Recenzja "Głosuj na Pana Robinsona i lepszy świat!" Donald Antrim

Wydawca: Wydawnictwo Karakter

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka


Premiera: 8 marca 2019 r. 

Spójrzcie na okładkę tej książki. Uśmiechnięta twarz, duże okulary, błękitne oczy. Do tego wyraziste barwy – jakby nasycone świeżo wyrabianą farbą. Pomarańcz przechodzi w żółty, by zaraz przemienić się w niebieski. Ładne to, aż bije po oczach. Ale czy już pobieżna obserwacja nie zdradza nam, że coś tu jest nie tak? Że ten skupiony wzrok, ten sztuczny uśmiech, wreszcie ta feeria kolorów nie sugerują nam, że będzie to książka wyłamująca się tradycyjnemu rozumieniu rzeczywistości? Jakbyśmy musieli coś spożyć, aby właściwie odczytać jej znaczenie.

No właśnie. „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat!” jest trochę jak gra w bierki. I nie tylko dlatego, że bierki też są kolorowe. Chodzi mi bardziej o to, że stanowią one zgrabną metaforę relacji między bohaterkami powieści – pogrążającymi się w komunikacyjnym i życiowym chaosie. Jeden niepewny ruch i cały misternie budowany plan może ulec destrukcji. Narratorem jest Pete Robinson, nauczyciel pochłonięty praktykami inkwizycji i planami założenia szkoły w piwnicy własnego domu. Pete rozmawia ze swoją żoną, jej terapeutą, nauczycielami, których pragnie zwerbować do grona pedagogicznego, dziećmi. Widzimy świat jego oczami, każde wydarzenie przefiltrowane jest przez jego osobowość. A jest to osobowość wybitnie niewrażliwa na emocje. Prawdopodobnie dlatego informacja, że w miasteczku doszło do poćwiartowania burmistrza nie niepokoi. Podobnie budowanie zasieków wokół domów, rozminowanie parku (przy pomocy słowników i encyklopedii rzucanych na niewybuchy), czy chowanie stopy nieboszczyka. Wszystko to podane jest jakby od niechcenia, jakbyśmy słuchali ogłoszeń o promocji na ciasteczka w lokalnym sklepie. Surrealizm przybiera tu różne odcienie i powraca często w niespodziewanych momentach. Gdy już akcja nieco spowolni, gdy zanurzymy się w podziwie dla opisu amerykańskiej prowincji, ni z tego ni z owego wyskoczy taka myśl „Po drodze przyglądałem się zaroślom i kwietnym grządkom, wyglądając miejsca nadającego się do pochówku wątroby Jima, która wydawała mi się odpowiednią następczynią stopy, była bowiem organem, co czyniło ją bogatą w wielokulturowe właściwości symboliczne zupełnie innego rzędu niż te związane z dłonią czy stopą (…), a także dlatego, że wątroba była tak duża, jeśli uwzględni się to, że należała do małego, starego, łysego faceta, a tym samym łatwa do wykrycia przez Meredith w kryjówce pod komercyjnych rozmiarów workiem paluszków rybnych, głęboko w lodowym sercu zamrażarki”. 

Ktoś powie – nielogiczne dziwactwo. I w sumie ma trochę racji, jeśli odczytywać tę książkę dosłownie. Ale spójrzmy nieco na drugie dno. Żona Bena, jak i mieszkańcy miasteczka, poddają się terapii. Wczuwają się w zwierzęta. Każdy może wybrać dowolne. Mamy małże, tuńczyka, latimerię (żywe skamieniałości), generalnie zwierzęta wodne. Wyjątkiem jest oczywiście Pete, przekształcający się w bizona. Siła mięśni, potęga postury, buntowniczość, pożądanie i agresja – to idealne przymioty człowieka wojującego o władzę. A Pan Robinson przecież marzy, aby zostać burmistrzem, wciąż idzie pod prąd lokalnej polityki. Nie stroni tez od seksualnej marzeń i uniesień, co idealnie dopełnia mroku jego charakteru. Donald Antrim kreśli obraz społeczeństwa odbitego w krzywym zwierciadle. Budowa przydomowych bunkrów, fos, rakietnic, zasieków i innych fortyfikacji obnaża absurdalną skłonność Amerykanów do tworzenia podziemnych schronów. Zebranie mieszkańców, na którym ma zostać przedyskutowana sprawa owych umocnień, przebiega według dobrze nam znanego schematu – początkowy zapał fanatyków, szybko przekształca się w ulotne myśli, zaprzątające głowy obecnych bardziej, niż cel spotkania. Używanie encyklopedii w roli detonatorów też jest bardzo znamienne – bo czyż książki obecnie nie są częściej wykorzystywane jako podpórki do mebli, niż do czytania? A zabicie burmistrza? Czyż nie słyszymy ciągle, że mieszkańcy chcieliby zarządcę wywieść na taczkach? No i ten obraz edukacji, tak radykalnie przedstawiony… Mógłbym tak ciągnąć dalej, bo tych obrazoburczych społeczno-kulturowych odniesień jest naprawdę wiele. Metafora gry w bierki rozciąga się również na relacje z czytelnikiem, którego zadaniem jest rozebranie konstrukcji na czynniki pierwsze. Nie chcę Wam jednak psuć zabawy, bo to zdecydowanie najlepsza strona tego typu literatury.  

Ten fabularny pomysł obsługuje centralną problematykę dzieła: rodzinnego poletka oraz zewnętrznego dążenia do sukcesu. Autor bez wahania buduje opozycję: z jednej stron dom – przestrzeń intymności, realizacji chorych fantazji, szczerości, z drugiej zaś świat – domena społecznej nienawiści, przemocy i wyścigu. Ona jest zamknięta w domu i marzy jedynie o tym, by przenieść się do innego świata, on natomiast wychyla się ku zewnętrzu, którym karmi swoją zawodową dumę gdy te dwa światy połączą się, dojdzie do nieuchronnego wybuchu.

„Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat!” nie wyróżnia się fabułą, która która tworzyłaby szkielet trzymający w ryzach sekwencję mocno abstrakcyjnych obrazów. To raczej zanurzona w surrealizmie i absurdzie historia o obrazie pewnej społeczności, historia, w której nie brakuje metafor i nieustannej transgresji – przede wszystkim dotyczącej wyobraźni. I nie jest to tylko imaginacja autora, ale też widza, przez co nie dziwi mnie nieco sceptyczne podejście wielu odbiorców do tej powieści. Bo to, mimo pozbawionej napięcia atmosfery, nie jest prosta i przyjemna opowieść gwarantująca egzaltację na polu estetycznym czy refleksyjnym. To taka książka, która wymaga absolutnej otwartości umysłu, także dlatego, żeby zrozumieć, iż pod przykrywką ekstrawaganckich eksperymentów formalnych, kryje się smutna wizja naszego świata.

Donald Antrim napisał książkę wyjątkową, składającą się z licznych nieoczekiwanych połączeń. Opisy miasteczka i zastanej tam tkanki mieszkaniowej, w których spotyka się pasja dydaktyzmu i sentymentalna wrażliwość, wcale nie wykluczają pojawienia się zupełnie innych rejestrów – potocznych, a często wręcz wulgarnych. Nietypowa forma narracji pozwala  ukazać codzienną „zwyczajność” życia w sposób możliwie wielopłaszczyznowy – zarówno dopuszczając do głosu zwykłych ludzi, jak i wpisując je w szerszy kontekst problemów społecznych. Cenię tę książkę za jej karykaturalność i przemyślaną strukturę, ale też przestrzegam, jej lektura będzie osobliwym doznaniem.

Ocena:


Recenzja "Szkarłatna litera" Nathaniel Hawthorne


Wydawca: Wydawnictwo W.A.B

Liczba stron: 221

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r.

I znowu, powieść monument, która ze względu na swoją klasyczną łatkę nie ma szansy przebicia się na wierzch stosu przeciętnego czytelnika. „Szkarłatna litera” to książka legenda w amerykańskiej literaturze. Proza o tyle ciekawa, że zaczyna się od rozdziału mającego niewiele wspólnego z pozostałą częścią. Urząd Celny, bo taki nosi on tytuł, opowiada o pracy w administracji państwowej. Całkiem sporo tu o ludziach, ich przyzwyczajeniach, strategiach unikania odpowiedzialności, chorych ambicjach, charakterach, ale także o krytyce Stanów Zjednoczonych. Znaleźć można tu także kilka wątków autobiograficznych, bowiem Nathaniel Hawthorne swoje dzieło stworzył po stracie pracy właśnie w Urzędzie Celnym. Jest więc to rozdział w pewien sposób rozliczeniowy, kończący pewien etap w życiu autora. Bardzo osobisty, negatywny, pełen frustracji. To prawdziwy wyrzut sumienia, który powstał z wewnętrznej potrzeby autora, dzięki któremu także światło dzienne ujrzała dalsza, dojrzalsza część książki. „Szkarłatna litera” to lekarstwo na bolączki strapionej duszy i doskonały przykład na to, jak radzić sobie ze stratą i niechcianą zmianą.

Amerykański pisarz akcję książki umiejscowił w Bostonie w XVII wieku. Główną bohaterką jest Hester Prynne, jawnogrzesznica napiętnowana przez społeczeństwo. Powodem ostracyzmu jest owoc zdrady małżeńskiej – mała Pearl. Hester ma wybór – opuścić miasto lub dobrowolnie poddać się karze, którą w tym wypadku jest tytułowa szkarłatna litera wyszyta na jej ubraniu. Piętno będzie z nią kroczyć aż po kres życia, a towarzyszące temu uczucia wcale nie będą jednoznaczne. Mimo wszystko Hester zdobywa się na odwagę i zostaje. Bohaterka wykorzystuje swoje zdolności szewskie i z dumą znosi swoją pokutę. Przynajmniej tak okazuje to na zewnątrz. W zdominowanym szarością mieście przyodziewa jaskrawe stroje, aby pokazać wszystkim, a przede wszystkim sobie, że uczucia nie są powodem do wstydu. Ale to co widzimy jako obserwatorzy, wcale nie musi oddawać intymnych emocji. Hester targają sprzeczne uczucia – z jednej strony szanuje ojca dziecka i jest dumna ze swojej córki, z drugiej nie może przejść obojętnie wobec potępienia, jakie na nią spływa. 

„Szkarłatna litera”, jawi się więc pozornie jako książka jedna z wielu, jako oparta na prostych emocjach historia kobiety wyzwolonej walczącej o swoje prawa i dobre imię. Także, jeśli spojrzeć na tę kwestię w makroskali, jako walka jednostki ze zorganizowaną grupą. Ale to wszystko tylko pozory. Siła tej prozy osadza się wokół dwóch elementów – z jednej strony szczegółów, którym nadaje autor symboliczne znaczenia, z drugiej także na wyrazistym ukazaniu dylematów społeczno-moralno-religijnych,  które targają ludźmi od zarania dziejów. Z rozrzewnieniem wspominam na przykład scenę rozgrywającą się przy pręgierzu. Hester jeszcze siedząc w więzieniu rozmyślała nad kształtem tego zdarzenia. Przygotowała się na ból, krzyki, transparenty, złorzeczenia. Spodziewała się linczu nie tylko fizycznego, ale też psychicznego. Tymczasem otrzymała ciszę. Bardzo sugestywną ciszę, która ogarnęła cały rynek. Opisy jej zdziwienia, smutku, cierpienia są jednym z piękniejszych i bardziej harmonijnych, jakie czytałem ostatnio w literaturze. Hawthorne doskonale rozumie, że estetyka literatury osadza się nie na wyżynach, ale właśnie w emocjonalnych dolinach.

To książka pisana klasycznym i nieodbiegającym od XIX maniery stylem. Być może właśnie dlatego przykuwa ona uwagę, traktujemy ją jako dawne podanie, jako legendę o czasach minionych. Ale „Szarłatna litera” nie ma wiele wspólnego z bajaniem – to ze wszech miar sugestywny i uniwersalny opis ludzkiej zawiści i odrzucenia. Trudno porównywać książkę z obecnymi dziełami literatury kobiecej, tak bardzo upraszczanymi przez niwelację wszelkich dwuznaczności. U Hawthorne’a psychologia stoi na bardzo wysokim poziomie, bohaterowie są jakby żywcem zabrani z ulicy i wsadzeni w wir karcących ich wydarzeń. Autor, z niezwykłym jak na samozwańczego artystę zacięciem, łączy ludzkie dramaty z wielką polityką. Choć nie jest to proza egzystencjalna, dostrzegam tu odniesienia do wielu ważkich kwestii: tożsamości, zagubienia, samotności.

Trochę się bałem, że „Szkarłatna litera” nie wygra z próbą czasu. Stary język, stosunkowo prosta fabuła, dobrze rozrysowani, ale jednak jasno określeni bohaterowie, odcinający się od całości wstęp…to wystarczające argumenty, aby wpisać książkę w szereg lektur, które warto znać jedynie ze streszczeń i adaptacji. Powieść Hawthorne’a broni się jednak przed takim szufladkowaniem. Ma bardzo mocne momenty, piękne detale, które nadają błysku całemu dziełu. Jeśli poczujecie potrzebę odpoczynku od współczesnej prozy artystycznej, sięgnijcie po „Szkarłatną literę”. Romantyczna jak książki Dickensa, mroczna, jak opowiadania Poe’go. I mimo wszystko nie gra prostymi regułami, nie moralizuje. Buntuje się przeciwko konwenansom społecznym, zadaje na nowo pytania o moralność, winę i  jej odkupienie.

Ocena:


Recenzja "Wieczny mąż" Fiodor Dostojewski

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda


Premiera: 31 października 2018 r.

Stiepan Wierchowieński, bohater „Biesów” wypowiada takie słowa „Całe nieporozumienie polega jedynie na tym, co jest piękniejsze: Szekspir czy buty, Rafael czy nafta?”. Nie bójcie się, nie będę tu roztrząsać problemu wartości czystych i użytecznych, tak popularnych w metodzie rosyjskiego pisarza, zwracam jednak uwagę na to zdanie, bo zastanawia mnie inna kwestia, dużo mniej abstrakcyjna – lepszy Dostojewski piszący rozwlekłe powieści, czy obszerne opowiadania?

„Wieczny mąż” traktuje o dwójce znajomych - Aleksym Iwanowiczu Wielczaninowie i Pawle Pawłowiczu Trusockim. Ten pierwszy jest człowiekiem, którego życie układa się w równię pochyłą. Trapią go problemy zdrowotne, niepokoją także kwestie finansowe. Jakby tego było mało, odwiedza go ten drugi – dawny przyjaciel, świeży wdowiec i samotny ojciec ośmioletniej Lizy. Trusocki niepokoi Aleksego, czai się na niego, ukrywa, zaczepia, ucieka i znowu wraca. Cykliczność incydentów nakręca spiralę niepokojów, która ujście znajduje dopiero pewnej nocy. Wielczaninow poznaje wreszcie powód przyjacielskiego powrotu – kobietę. Tak właśnie rozpoczyna się nowa historia, w której przywołane zostanie mroczne odbicie ludzkiej natury doprowadzonej do emocjonalnej krawędzi. Zdrada i jej owoc będą tu, w przeciwieństwie do „Szkarłatnej litery”, siłą napędową konfliktu moralnego, przyczynkiem wewnętrznej metamorfozy człowieka, tak typowym dla Dostojewskiego dylematem teologicznym.

Rosyjskiego pisarza nie interesują wydarzenia jako takie. Fabuła jest tu pretekstem do filozoficznych rozważań o człowieku. Gdy amplituda emocji podskoczy, nie będzie chciała spaść aż do samego końca. „Wieczny mąż” to historia pełna dialektycznego napięcia, jej sens widoczny jest jak na dłoni – książka Dostojewskiego jest dyskursywną powiastką, która testuje w świecie możliwość zwycięstwa z namiętnościami i osiągnięcia pełnej harmonii. Odczytuję „Wiecznego męża” także jako książkę, odnoszącą się do elementów teologicznych. Dostojewski nieustannie skłania czytelnika do rewizji utartych wyobrażeń na temat granicy dzielącej sacrum od profanum. W centrum jego zainteresowań znajduje się człowiek. W recenzowanej pozycji rosyjski pisarz opisuje złożoność ludzkiej psychiki, pejzażu wewnętrznego jego duszy, w której niejednokrotnie dochodzi do walki duchowej z samym sobą, buntowania się przeciwko kłodom rzucanym przez los. W jego bohaterach walczy dobro ze złem, Bóg z diabłem. Pogłębiona kontemplacja biegunowości natury człowieka z jego wielkich dzieł, zostaje tu nieco okrojona, przez co jednak uzyskujemy efekt większej wyrazistości, a także otrzymujemy szersze pole do osobistych interpretacji. 

Niewątpliwie Dostojewski pragnie nam ukazać piękno faktu, że jesteśmy ludźmi. To piękno ma u niego formę chaosu, pewnej destruktywnej siły, która pcha bohaterów do podejmowania często trudnych i nieracjonalnych decyzji. Zarówno Trusocki, jak i Wielczaninow chowają się za maskami. Piękno nie ma więc tu charakteru czysto estetycznego, ale jego sens zasadza się na uosobieniu w Chrystusie, jako odwiecznym ideale każdego człowieka. Już w „Idiocie” pisał, iż „w świecie istnieje tylko jeden byt absolutnie piękny, Chrystus, a objawienie się tego nieskończenie pięknego bytu jest z pewnością nieskończonym cudem”. Tę prawdę powiela także na kartach „Wiecznego męża”, tym razem odnosząc się do pojęcia rodziny, zdrady i zemsty. Pisarz każdej postaci zostawia wolny wybór, a zejście do ziemskiego podziemia jest zaledwie kolejnym etapem rozwoju osobowości. Dostojewskiego pociąga gwałtowność, mrok, rozwydrzenie, wichrzycielstwo, wszystko to, co w oczach społeczeństwa uchodzi za funkcjonujące negatywnie. Człowiek jest więc istotą irracjonalną i paradoksalną, niepewną niczego na drodze ku odkupieniu. 

Nie wiem jakiego Dostojewskiego wolę. W jego pracach ciągle przewijają się te same tematy i dylematy, zawsze świeżo ukazane i misternie utkane. W opowiadaniu mamy siłą rzeczy mniej wątków i wątpliwości, jest z kolei większa sugestywność i ekspresyjność. W „Wiecznym mężu”, podobnie jak w „Idiocie” czy „Zbrodni i karze” kluczowe jest ukazanie problemów odwrócenia hierarchii w parach opozycyjnych kategorii: tradycyjność–nowoczesność, szczęście–smutek, harmonia–patologia, oczywistość–niepewność, wiara–zwątpienie. Za to rosyjskiego pisarza uwielbiam. Także za danie głosowi wszystkim tym, którzy nie mogą pogodzić się ze światem i samym sobą, z pragnieniem osiągnięcia ideału a świadomości kim się jest. 

Ocena:


Recenzja "Pawilon szósty" Antoni Czechow

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 221

Oprawa: twarda


Premiera: 16 stycznia 2019 r.

Czechow powiedział kiedyś: „Pochodzę z chłopstwa, więc niełatwo mnie nabrać na chłopskie cnoty”. To zdanie niejako przyświeca tematyce, którą z takim uporem podejmował w swoich opowiadaniach. Bo też patrząc na współczesnych nam pisarzy mam wrażenie, że niektórzy nie znają tego świata z autopsji, a przez to mają tendencję, by z każdego robotnika robić świętego. To fałszywe zdanie Czechow neguje na wiele sposobów, z których kilka możemy dostrzec w wydanym niedawno tomie „Pawilon Szósty”.

Na książkę składają się cztery nowele, które w założeniu scalać ma krytyka ówczesnego społeczeństwa. Czechow jednak, wbrew temu co obecnie się tworzy, nie próbuje kreować kolejnej historii o problemach społecznych i patologiach, a wręcz odwrotnie: w najzupełniej poważnej konwencji buduje światy, których nie sposób ocalić przed socjalną samozagładą. Najbardziej jaskrawym przykładem będzie tytułowy utwór – „Sala nr 6”. Akcję rosyjski pisarz umiejscowił wśród pacjentów oddziału psychiatrycznego (mam wrażenie, że to obecnie bardzo chwytliwy temat). Główny bohater - doktor Andriej Jefimycz Ragin – wyraża wewnętrzny opór przeciwko przyjętemu w ośrodku nieporządkowi. Zamiast jednak przełożyć swoje obiekcje na czyny, żyje w cieniu, spędza czas na dyskusjach z inteligentnym pacjentem Iwanem Dymitryczem Gromkowem, na leczeniu i czytaniu książek. I tak od nitki do całego kłębka Regin stopniowo wychodzi z butów medycznych i wchodzi w rolę pacjenta. Spędzając całe dnie w zamkniętej przestrzeni, czechowowski bohater snuje refleksje na temat istoty szaleństwa, bezduszności systemu i znikomej granicy między tym co nonsensowne, a tym co normalne. Jest więc „Sala nr 6” krytyką inteligencji, która pomimo nawet najlepszych chęci nie jest w stanie zmienić rzeczywistości i wtapia się w bylejakość otaczającego świata. 

Ale nie tylko ten utwór będzie dla Czechowa ważnym miejscem, do wyrażania swojego wewnętrznego bólu. We „Wrogach” dość mocno zaakcentuje karykaturalną skłonność ówczesnych mieszkańców do przesadnego manifestowania etykiety, szczególnie w obliczu ścierania się różnych poglądów, w „Przykrości” pokaże zobojętnienie ludzi na krzywdę innych, zaś w „Pojedynku” położy nacisk na relacje jednostki z otoczeniem. Powstały pejzaż, będzie odbiciem bolączek dawnej Rosji, gdzie u szczytu hierarchii znajdzie się przynależność do określonej grupy społecznej, a u dołu człowiek z jego indywidualnością, potrzebami i przywarami. Trudne to czasy, gdzie pozorna wolność i prywatność rozbijają się o tamy układów i powiązań społecznych.

Poświęcam tyle miejsca streszczeniu, bo opowiadania Czechowa opierają się głównie na koncepcie fabularnym. Język jest w nich na tyle przejrzysty, że nie zapamiętujemy ani specyficznego stylu, ani konkretnych cytatów. Pełni raczej funkcję „czystego” przekaźnika akcji, a na dłużej pozostaje z nami tylko pewne, trudno wyrażalne wrażenie. Tak więc mógłbym tak dalej prawić o tym, że Czechow pisał o nadmiernej biurokracji, że interesowały go ubóstwo, pijaństwo, konflikty. Że był mistrzem w kreowaniu relacji międzyludzkich i obrażaniu naszych słabości. Że pisywał satyrycznie, z ironią, lekko, niepokojąco. Mógłbym, ale to już wiecie, bo zakładam, że opinii o opowiadaniach Czechowa przypadkowa osoba nie szuka. Chciałem raczej przekazać Wam coś innego. Po co czytać Czechowa? Dla złapania kontekstów współczesnej literatury? Może i tak. Dla poznania realiów dawnej Rosji? Być może są osoby, które to interesuje. Dla pośmiania się z samych siebie? Nie wykluczam. Dla wyszukania filozoficznych analogii? Czemu nie? Ale myślę sobie, że chodzi tu jeszcze o coś innego. Czechow jest dla literatury kimś takim, jak Mozart dla muzyki – każde jego zdanie jest jak dotyk geniuszu. To proza ponadczasowa, wymykająca się szufladkowaniu. Wystarczy przyjrzeć się stworzonym przez niego postaciom i specyfice ich wzajemnych oddziaływań, by dostrzec mechanizmy, które towarzyszą nam nawet teraz.

O „Pawilonie szóstym” Czechow napisał podobno tak: “Kończę opowieść, bardzo nudną, jako że brak w niej kobiety i wątku romantycznego. Nie mogę znieść takich opowieści, napisałem ją jakoś tak niespodziewanie, lekkomyślnie”. Czytam to i myślę sobie - kurcze, dlaczego inni pisarze tak rzadko bywają lekkomyślni?

Ocena: