Recenzja "Kobold" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 430

Tłumaczenie: Olga Czernikow, Agata Wróbel

Oprawa: miękka

Premiera: 8 czerwca 2019 r.

Centralnym tematem książki czeskiej pisarki jest istnienie, czyli mówiąc nieco inaczej, ból. Na odmienne sposoby i w stosunku do rozmaitych bohaterów opowiada, albo lepiej, powiela jedną opowieść. A tych jest w „Koboldzie” kilka. Bo choć pozornie książka wyróżnia się dwustronnością i dwubiegunowością, to tak naprawdę każda postać musi przejść swoją drogę przez mękę. Z dwu historii, będących fundamentem treści, wyrasta zatem całe drzewo ballad i podań o beznadziei i niemym lamencie, nad którym czuwa czysto fizyczna, choć też metaforyczna postać Kobolda (z niemieckiego można tłumaczyć jako monstrum czy kreatura), ojca rodziny, opiekuna rzecznych skarbów. Wspomniana droga nigdy bowiem nie prowadzi do błogiego katharsis. Jest za to kolejnym etapem wiecznego pokutowania niesprawiedliwości i egzystencjalnego totalitaryzmu. Bez optymizmu, ciepłych słów i pozostawienia marginesu na choćby małą radość. Denemarková całość opowieści zszywa cienkimi nićmi powiązań, dzięki czemu losy bohaterów układają się w misternie przemyślaną historię, tyleż spójną, co nietrwałą. Czasami wystarczy skarga klienta, by dążąca do romantycznej puenty opowieść, przemieniła się w kolejną odsłonę ponurej kaźni.

„Kobold” daje wgląd w rozmaite odmiany bólu. Jest nim niezawiniona choroba, wielodzietność, odrzucenie, nacjonalizm, brak wykształcenia. Także cierpienie w relacjach i spotkaniach z ludźmi: odczuwane fizycznie i psychicznie przeżycie deficytu i utraty, rozdzielenia i wspomnienia, braku bliskości i nigdy niespełnionych nadziei, ból pamięci, zwłaszcza ból pamięci zła. Denemarková nie boi się wchodzić w różne dusze. Raz nakreśla zapis myśli i trosk samotnej matki, by po chwili odwrócić relacje i wejść w skórę aroganckiego i egocentrycznego dyrektora ośrodka pomocy społecznej. Głos w tej powieści dostają właściwie wszyscy: dzieci, niedorozwinięci, rodzice, przypadkowi przechodnie. Takie ukazanie stosunków międzyludzkich stanowi swoiste rozwinięcie życia rodzinnego, poszerza i potęguje przestrzeń domową, terytorium wiecznego zniszczenia. Daje nam także możliwość percepcji kilku punktów widzenia, wyczuwanie odłamków wiary, czerpanie z emocji różnych istot o odmiennych doświadczeniach i wiedzy.

Powieść Denemarkovej zaludniona jest postaciami, które autorka otacza matczyną empatią, nawet jeżeli mówimy o nekrofilu i złodzieju. Wielokrotnie mówi, zwraca się do kogoś, podejmuje z nim polemikę, czy inicjuje jakiś ważny społecznie temat do dyskusji. Szuka osób i okazji do dyskusji, aby wyrzucić z siebie gromadzony przez lata ból istnienia. „Kobold” jest właśnie przyczynkiem do rozważań o istocie zła. A może nie tyle istocie, ile jego konsekwencjach i cyklu życia. I to nie koniecznie zła krwawego, rzucającego się w oczy. Raczej mówimy tu o stopniowej destrukcji społecznej jednostki. O wewnętrznej izolacji, która zamiast spodziewanego rozwiązywania problemów, prowadzi do całkowitej alienacji. Tak jak w przywołanym cytacie Camusa z „Obcego” do historii „O wodzie” „W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia”.

Są tez próby wyjścia z impasu. Wspólnota duchowa, bliskość i zażyłość to pewne pomysły na minimalizację codziennego piekła. Udział w cudzym losie, łagodzi uciążliwość własnego, wzywa również do szacunku i pokory wobec tego, co w człowieku splątane, ułomne i przerażające. Dlatego Quasimodo będzie codziennie podrzucał Justynie prezenty. Nawet nie tyle, aby szukać u niej ścieżki miłości, ile aby ulżyć jej cierpieniu i sprawić, że będzie patrzyła innymi barwami na otoczenie. Bo ta zmieniona optyka, te skrawki uśmiechu, są mu tak samo potrzebne, jak jej i dzieciom. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że autorka mówi nam, iż obrona człowieka przed goryczą wydaje się jedną z najgorszych metod budowania człowieczeństwa. Człowiek pozbawiony możliwości doświadczenia cierpienia wewnętrznego i rozpaczy, nie stanie się człowiekiem w pełni. Przykładów tej tezy możemy doszukać się w obu opowieściach, gdzie ci „normalni” i „zrównoważeni” wchodzą w rolę oprawców. Nawet jeśli czasami jest to rola mimowolna. To bardzo bolesny, ale konieczny wniosek. Każdy winien poczuć troski doczesności, poddać się autorefleksji i upadkowi, inaczej jest jak ten posąg wyłowiony z rzeki – chłodny i enigmatyczny. Swoistym podsumowaniem tej poszlaki interpretacyjnej jest też suplement do niebieskiej części książki, w którym Denemarkova rzuca wyzwanie ludzkiej agresji i obojętności. To z niej bierze się owe zło, które naturalnymi prawami nauki, przeradza się w wewnętrzną apatię i dalej, w dziedziczność patologii.

Autorka, przy całym swoim fabularnym kunszcie, nie zapomina także o sile słowa i literatury. Wie, że człowieka w dużej mierze konstytuuje język jakim się posługuje. Dlatego w jej książce każdy mówi, jąka, kaleczy słownictwo na swój sposób. Jest indywiduum zarówno w swoim cierpieniu, jak i w zewnętrznej powłoce. Ma swoją historię, korzenie, także niepewność i wieloaspektowość. Możemy go lubić, mimo że okrada zmarłych, albo odwrotnie, nienawidzić, chociaż wykonuje swoje służbowe czynności. Wszystko zależy od punktu patrzenia. A te, autorka nakreśla ze staranności i wyjątkową wyobraźnią. W „Koboldzie” nawet przedmioty żyją własnym życiem i niosą ze sobą ważne znaczenia. Jak chociażby czerwony materiał rzucony do rzeki czy tort niesiony podczas ulewy przez miasto.

Denemarková dowodzi, że jest wielką pisarką. Jej status w ojczyźnie, porównywany do naszej Olgi Tokarczuk, nie może dziwić. Zresztą punktów wspólnych w pisarstwie obu Pań można doszukiwać się całkiem sporo: od inspiracji historią i wierzeniami ludowymi, przez ekspozycję lingwistyczną, zmieniające się punkty widzenia, aż po motyw drogi zmierzającej w kierunku, który każdy musi sam odnaleźć. „Kobold” zachwyca na wielu płaszczyznach. Jego lektura kłuje i boli. I to dosłownie. Szalenie trudno jest pisać o cierpieniu, bez nadmiernego fetyszyzowania urazów. A to udaje się czeskiej pisarce doskonale. I to tylko jeden z atutów tej, nie będę owijać w bawełnę, wielkiej książki. Przeczytajcie, przeżyjcie, stańcie się lepszymi ludźmi.

Recenzja "Doktor Bianko i inne opowiadania" Maciek Bielawski


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 122

Oprawa: miękka

Premiera: 28 czerwca 2019 r.

Książka Maćka Bielawskiego tak bardzo kłóci się z aktualnymi koniunkturami literackimi, że pierwsza reakcja czytelnika, już przy pobieżnym przejrzeniu, może się okazać paradoksalna. Wyjścia z impasu nie ułatwi też lektura. Ona jeszcze bardziej utwierdzi nas w przeświadczeniu, jak trudno jest oswoić tak prawdziwą treść. Nie może dziwić, że w duchu przepytujemy siebie, z czym nam się kojarzy taka książka. Bo z czymś się kojarzy, to poczuje każdy z nas. Tylko skoro się kojarzy, to czemu jest tak inna? Odmienność nie wyklucza podobieństwa, dlatego pewne punkty zbieżne mogą się klarować w naszych umysłach. Nie zamierzam też dowodzić, że „Doktor Bianko i inne opowiadania” to utwór ze wszech miar oryginalny. Trzeba jednak przyznać autorowi, że przy wykorzystaniu ciekawej i mało eksploatowanej konwencji, buduje on mikrohistorie sytuujące się w nurcie prozy codziennej, czyli de facto niszowej. Prawdopodobnie dla części z Was, już to krótkie zdanie wystarczy, aby ocenić: warto – nie warto? Dla wszystkich tych, którzy już w tym momencie wybierają drugą opcję, podpowiem, że tej odmienności nie należy się bać, ona nie jest żadną potwornością. To nie jest literatura wychodząca poza nawias swojej dziedziny, przynajmniej ten nawias, który dotyczy prozy zaangażowanej w sprawy poważne. A o rzeczach poważnych też, a może przede wszystkim, warto czytać.

Już pierwsze opowiadanie zbioru sprawia, że jako czytelnik czuję się obdarowany jego osobliwością. „Kontynuacja stanu”, rozpisana w drugiej osobie narracja o ojcu spędzającym samotny wieczór w domu, z pozoru wydaje się opowieścią o niczym. Co gorsza, opowieścią pozbawioną jakiejś klarownej puenty. „Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce, włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć zarazem wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić łóżko, żeby nie zwiększać skali upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć prysznic, odświeżyć się”. To, jak i wiele innych zdań, układają się w pewien wycinek zwykłego szarego życia. Życia pozbawionego uniesień, marzeń czy katastrof. Bohater po prostu leży na łóżku, słucha Davida Bowie’ego i sączy trunki, gdzieś w tle mając jeszcze wspomnienie swojej rodziny.

Kolejna opowieść i okazuje się, że wcale nie jest łatwiej. A może nie jest trudniej? Pani Genowefa budzi sąsiadów w nocy i prosi o wsparcie. W jej domu grasują złodzieje. Zaaferowany mąż sprawdza poszlaki, niestety nic nie znajduje. Pani Genowefa jest bowiem samotną ekscentryczką, która w jakiś sposób stara się nawiązać kontakt z innymi. Często zapomina że włącza sprzęt AGD, czasami nie wie nawet gdzie mieszka. Jej opiekunem jest wnuk, który rzadko jednak sobie o niej przypomina. Poza tym to mężczyzna, czy on jest w stanie obciąć paznokcie? I co dalej? Ano nic, bo Maćka Bielawskiego nie interesuje rozwiązywanie spraw i udzielanie odpowiedzi. On woli usytuować się w pozycji obserwatora i jak malarz, słowem rysować nam wycinek rzeczywistości. Bez zbędnego komentarza.

Podobnych historii otrzymujemy tu dziewiętnaście. Jest opowieść o listonoszu, który bardzo często robi nadgodziny, ale wie za to wszystko o swoich klientach. Jest o czterdziestoletnim kawalerze, który po raz kolejny odbija się od muru rodzicielskiego niezrozumienia. Albo o Halince, która oddając kolejny dzień swojemu mężowi myśli „A może by rzucić to wszystko”? Są też narracje, gdzie bohaterami są młodsi. Jak chociażby we „Wronie”, gdzie narratorka mija w alejce ojca swoich dzieci. Bielawski oddaje głos różnym pokoleniom, odmiennym zawodom, innym doświadczeniom. Pokazuje, że każdy z nas ma swoje deficyty i bolączki, a także to, że dla każdego z nas ten ciężar jest największy. Niezależnie czy dotyczy pluszowego koziołka, czy zmiany domu na starość. Ten sam poziom, mimo że dotyczy tak różnych kwestii.

W tekstach Maćka Bielawskiego powodem całego zamieszania okazuje się ekspozycja momentu, a mówiąc jeszcze ściślej – chodzi o te ułamki chwil, kiedy wskazówka sekundnika zamiera, zwracając naszą uwagę na powtarzalność naszych dziejów. Kiedy dokładnie przyjrzymy się wszystkiemu, dojdziemy do wniosku, że ciągłość czasu, historii i sensu – wszystko to jest sprawą perspektywy. Autor daje do zrozumienia, że w taką właśnie szczelinę między sekundami umyka nam człowieczeństwo. Że to w tych wszystkich małych sprawach, w tych licznych porażkach i zawodach, ukrywa się piękno, które każdy z nas musi odnaleźć w sobie. I to jest ta odmienność, o której pisałem na początku. Odmienność w treści, ale też w konwencji i sugestywnie pięknym języku. Bo wybór nawet nie opowiadań, ale bardziej miniatur literackich, jest tu strzałem w dziesiątkę, idąc z duchem świata, gdzie każdemu się spieszy. Spieszy tak bardzo, że podczas lektury musimy zastanowić się nad skojarzeniami, podczas gdy tak naprawdę podobieństwa dotyczą naszego własnego życia. To proza, gdzie czytelnik sam musi myśleć i dopowiadać, autor nie ma zamiaru nam niczego ułatwiać. W „Żaden ze mnie filozof” czytamy „Teraz ja brnę w tych kawałkach nieskończonego czasu”. Pobrnijmy  razem z tą książką, bo naprawdę warto.

Recenzja "Historie drobnoziarniste" Henry James

Wydawca: PIW

Liczba stron: 480

Tłumacz: Barbara Kopeć-Umiastowska

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 27 maja 2019 r.

Henry James był autorem bardzo płodnym. Oprócz powieści, esejów i wielu tekstów krytycznych, pozostawił po sobie mrowie opowiadań, pisanych głównie z pobudek czysto ekonomicznych. Nie inaczej było z jego najpopularniejszą nowelą – w niniejszym zbiorze opatrzoną tytułem „Obrót śruby”. James napisał ją w 1898 roku, czyli w momencie, gdy jego pisarstwo dojrzało do odejścia od klasycznego porządku dziewiętnastowiecznej powieści. W tym czasie jego twory stały się bardziej wieloznaczne, niepokojące, uciążliwe w lekturze, ale z tego też powodu hipnotyczne i niezmierzone, pozwalające spokojnie wędrować po ogrodach ostrych fascynacji i pokrętnych aluzji. W „Obrocie śruby” autor osacza czytelnika mrokiem i strachem czającym się gdzieś głęboko w nas. Najbardziej niepokoi wszystko to, co niewidoczne dla oka, co jest tylko imaginacją naszych ukrytych wyobrażeń o lęku. Kuszą nas nie pojawiające się zjawy czy senne mary, ale tajemnica i skutecznie eksponowane niedopowiedzenia. 

Narratorką opowieści jest młoda kobieta, zatrudniona jako guwernantka dwojga dzieci na wiktoriańskim dworze w hrabstwie Essex. Zaczyna się sielankowo, chociaż już na tym etapie pojawiają się sygnały nadchodzącego zła (w momencie przyjazdu do Bly pojawia się obraz kraczących wron, które zataczają kręgi nad głową guwernantki). Domostwo, choć stare i brzydkie, ma przyjemną dla oka fasadę i świeże zasłony w oknach, cała zatrudniona w majątku służba jest życzliwa, a podopieczni - 8-letnia Flora i dwa lata starszy Milton – posłuszni, samodzielni i pełni uroku. Ten piękny pejzaż szybko ulega zniekształceniu. Sugestywność tego tekstu polega bowiem właśnie na ambiwalencji miejsca akcji, w którym rozgrywają się owe mroczne wydarzenia. Stopniowa deformacja sielskiego krajobrazu uwidacznia się na wielu płaszczyznach, z których najbardziej czytelnym jest aspekt wizualny: plastyczne opisy przyrody i okolicy Bly stanowią preludium do potencjalnej konfrontacji z nienazwanym złem. Właściwie to przekonanie, że podopieczni obcują z parą duchów, narasta w nas powoli, na podstawie dość wątłych przesłanek. Bo w sumie czy za pewnik można przyjąć spotkanie obcych istot przez jedną z bohaterek? A może to były zwykłe złudzenia? James prowokuje czytelnika do wysnuwania osądu: winna czy niewinna, pomylona czy zwykła ofiara? Konstrukcyjny zabieg, ustawienie optyki zdarzeń z punktu widzenia guwernantki, pozwala na stopniowe potęgowanie atmosfery lęku i dwuznaczności. Perspektywa dziewczyny jako jedyne dostępne czytelnikowi źródło wiedzy o tym co się dzieje, jest sprzeczna z doświadczeniem pozostałych bohaterów. Co zatem jest prawdą? Jeśli guwernantka zwariowała, to duchy zrodzone w jej wyobraźni są emanacją wewnętrznych napięć, freudowskim symbolem przerażenia. Jeśli jednak zjawy istnieją naprawdę, a wszystko wokoło jest obrazem horroru, to ofiarne próby ocalenia dzieci, mimo że daremne, świadczą o prawdziwym heroizmie. Zakończenie nie pomaga czytelnikowi w obraniu konkretnej interpretacji. „Obrót śruby” to utwór, który nie poddaje się analizie, celowo napisany dla mylenia czytelnika. 

Gdy opowieść ujrzy już swój finał, a emocje nieco opadają, „Historie drobnoziarniste” kierują nas ku kolejnemu opowiadaniu - „W klatce”. Wydane w tym samym roku co „Obrót śruby”, często bywa porównywane z pierwszym, ze względu na postacie bohaterek. Obie to bezimienne, nieobyte życiowo kobiety zatrudnione na obiecujących posadach, jedna w mrocznym dworze, druga w urzędzie pocztowym, w dobrze notowanej dzielnicy Londynu. Analogiczna jest też architektura psychiczna obu dziewcząt, swoiste połączenie natrętności, zajadłości i furii. Obie cechuje bujna wyobraźnia, żarliwy romantyzm, skłonność do poświęceń i niepewność co do kształtu jutra. Jest jeszcze uczucie, którym obydwie darzą skrycie nieosiągalnych mężczyzn. Oprócz podobieństw, są też różnice, rozumiane nie tylko w kontekście postaci, ale też zdarzeń i stylistyki. „W klatce” nie oferuje nam gotyckiej zabawy konwencją, a skupia się na wewnętrznym krajobrazie emocjonalnym. Bohaterka często chadza na samotne spacery nocą pod domem ukochanego. Prowokuje wieczorne spotkania w parku. A przecież dzięki swoim zawodowym możliwościom, doskonale wie o jego sekretnych i trywialnych miłostkach. Nie czyni jednak z tej wiedzy użytku. Ostatecznie porzuca myśl o arystokracie i przystaje na małżeństwo z panem Mudge, który jako jedyny należycie docenia jej spryt i przenikliwość. Tym samym kobieta znowu pozostaje w pozycji niespełnienia. 

Analiza dwu pierwszych tekstów zbioru daje nam odpowiedź, co w tamtym czasie najbardziej interesowało Henry’ego Jamesa. Chodzi rzecz jasna o jego bohaterki. Tę tezę potwierdzają kolejne teksty zaprezentowane w „Historiach drobnoziarnistych”. W opowiadaniu „Julia Bride” autor przyjął w pełni kobiecy punkt widzenia. Prawie cała narracja ma formę trzecioosobowego monologu wewnętrznego, prowadzonego przez inteligentną i wrażliwą kobietę. Akcja skonstruowana została jako dynamiczny zapis ocen, analiz i kalkulacji Julii. To inna postać, niż ta znana nam z poprzednich historii. Julia ma imię, jest urocza, obyta w świecie i niezależna finansowo. Jest kobietą wolną, wyposażoną w świadomość mechanizmów społecznych. James ukazuje w tej noweli zderzenie postaw „nowej kobiety” z przestarzałymi i sztywnymi zwyczajami ówczesnego szanowanego grona społeczeństwa Nowego Jorku. 

Jeszcze inaczej jest z tytułową bohaterką opowiadania „Mora Montravers”. James w osobie Mory prezentuje protagonistkę wyposażoną w siłę, w przeciwieństwie do uprawianego wcześniej przesądu damskiej ofiarności. Bohaterka została tu opisana niemal wyłącznie z zewnątrz, jako projekcja cudzej imaginacji. Obserwujemy myśli i starania jej opiekunów – Sudneya Traffle’a i jego żony Jane. Oboje starają się jej pomóc, popadając jednocześnie w pułapki stereotypów – Jane uznaje Morę za żyjącą w grzechu niewdzięcznicę, Traffle’a interpretuje jej zachowanie jako chęć doświadczenia artystycznej przygody. Ostatecznie obie wersje okazują się błędne, a jedynym życiowym celem Mory jest chęć bycia wolną, wyjście poza ograniczenia narzucane jej przez zwyczaje poparte wieloma wiekami historii.

Swoistym zwieńczeniem dociekań autora nad sferą kobiecości jest „Jakaś historia”. To symboliczna fraza, gdzie głównymi figurami są „kobieta uczciwa” i „kobieta zepsuta”. James prowadzi dialog ze samym sobą, świadomie odwołując się bardziej do kategorii moralnych, niż do właściwych postaci. Kluczową rolę w dramacie odgrywa pułkownik Voyt – kochanek jednej z kobiet i recenzent książek drugiej. Bohaterowie swój czas spędzają głównie na debacie o literaturze i życiu. Dywagują o wzorcach kulturowych, określających podział ról w obu sferach. Dochodzą do wniosku, że wyłącznie namiętne i rozwiązłe francuskie romanse, są historiami wartymi opowiedzenia. Jakby w opozycji do tego zdania, James każe nam skupić swoją uwagę na kobiecej historii, która inaczej nie zostałaby dostrzeżona, na tej spokojnej i uczciwej jednostce. W ten sposób, na naszych oczach historia kobiety uczciwej staje się historią godną literatury. 

Choć Henry’ego Jamesa pamiętać będziemy głównie z jego największych powieści, nie należy deprecjonować wartości jego literackich miniatur. Amerykański pisarz był komentatorem wielu różnych problemów społecznych, z których prawa kobiet wybijają się na wierzch recenzowanego zbioru. Jak pisze w posłowaniu tłumaczka książki Barbara Kopeć-Umiastowska „Późne teksty Jamesa są pełne zastygnięć i znieruchomień, ale także raptownych gestów, które krążą wokół nieuchwytnej przeszkody, przyciągającej ją z magnetyczną siłą; pisarskich natręctw, sugerujących niemal kompulsywną skłonność, by zawrócić i raz jeszcze przyjrzeć się czemuś, co stawia opór i nie daje się ostatecznie rozstrzygnąć. Fascynujące jest przede wszystkim tytułowe drobne ziarno – współczująca precyzja, z jaką James ukazuje pułapki, zastawiane na bohaterki przez złudnie postrzeganą rzeczywistość, a także jego rosnąca koncentracja na możliwościach wyrwania się z opresji”. Są więc „Historie drobnoziarniste” swego rodzaju komentarzem do roli płci pięknej w dawnej rzeczywistości, ale także empatycznym spojrzeniem na ludzkie bolączki, pożądania i marzenia. To prawdziwa podróż w mroki chaosu kobiecej duszy. Cenna o tyle, że napisana z punktu widzenia mężczyzny.

Recenzja "Dziennik Anne Frank" Ari Folman, David Polonsky

Wydawca: Stapis 

Liczba stron: 162

Tłumacz: Alicja Dehue-Oczko, Kamil Budziarz

Oprawa: twarda

Premiera: 17 czerwca 2019 r. 

Anne Frank zmarła w lutym 1945 roku na tyfus w obozie Bergen-Belsen. W momencie śmierci miała zaledwie szesnaście lat. Z jej całej rodziny okres wojny przetrwał jedynie ojciec Otto Frank, który w 1947 roku opublikował dziennik swojej córki, wcześniej przechowywany przez Miep Gies, jedną z osób zaangażowanych w pomoc rodzinie. Od tamtej pory Dziennik Anne Frank został przetłumaczony na 70 języków, doczekał się interpretacji teatralnych i filmowych, a obecnie także komiksowych. 

Oryginalny Dziennik liczy sobie prawie pięćset stron. Naturalne zatem, że każda próba przeniesienia treści na kanwę innej formy sztuki wiąże się z cięciami. Stworzona przez Ariego Folmana i Davida Polonsky’ego powieść graficzna, nie jest adaptacją zapisków Dziennika, ale jego artystyczną interpretacją, wierną oryginałowi. Efekt prac  zachowuje więc układ pierwowzoru. W ten sposób autorzy nie pozbywając się wymiaru dokumentalnego swojego dzieła, mogli zwrócić uwagę na aspekty szczególnie ich interesujące. A są nimi bez wątpienia poczucie osaczenia, relacje rodzinne, dorastanie i humor. 

Właściwie od początku autorzy chcą nam pokazać, że Anne Frank to nie ikona, tylko typowa nastolatka: zbuntowana przeciwko rodzicom i ich uwielbieniu dla siostry, z poczuciem, że nikt jej nie rozumie, z żalem, że zabrano jej wszystkich wielbicieli, zajmująca się przede wszystkim analizą własnych ograniczeń, nastrojów i marzeń. Anne w każdej chwili swojego życia próbuje odszukać własną tożsamość. Dzięki niebywałej wyobraźni autorów możemy  zachwycać się graficznymi odwzorowaniami fantazji i emocji bohaterki, które naocznie udowadniają, jak ujmująco bezpośrednią, naturalną i  żywiołową osobą ona była. Folman i Polonsky nie pozwalają jednak zapomnieć, dlaczego tak naprawdę nadal wspominamy tę postać. Spomiędzy jej nastoletnich wynurzeń, zilustrowanych zdecydowaną kreską i wyraźną kolorystyką, wyłania się szara i mroczna realność okupacji i konieczności ukrywania się. Poczucie zagrożenia jest przedstawione bardzo namacalnie, jak chociażby wtedy, gdy Anne boi się bombardowania i ukrywa się w łóżku jedynej osoby, którą naprawdę kochała, albo gdy razem z rodziną obserwuje napad na ich magazyn.

W recenzowanej powieści graficznej istotną rolę odgrywa ukazanie relacji  między zamkniętymi na małej przestrzeni osobami (Anne znajduje się tam wraz z siostrą Margot, rodzicami Ottem i Edith, rodziną van Daan (Auguste i Hermannem oraz ich synem Peterem) i dentystą, Albertem Dusselem). Po przeniesieniu do Oficyny coraz częściej pojawiają się sąsiedzkie spory, do głosu dochodzi ludzka małość (świetnie ukazana przy sprzedaży futra – ostatniego symbolu damy) i dziwactwa związane ze wspólnym koegzystowaniem. Rozdźwięk potęguje narastający głód, frustracja, choroby pomocników. Folmanowi udało się uchwycić rozbrajający sarkazm, szczere wyznania, a także samokrytykę bohaterki. Efektem jest uzyskanie wielowymiarowego pejzażu wewnętrznego młodej, rozmarzonej, zgryźliwej, skłonnej do zabaw i żartów, a jednocześnie refleksyjnej i zakochanej dziewczyny, a także małej społeczności, która wystawiona na okrutną próbę, nie raz potknie się na nierównym gruncie człowieczeństwa. 

Zabawa w Dzienniku Anne Frank ma też inny, intertekstualny wymiar. Dzieło Folmana i Polonsky’ego odwołuje się do różnych figur i tekstów kultury, dzięki czemu także dorosły i znający historię odbiorca, będzie miał możliwość doszukiwania się kolejnych znaczeń. W tekście i ilustracjach dostrzec możemy chociażby odwołania do „Krzyku” Edvarda Muncha, portretów Katharine Hepburn, Ingrid Bergman, Bette Davis czy Marlene Dietrich, a także „Czasu apokalipsy” (gdzie podpułkownik William 'Bill' Kilgore mówił do kapitana Willarda „uwielbiam zapach napalmu o poranku” , który w komiksie przekształcił się na „uwielbiam zapach prochu strzelniczego o poranku”). Nie martwcie się jednak, jeśli tych ukrytych relacji się nie doszukacie. Dziennik Anne Frank jest w swojej formie bardzo atrakcyjny, dlatego chętnie sięgną po niego też dzieci, dla których może być to początek nowej drogi w nauce historii II wojny światowej. Mądre, piękne i wieloznaczeniowe – takie książki powinno się właśnie wydawać.

Recenzja "Ukochane równanie profesora" Yōko Ogawa

"Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawy domaga się kolejnych recenzji i odczytańWydawca: Tajfuny

Liczba stron: 192

Tłumacz: Anna Horikoshi

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 7 lipca 2019 r.

„Ukochane równanie profesora” to powieść bardzo wyrachowana, oczywiście w tym pozytywnym znaczeniu. Każdy gest, wypowiadane zdanie, zdarzenie – wszystko podporządkowane jest z góry określonej strukturze. I trzeba przyznać, że Yōko Ogawa dobrze czuje się w misternie tkanej organizacji gatunkowej. Wie jak napisać bestseller, który będzie nie tylko ładny, ale też subtelnie uroczy. Ta książka, jest jak doskonale znane nam filmy: „Nietykalni”, „Green Book” czy ”Skazani na Shawshank”, kolejna słodko – gorzka historia rodzinna o sile miłości, przyjaźni i przywiązania do starszego pokolenia, czytelna w każdym miejscu na świecie.

W recenzji "Ukochanego równania profesora" Yoko Ogawy warto podkreślić, że jest to słodko-gorzka historia rodzinna

To pierwsza przeze mnie czytana książka, w której znalazłem najpiękniejszy wzór matematyczny. Twierdzenie Eulera promienieje prostotą i żelazną logiką. Wykorzystane są w niej trzy podstawowe działania arytmetyczne: dodawanie, mnożenie i potęgowanie. Łączy ono też  pięć fundamentalnych stałych matematycznych: liczbę 0, liczbę 1, liczbę π, liczbę e, i  jednostkę urojoną liczb zespolonych, czyli liczbę i. Wyjątkowość tego wzoru polega też na tym, że każde z powyższych działań oraz każda z zastosowanych stałych użyte są dokładnie jeden raz. Ten atrakcyjny kształt wzoru matematycznego, doskonale oddaje ducha całej książki – opartego na prostolinijności, kruchego fragmentu życia trójki bohaterów.

"Ukochane równanie profesora" to jedna z najpopularniejszych książek japońskich wydanych w Polsce

Gosposia ma syna, Pierwiastka. Pewnego dnia jej agencja zatrudnienia kieruje ją na specjalną misję. Od teraz będzie zarządzać mieszkaniem Profesora. Profesor jest wyjątkową osobą. Po przeżytym siedemnaście lat wcześniej wypadku utracił pamięć. A właściwie, żeby być ścisłym, nie tyle utracił, co traci ją permanentnie i na bieżąco. Dokładnie wie, co działo się w jego życiu do momentu feralnego zajścia. Gorzej z tym, co dzieje się obecnie. Profesor cierpi na wyjątkową przypadłość, pamięta jedynie ostatnie 80 minut. Po nich następuje reset i stopniowy proces poznawania rzeczywistości od nowa. W poruszaniu się przez życie pomagają mu: alienacja w mieszkaniu opłacanym przez Wdowę oraz karteczki. Zapisuje na nich ważne informacje, a później przyczepia do marynarki. Być może i wygląda śmiesznie, ale dzięki temu wie na przykład, jak prezentuje się jego gosposia, a także, że ma syna. A syn jest w tym trójkącie przyjaźni bardzo ważny. Profesor lubi bowiem dwie rzeczy: matematykę i dzieci. Zarówno liczby, jak i młodych przedstawicieli gatunku ludzkiego, darzy olbrzymim szacunkiem i miłością. Czas spędza na liczeniu zadań matematycznych oraz próbach przekazywania Pierwiastkowi uczucia do zależności matematycznych. Stąd też wspomniane wcześniej twierdzenie Eulera, które w kryzysowym momencie zażegna narastającą niechęć.

"Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawy to lektura lekka i poruszająca

Jest więc bardzo rodzinnie, ulotnie, lekko. Nowi lokatorzy dość szybko ustalają system porozumiewania się z Profesorem, aby jak najmniej ranić jego uczucia. Wspomnienie ukochanego baseballisty, który już po wypadku matematyka zmienił barwy klubowe, może przecież wywołać nieoczywiste skutki. Podobnie jak wyjście do fryzjera czy dentysty, gdzie zamknięty we własnym świecie człowiek, będzie potrzebował atencji ze zwielokrotnioną siłą.

Siła książki Yōko Ogawa tkwi w prostocie. Autorka pisze płynnie, powolnie, bez upadków i wzniesień. Dba przy tym, aby wszystkie elementy literackiej mikstury pasowały do siebie. Nie trapią ją takie kwestie jak zetknięcie człowieka z nowymi technologiami, zmieniające się mody w ubiorze, daty czasopism, w których znajdują się zagadki profesora, nowoczesna muzyka puszczana podczas widowisk sportowych. Nie opisuje zdziwienia Gosposi, gdy pierwszy raz widzi karteczki na marynarce. Umyślnie nie dostrzega wielu ważnych kwestii i wątpliwości, które uważny czytelnik może mieć podczas lektury. Zamiast tego serwuje nam książkę przyjemną, idealną na lato. Powieść ku pokrzepieniu serc i nadaniu rzeczywistości odrobiny melancholii. 

"Ukochanemu równaniu profesora" Yoko Ogawy brakuje świeżości i literackiej odwagi

Nie doszukiwałbym się w „Ukochanym równaniu profesora” jakichś nowych wartości czy motywów. To kalka wielokrotnie wcześniej wykorzystywanych elementów, która całkowicie zamierzenie, dobrana jest na miarę współczesnego czytelnika. Ma pouczać, wzruszać i chwytać za serce. A że przy tym inteligentnie wykorzystuje koncepcje matematyczne? Tym lepiej, niech młode pokolenie pamięta o swoich korzeniach. To książka, którą z całą sympatią wręczę na prezent przygodnemu czytelnikowi. I mówiąc przygodny, nie chcę nikogo obrazić. Jestem przekonany, że znajdzie ona szerokie grono zwolenników, bo takie opowieści są po prostu pożądane, choć rzadko recenzowane na moim blogu książkowym. I choć ja osobiście za nimi nie przepadam, choć oczekiwałbym jakiejś świeżości, czy to w fabule, czy w języku, to właściwie nie ma znaczenia. Bo ta książka sama się obroni. A nawet ja, mimo że sceptycznie nastawiony, połknąłem ją w jeden dzień.

Recenzja "Asymetria" Lisa Halliday

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 384

Tłumacz: Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Premiera: 6 czerwca 2019 r.

Przystępując do lektury bestsellerowej książki pochodzenia amerykańskiego, która dodatkowo poszczycić się może klasyfikacją jako „jedna z 10 najważniejszych książek roku według „Time”, „New York Times” i vulture.com”, mam gotową listę tematów, jakie powinna ona poruszać. Bo poruszać musi, inaczej nie zyskałaby takiego rozgłosu, a blurba nie napisaliby Zadie Smith lub Barack Obama. Oto więc moja lista: atak na WTC, wojna w Iraku, wojna w Afganistanie, polityka Barack’a Obamy (tu mamy też zależność – jeśli książka dotyka jego tematu, blurba pisze autorka „Swing Time”, jeśli zaś powieść wolna jest od tych kwestii, role się odwracają), polityka George’a Bush’a, problemy ze służbą zdrowia, rasizm, homo lub biseksualizm, aborcja, atak zombie/przydomowe bunkry i rozdźwięk Wschód-Zachód. Im więcej tematów odhaczam podczas lektury, tym gorzej rozpatruję książkę jako całość, zarzucając jej wtórność i koniunkturalizm. W „Asymetrii” nie dostrzegam jedynie wspomnień o schronach i  poszlak rasizmu, chociaż i to drugie jest naciągane, bo choć o czarnej społeczności nie ma tu za wiele (jest tylko człowiek zatrzymany na lotnisku), to już inne pochodzenie etniczne bywa często dużym problemem w życiu Amara, bohatera drugiej opowieści. Przerażające, że debiutantka Lisa Halliday, nie dorzucając właściwie nic nowego do dorobku współczesnej literatury, zyskuje taki rozgłos, a jej książka ceniona jest bardziej, niż setki niszowych wydań dostępnych od ręki w dobrej księgarni.

„Asymetria” rozpisana została jako swoista trylogia poszukiwania harmonii w życiu. W pierwszej części przypatrujemy się romansowi młodej redaktorki wydawnictwa i wielokrotnie nagradzanego Pulitzerem, czterdzieści lat starszego od Alice, pisarza. Nie jest tajemnicą, że Alice to tak naprawdę maska, za którą ukrywa się sama autorka „Asymetrii”, z kolei pisarzem jest bezskutecznie oczekujący na Nobla Phillip Roth. Ta część książki wzbudziła tak duże zainteresowanie krytyki, głównie przez swoje biograficzne konotacje. To intymna relacja ze związku egocentrycznego i bogatego Ezry oraz zawodowo ambitnej i życiowo opiekuńczej bohaterki. Spotykają się głównie w lokalu mieszkalnym pisarza, co związane jest z wygodnictwem samego gospodarza. Czas upływa im na poznawaniu literatury, kinematografii, dyskusji, jedzeniu, piciu, rozpatrywaniu kolejnych wyróżnień Noblowskich i seksie. Mam wrażenie, że to właśnie wzajemne zakleszczenie emocjonalne postaci, oraz kontrastowo ukazane niedomaganie starczego ciała z witalnością seksualną, są ogniem zainteresowania czytelnika. Niemniej większe partie tekstu stanowią cytaty (Camusa, Leviego, Dickensa czy Twaina) i propozycje filmów, które z tekstem samej książki mają niewiele wspólnego. Nie rozumiem też, dlaczego razem z bohaterką „Asymetrii” musimy czytać często ponadstronicowe zapożyczenia z książek obozowych. Podobnie jak z listu Joyce’a do jego ukochanej Nory, w której pisze między innymi „Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wciska z niej pierdy”. Nie widzę uzasadnienia dla zastosowania takiej formy narracji. Odczytuję to jako próbę wypełnienia pustki własnej niemocy twórczej. W komitywie do tej banalnej mieszanki wątków biograficznych, cytatów i poglądów na Amerykę, idzie prosty, czy też momentami wręcz irytująco kolokwialny język. Wypisałem sobie kilka ciekawych zdań z tej książki, w tym miejscu zacytuję jednak tylko jeden dialog i jedno porównanie, które, mam nadzieję, w jakiś sposób zobrazuje to, o czym piszę.
„Pociągnęła łyk luxardo.
- Małe ruchanko?
- Jak chcesz.
- Nie, chyba nie powinniśmy. Już późno.
Czekała.
- Kochanie.
- Co?
- Powiedz mi coś.
- Okej.
- Myślisz czasem, że nasz związek nie przynosi ci nic dobrego?
- Wprost przeciwnie – odpowiedziała trochę za głośno. – Myślę że przynosi mi bardzo dużo dobrego.
Zaśmiał się cicho.
- Zabawna z ciebie dziewczyna, Mary-Alice.
- Na pewno są zabawniejsze.
- Chyba masz rację.
- W każdym razie jestem z tobą szczęśliwa.
- Och kochanie, ja z tobą też.”

Bardzo słodkie. I jeszcze obiecane porównanie: „Na koncercie wystąpiła gościnnie młoda japońska pianistka, która grała już w salach koncertowych Londynu, Paryża, Wiednia i Mediolanu – chociaż z widowni wydawała im się dziewięcioletnim dzieckiem, które zbliża się do instrumentu tak dużego, że można by go wykorzystać jako trumnę dla nowo narodzonej żyrafy”. Skąd jej się ta żyrafa tam wzięła? Może wy widzicie w tym zabiegu coś olśniewającego, elektryzującego czy wirtuozerskiego, dla mnie to jedynie niskiej jakości produkt okołoliteracki.  

W drugiej części, zatytułowanej „Szaleństwo” poznajemy Amara, Irakijczyka o kurdyjskich korzeniach, zatrzymanego przez brytyjskie służby graniczne na lotnisku w Londynie. Jego relacja toczy się w dwu przestrzeniach czasowych, a autorka, tym razem z wyczuciem i empatią, zgrabnie przeskakuje między współczesną, kafkowską atmosferą duszności i zamknięcia, a retrospektywnym odtworzeniem losów rodziny Amara. Jest to też dalszy ciąg rozważań autorki na temat problemów współczesnego świata, który choć mało odkrywczy, jest podany bardziej zjadliwie, niż w pierwszej części. Szczególnie ciekawe są punkty wspólne z pierwszym rozdziałem. Doszukiwanie się analogii między oboma tekstami, choć na chwilę przyćmiewa braki ryzyka, napięcia czy realnej literackiej niepewności. Szkoda tylko, że po tym etapie, dochodzimy do trzeciej części książki, czyli wywiadu ze świeżo upieczonym Noblistą (Ezrą z części pierwszej), który miał stanowić kompozycyjną klamrę, sugerującą interpretację książki w kontekście jego tytułu, a tak naprawdę jest nudnym powtórzeniem wszystkiego tego, co uważny czytelnik wyłapał już między wierszami części pierwszej. Pozostaje więc kwestia czymże jest owa asymetria? Tego już Wam nie zdradzę, żebyście cokolwiek wynieśli z potencjalnej lektury.

„Asymetria” to kolejna książka, która jest bardziej ważna, niż dobra. Co gorsza dla niej, czy też potencjalnego polskiego czytelnika, waga powieści jest obwarowana kontekstami kulturowymi, które dla mnie wydają się, jak pisałem na początku, wtórne i koniunkturalne. W jednym ze zdań  Halliday pisze „Chociaż z drugiej strony, nic nigdy nie da się napisać jak należy. Można by właściwie pisać o plemieniu Hutu, bo i tak nie mamy pojęcia o tym, o czym piszemy”. Myślę, że te słowa dobrze podsumowują mój stosunek do „Asymetrii”, która jest dla mnie niezrozumiałą mieszanką chwytliwych tematów. Mogą one stanowić także swoiste podsumowanie metody pisarskiej amerykańskiej debiutantki. Dla mnie to kolejna niepotrzebna klisza. Książka absolutnie zbędna. Powieść która nie zostawiła we mnie żadnego śladu. Niestety do zapomnienia.

Recenzja "Hiob: Komedia sprawiedliwości" Robert A. Heinlein

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 456

Tłumacz: Michał Jakuszewski

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 25 czerwca 2019 r.
 
Księga Hioba jest biblijnym traktatem, poszukującym odpowiedzi na pytania o sens cierpienia niezawinionego. Tekst rozpoczyna się od zakładu między Bogiem a Szatanem. Ten drugi kwestionuje czystość intencji człowieka, podważa też jego bezinteresowność, szczególnie w obliczu cierpienia. W opozycji do tego stanowiska stoi Bóg, który bezgranicznie ufa człowiekowi. Na podstawie decyzji tych dwu stron zmienia się życie Hioba, który najpierw doświadcza całkowitego ogołocenia z majątku i rodziny. Jakby tego było mało zostaje obsypany trądem złośliwym, od palca stopy, aż do wierzchu głowy. Boleść Hioba ma więc aspekt wielowymiarowy: fizyczny, psychiczny i duchowy. Pozostawiony samemu sobie, traci jakiekolwiek wsparcie moralne. Doświadcza nienazwanej tragedii i beznadziei, wobec których większość wpadłaby w rozpacz. Hiob jest jednak silny i reaguje inaczej. Jego milczenie pozwala podjąć refleksje nad sensem cierpienia i akceptacji niezawinionego bólu. Będzie też czas na krzyk i lament, który jednak ostatecznie wpłynie tylko pozytywnie na umocnienie zawierzenia Bogu.

Przez lata postać Hioba była inspiracją wielu artystów. Jan Kochanowski w XVII trenie zawarł alegorię losów biblijnej postaci, Piotr Skarga przywołał go w „Żywotach Świętych”, Juliusz Słowacki opisywał Hioba w „Ojcu zadżumionych”, Karol Wojtyła napisał dramat „Hiob”, a Wisława Szymborska wiersz „Streszczenie”. Także zagraniczni twórcy często używali biblijnej postaci jako kluczowej figury swoich dzieł (np. Byron „Więzień Czyllonu”, W. Goethe „Faust”, Jung „Odpowiedź Hiobowi”, Joseph Roth „Hiob: powieść o człowieku prostym”, William Blake „The examination of Job”, Léon Bonnat „Job”). W 1984 roku opowieść o Hiobie postanowił wykorzystać także Robert. A. Heinlein, klasyk amerykańskiej fantastyki naukowej. W jego interpretacji Hiob zyskuje nowe, współczesne i kontrowersyjne oblicze.

Alexander Hergensheimer, główny bohater powieści i tytułowy Hiob (który jednak w pełni Hiobem nie jest, o czym wspomina napotkany po drodze Szatan) jest człowiekiem głębokiej wiary. Wyświęcony na kapłana, zna Biblię na tyle dobrze, że jak z rękawa sypie cytatami przy różnych okazjach. Podejmuje też teologiczne debaty z przedstawicielami innych wyznań. Alexander jest przywiązany do swojej żony Abigail, mimo że jej nie kocha, zresztą ze wzajemnością. Wspominam o imieniu żony, ponieważ różne zbiegi okoliczności (tak o nich myśli na początku bohater), sprawią, że w pewnym momencie pojawi się też inna żona.

Akcja książki zaczyna się na Polinezji. To tam znajduje się Alexander, który w uznaniu zasług podczas zbierania funduszy na kolejny szczytny cel, wybrał się na rejs po odległych krainach. Wmanewrowany w nierozsądny zakład, bohater Heinleina przechodzi po rozżarzonych węglach. Pod koniec trasy traci przytomność, a gdy ją odzyskuje, świat nie jest już taki sam. Kierowany przez nieznane mu osoby, Alexander trafia na pokład innego statku, gdzie wszyscy poznają w nim Pana Grahama. Śpi w jego kajucie, jest obsługiwany przez jego pomoc, dziedziczy po nim nawet milion dolarów. Całkowicie zdezorientowany, znajduje opacie w uroczej stewardesie Margrethe, która nie tylko wyznaje wiarę w Odyna (jest więc idealnym modelem do nawrócenia dla ambitnego kapłana), ale z czasem staje się także żoną zagubionego amerykańskiego turysty. Razem ruszają w szaloną podróż po bezdrożach, tanich pensjonatach, przydrożnych barach, dziewiczych strumieniach, gabinetach adwokackich, meksykańskich restauracjach czy domach, w których za wystrój wystarczają zmieniające się hologramy. Ta podróż będzie o tyle niecodzienna, że wielokrotnie dojdzie w niej do zmiany rzeczywistości, z zacofanych i ubogich miejsc bez maszyn latających, do wyprzedzających obecną technologię nowych wspaniałych światów.

Heinlein przemyca do tej wycieczki nie tylko rozważania eschatologiczne, chociaż tych jest akurat sporo i momentami bywają ciężkostrawne, szczególnie gdy pisarz trochę na siłę stara się obnażać brak logiki dogmatów biblijnych. Amerykański autor lubi też bawić się opisami technologii, pojęciem siły nabywczej waluty, historii, czy psychologii. Ukazuje to jego wszechstronność i dodaje książce erudycyjnej jakości. Dzięki temu mogę i chcę odczytywać tę powieść nie tylko jako symboliczną rękawicę rzuconą wierze w Boga, ale także jako przyjemną w lekturze powieść drogi, gdzie świat filozofii miesza się z problemami codzienności (głód, buty, środki do życie, odrzucenie, szantaż itd.). Nie sposób też nie wspomnieć o całkowicie fantastycznym obrazie zaświatów, pełnych biurokratycznych absurdów. Może niewiele w tym wiary i merytoryki, ale za to całkiem sporo wyobraźni, gry z czytelnikiem i groteski.

Właściwie niezależnie jak potraktujecie książkę Heinleina: czy jako alegorię biblijnej przypowieści, czy jako atak na harmonię fundamentów chrześcijaństwa, czy jako romantyczną historię miłosną, czy może szaloną podróż drogi albo traktat o sile technologii we współczesnych świecie, niezależnie od tego wszystkiego „Hiob: Komedia sprawiedliwości” będzie lekturą co najmniej satysfakcjonującą. Być może amerykański pisarz chciał nam za dużo przekazać, dlatego czasami czytelnik odczuje przesyt. Może jest tu za dużo zmian, a przez to także za mało atrybutów, do których możemy się przywiązać. Z drugiej strony „Hiob” jest tak pełen nawiązań, inteligentnych żartów i akcji, że na pewno nikogo nie znudzi. Dla mnie to prawdziwa księga poszukiwania źródeł istnienia. Jednocześnie świetna zabawa i przyczynek do refleksji na tematy filozoficzne. Napisana prostym językiem rozprawa o cierpieniu, sile wiary i różnych formach zabawy literackiej. Książka która domaga się kolejnych interpretacji i badań literaturoznawczych. Polecam poznać!