzi się jako samoistny obraz tego egzotycznego kraju i jego tajemnic.   

Ocena:

 

Recenzja „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” Flannery O’Connor

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Liczba stron: 589

Oprawa: twarda


Premiera: 24 kwietnia 2019 r. 

„Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” to blisko sześćset stronicowy zbiór, który gwarantuje czytelnikowi wyjątkową lekturę. Ta forma literacka, jest ulubionym gatunkiem zmarłej 55 lat temu amerykańskiej autorki. To w tych kompozycjach osiąga perfekcję i oryginalność, rozumianą przeze mnie nie tylko jako wynikowa poruszanej tematyki, ale także proponowanej struktury, która wodzić będzie czytelnika każdorazowo za nos, aż do niespodziewanego zakończenia. Te 31 ułożonych chronologicznie opowiadań, daje nam możliwość poznania warsztatu twórczego autorki, pozwala też na podjęcie analizy rozwoju umiejętności literackich – od pierwszych, jeszcze niedoskonałych prób tworzonych w okresie studenckim, aż po dużo dojrzalsze narracje, gdzie coraz częściej pojawiają się takie tematy jak śmierć, religia, starzenie się. 

Flannery O’Connor kreuje mikroświaty przesiąknięte żywiołem eschatologicznym, ale splata je w ciekawy sposób z żywiołem życia, z egzystencją ludzi żyjących w czasach, gdy majstrowie pracowali za nocleg w starym aucie, a do ślubu z córką zachęcano proponując najgłębszą w okolicy studnię. Jej proza wyrasta, a może lepiej powiedzieć inicjuje, tradycję literatury z Południa Stanów Zjednoczonych. Stawianie jej obok Trumana Capote, Carsona McCullersa czy Williama Faulknera nie jest przesadne, chociaż dorobek O’Connor jest skromniejszy, biorąc pod uwagę zastosowaną formę. Interesuje ją wszystko to, co ówcześnie wyznaczało ramy życia społeczno-politycznego tego miejsca: segregacja rasowa, wiara w Boga, oschłość i czysto ludzka, głęboko zakorzeniona złość. Bohaterowie O’Connor są skrzywieni, pokurczeni wewnętrznym zepsuciem. To przypadkowe złote rączki, które podejmą każdy nieetyczny wybieg, byleby wydusić od samotnej kobiety trochę grosza; dzieci, które bez skrupułów będą kłamać i postępować wbrew woli rodziców; miastowi, którzy uciekają na wieś, by zobaczyć prosty i czysty świat, zamiast niego znajduję jednak namiastkę piekła. Są więc to osoby wiecznie znajdujące się nie na miejscu, nieprzystające do otaczających ich rzeczywistości. Ich problemy są bardzo różne: nietolerancja, snobizm, religijny fanatyzm, ciemnota. Można powiedzieć, że nie są to typy osób, o których chciałoby się czytać. I być może dlatego, poznaje się ich historię z takim zainteresowaniem.

Mam wrażenie, że Flannery O’Connor projektuje swoje opowiadania jako zalążki większych treści, układa je w tematyczne segmenty, których problematykę sygnalizują znaczące tytuły, jak na przykład „Sztuczny Murzy”, „Poczciwi wiejscy ludzie”, „Kulawi wejdą pierwsi”. Zawartość intelektualna zbioru bywa trudna, ale autorka znalazła dla niej stylistycznie przejrzystą, bo opartą na codziennym języku formę. Refleksyjność wyrasta tu naturalnie z materii życia, całkowicie potwierdza swe zakotwiczenie w naturze człowieka. W tych wszystkich niegasnących, odradzających się w społeczeństwie stanach niepewności. Świat O’Connor przesiąknięty jest cywilizacyjną zgnilizną wynikającą z odmienności. Zestawia pełnych ufności i wiary we własną czystość moralną ludzi z tymi, którzy tej dobroci nie posiadają. Te wszystkie konfrontacje kończą się w podobny sposób -  pierwsi upadają. Jest w tym oczywiście trochę przejaskrawienia, artystyczne maskowanie, które ma za zadanie wywołać wstrząs, skłaniający czytelnika do dalszej kontemplacji problemu. Bo czasami to właśnie w krzywym zwierciadle lepiej odbija się sedno człowieczeństwa. 

Polubiłem ten okropny świat bez nadziei, te odległe czasowo miejsca i postaci, tą ciągłą walkę dobra ze złem, gdzie wygrany może być tylko jeden. Przypomniałem sobie także, czym jest autorska wizja tematyki tolerancji. To, że każdy może mówić swoim prostym i pełnym błędów językiem i ze właśnie w tym tkwi rzetelność dzieła literackiego, w tym dokładnym odwzorowaniu prowincji. „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” to proza pełna humanizmu, wartościowych szczegółów, odmienności, różnych punktów widzenia. Taka książka, która nie tyle szokuje, co po prostu oburza, razi bezwzględnością i chłodnym przekazem. Mimo odczucia silnego dyskomfortu, nie pozostałem obojętny, a to chyba najlepsza rekomendacja. 

Ocena: 
 

Recenzja "Bębny nocy. Studium" Miljenko Jergović


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 15 lutego 2019 r.

Miljenko Jergović w swoich utworach literackich konsekwentnie utrzymuje apolityczny kurs, mimo poruszania się po kruchym lodzie poszukiwania własnej i narodowej tożsamości. Jego dociekania są o tyle istotne, a zastosowana nonideologiczna metoda o tyle cenna, że pisarz pochodzi z bodaj najbardziej multietnicznego i wielokulturowego kraju Starego Kontynentu. Nie może więc dziwić różnorodność perspektyw malowanych na kartach różnych jego powieści, esejów, artykułów, dramatów. Tożsamość Jergowića jest w ciągłym ruchu, nieokreślona, niepewna i dryfująca między wciąż zmieniającymi się warunkami. Autor broni prawa do wolności wyboru, do nieskrępowanej możliwości konstruowania własnego ja. Broni też narodu, który z łatką miejsca konfliktowego boryka się od zawsze. 

Tożsamość jest jednym z głównych tematów jego powieści „Bębny nocy. Studium”. Ta, z pozoru błaha historia botanika i pamiętnikarza Josipa Gubernika, jest tak naprawdę wielowymiarową analizą Sarajewa i tamtejszej społeczności z okresu wybuchu pierwszej wojny światowej. Ale zanim o sednie książki, powiem jeszcze parę słów o samej treści, bo ta jest wręcz zdumiewająca. Bohater Jergovića jest autorem najwybitniejszego pamiętnika jaki kiedykolwiek wydano -  „Dziennik nocy sarajewskich”. Słyszeliście o nim? Pewnie nie, bo mimo przywołanych w tekście dwóch wydań książki (z 1946 roku i 1992 roku), mimo zakazu cytowania narzuconego przed spadkobierców Gubernika, wreszcie mimo przytaczanych opisów, tego dzieła jak i jego autora po prostu nigdy nie było. Miraż Jergovića wygląda wręcz baśniowo. Josip przybył do Sarajewa w przededniu wielkiej wojny, aby zbadać okoliczne stanowiska klonu jaworu, z którego powstają stradivariusy. Analityczne opisy tworzenia tego legendarnego instrumentu zaczynają stopniowo ustępować miejsca kolejnej postaci, chorwackiego poety Augustina „Tina” Ujevića. Tak oto literacka fikcja wchodzi w jak najbardziej realne życiorysy, a dwaj panowie niczym Elżbieta Drużbacka i Benedykt Chmielowski („Księgi Jakubowe”) stają się dobrymi znajomymi wspólnie obserwującymi zmiany dziejowe. 

Bohaterami Jergovića są ofiary wojny, których ta wojna wcale jednak nie zmienia. Wszelkie zło które na nich spada, nie jest złem wewnętrznym, integralną częścią Bośni, a raczej dziedzictwem innego świata. Autor „Sarajewskiego Marlbora” stoi tym samym w opozycji do znacznej części znanych pisarzy bałkańskich, którzy właśnie w różnicach rasowych, wyznaniowych i kulturowych kraju upatrują jego problemów. Dzięki tej perspektywie książkowe światy Jergovića są wielobarwne i różnorodne.  Doskonale tę kwestię widać chociażby w relacjach Gubernika z córką kobiety, u której zamieszkał. Jego szczera fascynacja prawdopodobnie autystyczną dziewczyną, budzi niemy podziw, ale też odwołuje się do subtelności romantyzmu. Wewnętrzna różnorodność kraju jest też rozpatrywana na fundamencie symbolicznym. Badania nad klonem jaworu pozwoliły wysnuć wniosek, że doskonałość drewna wcale nie opiera się na jego perfekcyjnym układzie, lecz na zniekształceniu i pofałdowaniu. Stąd też najlepsze skrzypce jakie kiedykolwiek stworzono, powstały na nienormowanych i nieco koślawych podstawach, co odczytuję także jako metaforyczne odniesienie się do społeczności Sarajewa. Jergovic broni zatem mozaikowości bośniackiego świata, metodycznie na naszych oczach niszczonego. 

Pisarz powiedział kiedyś „każde pisanie jest autoterapią, pisarz wszystko co pisze, pisze o sobie, pisze jako swoistą autobiografię. Niekiedy jest ona ukryta, czasem jawna. Nie interesuje mnie pisanie o czymś, w czym nie ma elementu traumy, ryzyka, dyskomfortu”. Zamiłowanie do ciągłego rozpatrywania sprawy bośniackiej wynika wprost z doświadczeń pisarza, który za wszelką cenę chciał zostać w ogarniętym zamieszkami Sarajewie. Dopiero po mniej więcej roku oblężenia, przeprowadził się do Zagrzebia, skąd mógł z dystansem śledzić dalsze losy rodaków. Jergović zna ten świat z autopsji, być może właśnie dlatego przedstawione obiekty, przedmioty i charaktery są wiarygodne, mimo że zmyślone. Historia Gubernika jest swoistym portretem, w swojej dosłowności wręcz fotograficzne ukazanym, przedstawiającym od wewnątrz trudny dla Sarajewa czas. Okres który zaczął się od jednego wielkiego wydarzeni i trwa nadal po dzień dzisiejszy.

Jest jeszcze jedna rzecz, dla której warto tę małą książkę poznać. Chodzi o zawarte w niej mądrości, ale też o pewien układ, z którego wyrastają piękne anegdoty o życiu, o historii, o sztuce. Punktem wyjścia do refleksji na temat kondycji człowieka Zachodu jest na przykład zegarek, z kolei wymyślone dzieło może być zalążkiem rozważań na temat respektowania praw autorskich. Są też dociekania o skali autyzmu na świecie i jego pochodzenia. Jest i wiele innych ważkich kwestii, a wszystkie wpleciono bardzo subtelnie w sieć książkowej fabuły. „Bębny nocy. Studium” to książka wielu atutów, tych  czysto artystycznych, ale także społeczno-historycznych. Autor unika wielu pułapek (stronniczości, polityczności, moralizatorstwa), a zamiast nich serwuje nam finezyjną opowieść o ludziach, o wojnie, o różnorodności i tolerancji. Urocze i inteligentne, zabawne i gorzkie. Bardzo dobre.

Ocena:


Recenzja "Feinweinblein" Weronika Murek

Wydawca: Wydawnictwo Czarne
 
Liczba stron: 216

Oprawa: twarda


Premiera: 3 kwietnia 2019 r. 

Czym jest Feinweinblein? To słowo zaczerpnięte z tradycji śląskiej, oznaczające potwora i to nie takiego zwyczajnego potwora. To nie jakiś smok czy inny tytan z ciałem konia. Feinweinblein jest anonimowy, nikt za bardzo nie wie jak wygląda ani po co przychodzi. Znane są jedynie ogólne skutki spotkania z potworem: stanie się coś strasznego. Właśnie takiego potwora Weronika Murek wplata w swoje trzy dramaty. Swoiste niewidoczne monstrum, które drąży ludzkie dusze od środka.

Metoda autorki „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” polega w dużej mierze na samoograniczeniu. Wypowiadane przez jej bohaterów słowa są jedynie pewnymi zalążkami zdań. To echa ich myśli, często skrywanych. Takich, które niekoniecznie mówi się głośno, przy ważnych wystąpieniach, a raczej używa się w rozmowach u kosmetyczki, w kwiaciarni czy przy targowym bazarze. Wszędzie tam, gdzie więzy poprawności się rozwiązują, a budowane przez lata zaufanie, pozwala na pewną dozę improwizacji. Właśnie to interesuje Murek – te wszystkie brudne i chore fantazje, te plotki i złorzeczenia, tak chętnie rzucane względem bliźniego swego, jak i siebie samego. Tego typu język naśladujący ustrukturyzowany chaos głosów nie jest niczym radykalnie nowym w literaturze. Podobne podejście do pisarstwa reprezentuje obecnie Dorota Masłowska. Każdy kto czytał „Innych ludzi” wie, że w zależności od osobniczych preferencji odbiorców powieść była oceniana jako objawienie lub bełkot, ponieważ granice języka nie są dekretowane prawem, lecz oscylują wokół uwarunkowań psychologicznych czytelnika. 

Weronika Murek mówi przy użyciu swoich bohaterów bardzo wiele, chociaż używa do tego zadziwiająco mało treści. Przyjmuje założenie, że skoro w sztuce nowoczesnej za dobrą monetę uważa się przekraczanie granic, ona woli pójść w kierunku dokładnie odwrotnym, wycofać się. I tak zamiast szerokiej przestrzeni ekspresji, widzimy inscenizacyjne zawężenie. Pisarka szuka swojego miejsca w skrajnie restrykcyjnym ograniczeniu formalnym. Ostatecznym punktem docelowym staje się uporczywe powtarzanie fraz i afabularność. Dramaty Murek bazują więc na minimalizmie, na prostych sformułowaniach, w których zawiera się maksimum znaczeń. Także na symbolice, jak chociażby w tytułowym utworze, gdzie radio wokół którego zbierają się mieszkańcy, jest zgrabną metaforą wyroczni, mającej powiedzieć zainteresowanym jak żyć. 

Tak jak książki Masłowskiej zaczęły mnie męczyć, tak „Feinweinblein” wręcz przeciwnie, stanowi wartość dodaną do teatru współczesnego w Polsce. Być może ta leksykalna asceza i denerwująca refreniczność bardziej pasują mi do sceny, niż domowego zacisza. Widzę w tym bardzo szerokie pole interpretacyjne dla twórców, którzy w życiu Rodziny Knauerów (oddali nazistom niepełnosprawnego umysłowo syna za radio i pięć marek), Świetlicowego i Świetlicowej (tęskniącymi za atrakcjami wojny, w tym za możliwością dorobienia się majątku) i Petenta (donosiciela i szabrownika), mogą na równi ujrzeć sztukę wypełnioną egzystencjalizmem i nihilizmem, fatalizmem i improwizacją, tradycją i przyszłością. Pokuszę się stwierdzeniem, że Murek pisze zagadkami do rozwiązania, które każdy może rozumieć po swojemu. To nawet nie jest literatura, tego się nie ‘czyta’, to albo się spróbuje rozebrać na czynniki pierwsze poprzez wnikliwą kontemplację i wsłuchanie, ale spłynie po nas jak pot, po kilkugodzinnej wspinaczce na Giewont. Trochę jak z czytaniem Borgesa: bez wiedzy i encyklopedii kultury pod ręką, lepiej do tego nie podchodzić.

Autorkę interesuje kilka spraw fundamentalnych, wokół których nakreśla swoje teksty. Przede wszystkim jest to uwielbienie historii, i to zarówno tej powojennej, jak i dawniejszej. Odwaga autorki przejawia się także tym, że nie boi się na karty swoich dramatów przywołać takich postaci jak Igna­cy Pade­rew­ski i Roman Dmow­ski, chociaż pełnią tu oni bardziej rolę masek, niż realnych bohaterów. W „Feinweinblein” to co dawne, przenika się z tym co obecne. Murek analizuje w ten sposób proces samostanowienia jednostki, źródła aktualnego kształtu tożsamości kulturowej i funkcjonujących systemów wartości. Jednak nie tylko ta historia przez wielkie H ją frapuje. Jest bowiem jeszcze kwestia przesądów i śmierci, ale też zielarstwa, które tak obficie eksploatuje w tych dramatach. Inspiracje wierzeniami ludowymi i dawnymi rytuałami sytuują jej twórczość w cieniu Wyspiańskiego, cieniu, z którego autorka chce się wydostać, tworząc własną metodę docierania do odbiorcy.

Weronika Murek świadomie zrywa z humanizmem i przyszytym do niego sloganem uniwersalizmu. Wyśmiewa groteskową umowność naszej rzeczywistości, droczy się z czytelnikiem i stawia na pozorny komizm. Mówię pozorny, bo na pierwszy rzut oka w żadnym z dramatów nie ma nic zabawnego. Ba, one kipią od smutku i pesymizmu. A jednak piszę o komizmie, bo wydaje mi się, że autorka śmieje się z naszej czysto ludzkiej kondycji, z naszych myśli, udawanych manier, szram na sercu. Także z naszej polskości. Kwintesencja tego rozbawienia tkwi w manifestacyjnych szczegółach, tak często trudnych do wyłapania w potokach wolnych myśli. Najdobitniej dostrzegam to chyba w „Wujaszkach”, być może najlepszym z tekstów tego zbioru. 

„Feinweinblein” jest lekturą szalenie trudną, przede wszystkim dlatego, że autorka zostawia duże pole do interpretacji dla twórców teatralnych. To oni powinni wypełnić ten strumień myśli, jakimiś zalążkami narracji, które jeszcze bardziej przyciągną myśli odbiorcy. Problemem może być też hermetyczność języka, często podążającego donikąd. Nie zmienia to jednak faktu, że Weronika Murek jest ważnym głosem na polskim rynku wydawniczym. Warto się w niego wsłuchać, bo w opozycji do masy, autorka „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” dobrze rozumie, że nasze korzenie mają znaczenie i warto się do nich odwoływać.

Ocena: