Recenzja "Manhattan Beach" Jennifer Egan

Wydawca: Znak Literanova

Liczba stron:
592


Oprawa: twarda

Premiera: 19 września 2018 r.

Jennifer Egan to ten typ pisarza, w którym powieść długo dojrzewa, a poprzedzające je prace przygotowawcze są żmudne i wnikliwe. Tak było także z „Manhattan Beach”, której genezy można doszukiwać się w zapoczątkowanych w 2004 roku badaniach. Autorka inspirację do opowiedzenia tej historii znalazła początkowo w starych fotografiach Nowego Jorku, a w 2009 roku, podczas zjazdu emerytowanych nurków wojskowych usłyszała opowieść, która pozwoliła dobrać najważniejszy pierwiastek projektu – bohatera. 

Anna Kerrigan, główna aktorka książki Egan, jest pierwszą kobietą wykonującą zawód nurka w okolicach Staten Island. Dojście do tej pozycji nie było łatwe, a jej walka z dyskryminacją będzie stanowić zasadniczą część dzieła. Anna zazwyczaj schodzi pod wodę, aby naprawić zniszczone statki. Pewnego razu odkryje w sobie inny cel. Łącząc fakty z przeszłości i bieżące znajomości dochodzi do wniosku, że w zatoce może znajdować się ciało jej ojca. Tak właśnie rozpocznie się ostatni akt tego dramatu, poszukiwania zwieńczone odnalezieniem tego, co tak trudno będzie zaakceptować. 

„Manhattan Beach” to książka zbyt wielu wątków, aby można ją uznać za udaną. Nagrodzona Pulitzerem autorka stara się poruszać na co najmniej kilku płaszczyznach – czasowych, tematycznych, międzyludzkich, kreując je całkiem przekonująco, jeśli patrzeć na te czynniki oddzielnie. Ich synteza nie prowadzi jednak do osiągnięcia efektu synergii, korelacje się rozmywają, tworząc mozaiki ze zbyt dużymi fugami. Na pierwszym planie toczą się losy Anny, jej kontakty z bliskimi, romans, codzienne trudności. Egan stawia na miłość i bliskość, ukazaną w różnych aspektach. Niezależnie czy będzie to relacja o przywiązaniu do dziecka, rodzica, partnera czy wykonywanego zawodu, będzie to przedstawione w sposób harmonijny, jednak nie pogłębiony. Będziemy odnosić wrażenie chodzenia po powierzchni, bez rozpoznania zakamarków ludzkiej duszy. Podobnie wyglądać tu będą inne elementy – dotyczące techniki nurkowania, krajobrazu Nowego Jorku, odwzorowania historycznej epoki, a nawet nakreślenia kryminalnego światka. Wszystko to zostało wykonane poprawnie, jednak bez duszy i klimatu. Pisarka na traumie okresu II wojny światowej starała się zbić duży literacki kapitał, wykorzystując przy tym modną ostatnio formę opowieści o ludziach z ich słabościami, nie zaś bohaterach i ich heroizmie. Utrata bliskiej osoby została tu jednak przedstawiona w formie gry na emocjach, co samo w sobie odbiera wszelką niezwykłość historii.

Trudno pisać o książce, która jedyne co ma do zaoferowania to historia. Autorka „Zanim dopadnie nas czas” buduje misterną konstrukcję ze scen przepełnionych emocjami. Swoich bohaterów stawia co chwilę w sytuacjach granicznych, nie zostawiają czytelnikowi przestrzeni na samodzielne myślenie. Naszą rolą jest się wzruszać wszędzie tam, gdzie pojawia się czynnik ludzki. Nie ma tu różnych odcieni szarości, żadnej dwuznaczności, momentu godnego zapamiętania. Ta książka narzuca tezy i sugeruje oczywiste rozwiązania, posługuje się środkami wyrazu, które każą nam iść wytyczoną przez autorkę ścieżką.

Egan pisze rozwlekle, tworzy długie zdania, w których używa wielu zbędnych słów. Częste powtórzenia niczemu nie służą, nie wzmacniają wymowy i nie współgrają z gęstością frazy. To zwykłe gadulstwo. Podobnie irytują przeskoki stylistyczne. Raz czytamy akademicki wywód na temat okresu wojennego, później specjalistyczną instrukcję użytkowania sprzętu, następnie wspomnienia uczestnika dawnych wydarzeń i wreszcie fabularną historię o Annie. Autorce zabrakło wyobraźni, aby te wszystkie elementy połączyć w jedną stylistykę, co potwierdzają też te fragmenty, gdzie na siłę stara się dorzucać tematy aktualne dzisiaj – kwestie płciowości czy homoseksualizmu. „Manhattan Beach” jest książką nierówną i przegadaną, książką która niweczy potencjał naprawdę ciekawej historii, wreszcie książką, którą bazując na emocjach, nie pozwala nam poczuć rzeczywistego bólu i zagubienia. Ot literacki chaos z dobrze zbudowaną bohaterką i kilkoma wartymi uwagi zabiegami prozatorskimi.

Ocena


Recenzja "Berta Isla" Javier Marias

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 560

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 3 października 2018 rok

Javier Marias swoją przygodę z literaturą rozpoczynał w wieku 21 lat. W 1972 roku świat ujrzał jego pierwszą, młodzieńczą, niepozbawioną błędów książkę "Wilcze włości". Od tamtego czasu hiszpański autor publikuje regularnie, choć bez nadmiernego pośpiechu. Zdecydowanie wyznaje zasadę, że jego pomysły powinny spokojnie w nim urastać, zaś pęd za sławą ma mniejsze znaczenie, niż wartość samego projektu. Przełomową datą w jego biografii był tok 1989, gdy wydał „Wszystkie dusze”, publikację traktującą o czasach spędzonych w Oxfordzie. Tak rozpoczął się powolny proces budowania własnego, unikatowego stylu, czego zwieńczeniem było wydanie trylogii "Twoja twarz jutro".

Recenzowaną książkę Marias napisał w 2017 roku. Jest to historia Berty Isli i jej męża Tomasa Nevisona. Poznali się w Madrycie gdy byli jeszcze podrostkami, a ich miłość przetrwała okres rozłąki podczas studiów, by później przekształcić się w małżeństwo. Ta sielska historia ma jednak swoje mroczne oblicze, bowiem Tomas, jak to zwykle u Mariasa bywa, ma dar do posługiwania się językami obcymi, który skrzętnie wykorzystuje brytyjski rząd. Praca w wywiadzie wiązać się będzie z częstymi wyjazdami, tajemniczymi misjami, a wreszcie także zniknięciem, które rozłamie losy bohaterów tego dramatu na dwie tafle. 

U Mariasa prym wiodą długie frazy pełne wątpliwości i rozważań nad odmiennymi wariantami rzeczywistości. Liczy się tu nie tylko to co jest, ale także to co było i będzie, a nawet potencjalnie mogłoby się zdarzyć. Pisarz kreuje potok myśli swoich bohaterów, w przeciwieństwie jednak do stosowanych przez Joyce’a strumieniu świadomości, literacki świat Hiszpana jest usystematyzowana i posiada logiczną strukturę.

Marias pisze dokładnie to co myślimy, gdy widzimy określone zdarzenia lub osoby. Nie przecedza ich przez stylistyczne filtry, nie odsącza ich z potencjalnie zbędnych myśli. Wręcz przeciwnie, serwuje nam kompletny tok myśli, przez co każdy przedstawiony epizod nabrzmiewa znaczeniami i interpretacjami. Spójrzmy chociażby na zwykłą codzienną rozmowę małżonków przy stole. Ona mówi, wykonuje gesty, przyjmuje określone pozy, używa indywidualnej mimiki, odwraca się według sobie tylko znanej sekwencyjności. W tym czasie on, zmęczony i niechętny do wszelkiej konwersacji, słucha i analizuje każdy ton, dynamikę wykonywanych ruchów, stawia hipotezy odwołując się przy tym do swoich doświadczeń, stara się wyłapać moment, kiedy może bez trudnych konsekwencji odpłynąć myślami w inne terytoria własnej duszy. Ten komunikacyjny chaos Marias układa w zgrabną mozaikę i podaje wpisany w intrygującą fabułę.

Autor "Czarnych pleców czasu" w swojej najnowszej książce powraca także do dygresyjnych przyzwyczajeń. Tutaj przybierają one postać anegdoty o królu Henryku V, bohaterze kroniki Szekspira. Pisarz prowadzi wielostronicowy wywód o odwadze angielskiego wodza, jednocześnie odnosząc jego dzieje do losów swoich postaci. Kreuje w ten sposób odrębną opowieść, eseistyczną perłę, która doskonale komponuje się z historią małżeństwa Nevison i stanowi kluczowe, konstrukcyjne ogniwo książki. Nie jest łatwo zawiesić czas w kryminalnej fabule, Mariasowi udaje się to koncertowo. Zresztą cała jego książka jest jakby wyjęta z ram gatunkowych i wtrącona w umysł narratorów, gdzie akcja toczy się poza głównym nurtem wydarzeń. Swoisty retardacyjny majstersztyk. 

Cechą specyficzną tej prozy jest także zamiłowanie autora do badania języka. W "Bercie Isli" w pełni możemy dostrzec etymologiczne zawiłości naszej rzeczywistości. Pisarz analizuje różne znaczenia słów, roztrząsa problem nieprzekładalności wyrażeń frazeologicznych na inne języki, rozmyśla o możliwościach obrazowania wewnętrznego pejzażu uczuć przy pomocy tłumaczeń. Nie stroni także od powtórzeń i przywołań wcześniejszych zdarzeń, komponuje swój literacki utwór na wzór dzieł muzycznych, gdzie powracające echa i motywy wzmacniają wydźwięk frazy. 

"Berta Isla" to dzieło kompletne, na wskroś Mariasowe. Fascynuje swoją budową i frapuje fabułą. Ta, na pozór chłodna narracja, pełna jest płomiennych uczuć i skrywanych tajemnic. Autor z realistycznych modułów konstruuje treści zgoła nieprawdopodobne, swoiste panoramy globalnych problemów. Powolny rozwój zdarzeń nie nuży, a wręcz przeciwnie, wzmacnia pożądanie odkrycia istoty dzieła. Ta książka jest jak album złożony z kadrów portretujących codzienne życie, jest ona pisana jakby na wdechu – rozciągnięte fragmenty niemal pozbawione dialogów, pełne szczegółów percepcje otoczenia, drobiazgowo oddane nastroje bohaterów. To taka mozaika ludzkich fantazji, zaślepienia, straconych nadziei, niedojrzałych marzeń. Układanka wszystkiego tego, co banalne, jednocześnie wzbijająca się daleko ponad te fundamenty. 

Marias powiedział kiedyś, że po swojej trylogii nie napisze więcej książki. Jak to dobrze, że raz danego słowa nie dotrzymał!

Ocena:

Recenzja "Dzika grusza" Nuri Bilge Ceylan


Reżyseria: Nuri Bilge Ceylan

Czas trwania: 3 godz. 8 min.

Kraj: Turcja, Francja
 
Premiera: 18 maja 2018 r

Cannes 2018 zapamiętany zostanie nie tylko z niezwykle wyrównanej obsady i pierwszej od lat nagrody dla polskiego filmu. Bardziej wnikliwy obserwator dostrzeże też w tym konkursie ciekawe analogie. Jedną z nich jest zadziwiająca spójność tematów poruszanych przez dwóch mistrzów kina kontemplacyjnego – Nuriego Bilge Ceylana i Chang-dong Lee. Obydwaj reżyserzy za punkt wyjścia obrali ten sam motyw – młody mężczyzna powracający po studiach do rodzinnego miasteczka. Filmowych symetrii jest tu zresztą więcej. Obaj młodzieńcy mają specyficzne relacje ze swoimi ojcami, obaj spotykają na swojej drodze koleżankę z liceum, obaj chcą też zostać pisarzami. Zadziwiające podobieństwo. Każdy kto jednak boi się wtórności, powinien szybko te myśli zarzucić. Bo o ile Koreańczyk stworzył dzieło przepełnione realizmem magicznym, bogate w niejednoznaczne tropy i poetyckie sceny, o tyle Turek trzyma się swojej estetyki i pomysłu na kręcenie kina egzystencjalnego zaprojektowanego w tradycji wielkich reżyserów. Chang-dong Lee postawił w centrum związek młodych, odwołania do kultury i próbę określenia swojej tożsamości. Ceylana z kolei bardziej interesują rodzinne interakcje. Fabuły obu filmów wychodzą zatem z tego samego punktu, ale w pewnym momencie pójdą innymi ścieżkami i doprowadzą do odmiennych miejsc.

„Dzika grusza” to rozciągnięta na trzy godziny, osadzona w południowo-wschodniej części Anatolii, rodzinna psychodrama. Pod płaszczem historii o poszukiwaniu wydawcy książki, autor „Zimowego snu” ukrywa intymny obraz relacji ojca z synem. Ten pierwszy jest zatopionym w długach nauczycielem hazardzistą, który utracił w społeczności lokalnej wszelki szacunek. Sinan gardzi ojcem, jest on dla niego uosobieniem wszystkiego tego, czego sam chciałby uniknąć – ciągłej frustracji, fatalizmu, marazmu i braku honoru. Pełen dialogów film kieruje swoją uwagę na codzienności młodzieńca wchodzącego w etap dorosłości. Obserwujemy popełniane przez niego błędy, niechęć do niesienia pomocy, rodzące się konflikty z burmistrzem, przedsiębiorcą i lokalnym pisarzem. Kalejdoskop życiowych udręk wydłużać się będzie z każdym wypowiedzianym zdaniem, a niedługo po przybyciu do miasteczka Sinan spali za sobą większość mostów. Wtedy też, z tym silniejszą ekspresją, zwróci swoje pretensje i rozgoryczenie w stronę ojca, co stanie się przyczynkiem do medytacji na temat nieuchronności losu. Ceylan zestawia doświadczenia obu panów, ukazuje ich podobieństwa oraz poszukuje korelacji. Powracają tu jak refren te same braki i niegodziwości, potwierdzające starą prawdę, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a właściwie gruszka od gruszy.

„Dzika grusza” poprzez swój gatunkowy kostium przypomina filozoficzną rozprawkę o rodzicielstwie. Jest to film utkany ze słów, słów, podanych niezwykle swobodnie, ale przy tym celnie. Ekranem rządzą rozmowy, których głębia potrafi dookreślić charakterystyki bohaterów bardziej, niż ich czyny. To te niekończące się debaty domagają się skupienia, to w nich ukryte są wszystkie dawne i obecne żale, oczekiwania, melancholia i strapienia. To one definiują stosunek Sinana do swoich korzeni, to z nich wynikać będzie też ból z odkrycia iluzyjności sukcesu. A wszystko to wzmocnione przez elementy specyficzne dla kina Turka – kontemplacyjne pauzy, spowolnienia akcji, wtapianie figur ludzkich w przestrzenie, horyzontalne ukazanie zmieniających się pór roku. Piękne kadry, pełne nostalgicznej głębi.

Jeśli mam się czegoś czepiać, będzie to nadmierne rozbudowanie i sentencjonalność w konstrukcji tekstu mówionego, przypominająca dawnych mistrzów literatury jak Dostojewski czy Czechow. Brzmi to momentami zbyt przemyślanie, a przez to sztucznie, choć nie można odmówić tym słowom mądrości. „Dzika grusza” to jeden z tych filmów, które skłonni jesteśmy nazywać „utworami” lub „dziełami” – dobry przykład sztuki wysokiej. To kino erudycyjne, przywodzące na myśl projekty Bergmana czy Michałkowa, odcinające się od estetyki innych współczesnych twórców. Film wymagający cierpliwości i otwartości na tradycję.

Ocena:



Recenzja "Jeszcze dzień życia" Damian Nenow, Raoul de la Fuente

Reżyseria: Damian Nenow, Raoul de la Fuente

Czas trwania: 1 godz. 25 min.

Kraj: Polska, Węgry, Hiszpania, Belgia, Niemcy
 
Premiera: 11 maja 2018 r

Trudno przy projekcji filmu „Jeszcze dzień życia” nie wspomnieć choćby półsłowem o „Walcu z baszirem”. Dzieło Ariego Folmana zapoczątkowało nową konwencję we współczesnej kinematografii – tworzenie dokumentalnych animacji dla dorosłych wzbogaconych o komiksową estetykę. W tę formę idealnie wpisuje się obraz Damiana Nenowa i Raoula de la Fuente, będący jednocześnie ekranizacją książki Ryszarda Kapuścińskiego.

Film ten stanowi zapis wydarzeń z wojny domowej w Angoli. Reporter z Polski opisał ten trudny konflikt i wydarzenia z 1975 roku, kiedy to wiatry historii zawiały w drugą stronę, a kajdany kolonializmu zostały zastąpione niepodległością. Małe tragedia i upokorzenia skonfrontowane są tu z międzynarodowymi szachami możnowładców. Po jednej stronie widzimy wypędzonych z własnych domów Portugalczyków, po drugiej wojnę toczoną między wspieraną przez Kubę i Związek Radziecki MPLA, a popieraną przez Stany Zjednoczone UNITA i FNLA. Ten film nie będzie ograniczał się jednak do raportowania kroniki ucieczek. Wraz z rozwojem zdarzeń obserwować będziemy coraz brutalniejsze sceny, w tym usłane trupami drogi i puchnące ciała matek z ich dziećmi.

Tak wygląda otoczenie, ale „Jeszcze dzień życia” to także historia o człowieku, i to wcale nie człowieku pospolitym. Kapuściński pragnie dostać się na front południowy, w czym zagrożenie widzą władze. Polski reporter nie miałby jednak tak wyrobionej marki, gdyby podobne przeszkody mogły go zniechęcić. Jego wycieczka rozpocznie się od Luango, percepcji ubogich dzielnic i zamieszkujących je mieszkańców. Później przeniesiemy się do auta, doświadczymy odkrywania piękna angolańskiego klimatu, spojrzymy na dramat zamordowanych obywateli, poznamy rozmowy z napotkanymi bojownikami i generałem Farusco. To wszystko zostanie uwypuklone w tej animacji, a zachowana do czasu równowaga między wątkami, pozwoli ukazać sposób funkcjonowania ludzkiego umysłu w czasie wojny. Z tych barwnych kadrów wyłoni się obraz istoty zamęczonej, przerażonej i zdeterminowanej do przetrwania za wszelką cenę. Gdzieś między słowami dostrzeżemy też to, czego słowami oddać się nie da – człowieka znajdującego się w pułapce koszmarów, w onirycznym transie.

I właśnie ta równowaga, a właściwie jej późniejsze zachwianie, będzie gwoździem do trumny tego filmu. Od pewnego momentu bowiem, twórcy postawili w centrum samego reżysera, jego wątpliwości, rozterki i zauroczenia.Kapuściński przesłania wszystko to, co znajduje się za nim. W film niepostrzeżenie wkrada się także intryga, której celem będzie z jednej strony przykucie uwagi mniej wymagającego widza, z drugiej także dalsza gloryfikacja bohatera. Autorzy wykorzystają wszelkie chwyty powszechnie forsowane w kinie akcji – spowolnienia, nagłe zmiany frontów, nerwowe odliczanie czasu, efektowne wybuchy. A wszystko to prowadzić będzie do patetycznej końcówki.

Obraz Nenowa i Fuente to wartościowy głos w sprawie mechanizmów wojennych i kondycji współczesnego człowieka. „Jeszcze dzień życia”, jak każdy film poruszający tematykę wojenną, traktować będzie o tragedii, bólu i traumie. Wszystko co koszmarne, będzie tu jednak przytłumione, znajdować się będzie poza pierwszym planem. Bohater grupowy gra tu ostatecznie podrzędną rolę, ustępując miejsca reporterowi. Trzeba jednak przyznać, że film ogląda się dobrze. Może to wszystko kwestia zastosowanej formy, stanowiącej doskonałą odskocznię od przeintelektualizowanej sztuki współczesnej. A może też siła tego obrazu tkwi w odwróconym podejściu do myślenia o sztuce – punktem wyjścia jest tu odmalowanie prawdziwego, brutalnego świata w wielokolorowej estetyce, przy jednoczesnej dbałości o psychologiczną głębię. To porusza bardziej niż jakakolwiek fikcja, choć trzeba uczciwie przyznać, że nie wszystkie kadry będą tu zachwycać. Wrażenie wtórności do „Walca z Baszirem” będzie szczególnie silne w surrealistycznych wizjach Kapuścińskiego. Wiarygodności dodają jednak dokumentalne wstawki i wywiady z uczestnikami tamtych zdarzeń, co summa summarum sprawia, że film powinien podobać się każdemu.
 
Ocena:

Recenzja "Umarli" Christian Kracht

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 200

Oprawa: broszurowa ze skrzydłami


Premiera: 13 września 2018 r. 

Nie za wiele napisano u nas o Krachcie, próżno też szukać przekładów wszystkich jego książek, pozostawiono go samemu sobie. A przecież ten pięćdziesięciodwuletni pisarz, uchodzi za jednego z najwybitniejszych autorów szwajcarskich, jest autorem 7 powieści i kilku reportaży. Jakość jego prozy jest jednak na tyle wyróżniająca, że sama ona uprasza się o należne sobie miejsca na mapie literackich sił.

Akcja „Umarłych” toczy się na początku lat trzydziestych, w erze zmierzchu kina niemego, wypieranego przez produkcje dźwiękowe. W tych trudnych czasach, gdy coraz częściej do głosu dochodzą bębny zapowiadające II Wojnę Światową, pisarz powołuje do istnienia dwóch fikcyjnych bohaterów – reżysera Emila Nageliego z Berna oraz japońskiego filmowca Masahiko Amakasu. Pierwszy z nich właśnie wydał na świat wyjątkowy obraz „Wiatraki”, który wymieniany jest w jednej linii z dziełami Langa, Ozu, Murnau, Vigo czy Dowżeki. Drugi wysyła do Niemiec makabryczny film portretujący ceremonię seppuku japońskiego oficera. Wraz z załączonym listem, ma on stanowić propozycję współpracy, wyraz chęci podjęcia skutecznej walki z Hollywoodzkim potentatem. W ten zawoalowany sposób Nageli stanie się częścią międzynarodowej kooperacji, a jego zamierzeniem będzie nakręcenie zwariowanej komedii o wampirach, która ostatecznie przybierze postać dokumentalnej opowieści grozy.

Można powiedzieć, że „Umarli” to powieść błędów. Popełniają je wszyscy aktorzy tej sztuki, a każdy kolejny fałszywy czyn napędza spiralę zagubienia. Krachta mniej przy tym interesuje epatowanie przemocą i kreowanie brutalnych obrazów, niż malowanie plansz wewnętrznego krajobrazu człowieka. Widać tu klasyczną, czy wręcz staroświecką manierę pisarza, do tkania swojej powieści z subtelnym oddaniem. Modeluje każde ujęcie z pieczołowitością. Zwraca uwagę na każdy szczegół pejzażu emocjonalnego postaci i potrafi go oddać go z zadziwiającą precyzją. Jest z tym trochę jak z podejściem Nageliego do filmowania – woli przybrać statyczną formę podglądacza, niż celowo organizować wymyślne ujęcia. Imponuje mi w tym wszystkim brutalna szczerość, nieoszczędzanie żadnego elementu świata przedstawionego i niecofanie się przed żadną niewygodną prawdą. Ta rodząca się na naszych oczach ciemność utrzymuje nas w napięciu i wymaga stałej zmiany skali towarzyszących nam uczuć.

Siłą tej książki jest z pewnością także interesujące odtworzenie dawnych czasów, z ich niepokojami politycznymi, społecznymi i kulturalnymi. Kracht wplata w swoją historię wydarzenia, które faktycznie miały kiedyś miejsce – jak chociażby niedoszły zamach na Charliego Chaplina w Tokio. Znajdziemy tu całą paletę anegdot i ciekawostek ze światka filmowego lat 30-tych. Jednocześnie warto zauważyć, że zagrożenia militarne i narodowościowe zostały potraktowane przez Szwajcara nieco po macoszemu, można wręcz odnieść wrażenie, że są skondensowane w jednym zdaniu taksówkarza poruszającego temat dyskryminacji Żydów. Zdecydowanie nie jest to książka wielkich konfliktów, a raczej indywidualnych dramatów.

Dostrzegam w „Umarłych” próbę zmierzenia się z tematem ojcostwa. Zarówno Emila, jak i Masahiko łączy nie tylko pasja do filmowania, ale także trudne dzieciństwo. Widzimy to w scenach dziejących się w restauracji, gdy ojciec Nageliego przypisany zostaje do podrzędnego miejsca przy ubikacji, oraz w retrospekcjach, na których uzdolniony lingwistycznie Amakasu, w odwecie za niespełnianie pokładanych w nim nadziei, podpala szkołę. Autor nie sięga jednak do korzeni, nie rozwija tej poszlaki, zostawia nas z moralizatorskim pouczeniem, nie wydobywając jednak sedna tego problemu na wierzch. Nie pozwala poczuć nam go na własnej skórze. Trochę podobnie jest ze związkiem Nageliego i jego dziewczyny, który choć ukazany w sposób destrukcyjny, wcale nie dotyka tak głęboko jak powinien.

„Umarli” to książka o odchodzeniu pewnej epoki, ale także o uleganiu pokusom i konsekwencjom, jakie będzie trzeba ponieść. O straconych pomysłach i nadziejach, o pokoleniu, które niczego nie mogło udowodnić. Kracht pełnymi garściami czerpie z „Fausta”, opowiada o smutku, ale przede wszystkim mierzy się z problemem różnorakiego wyobcowania. Inna sprawa, że to wyobcowanie można także odnieść do czytelnika, który czasami będzie gubić się w pajęczynie poszlak i zwidów. Autor nakreślił nam historię pełną utrat, nie wypełnił jej jednak wyrazistą treścią. Doskonale odmalował tło, ale w tym kluczowym miejscu zszedł o jedno piętro literackiej głębi za nisko. To na pewno ciekawa próba, jednocześnie jednak taka książka, której nie zapamiętam na długo, gdyż wszystko znajduje się tu na niezłym poziomie, ale brakuje jej czegoś wyróżniającego, czegoś na czym mógłbym oprzeć swoją sympatię. Nadajemy z Krachtem na nieco innej fali wrażliwości.
Ocena:




Recenzja "Gergia" Mateusz Parkasiewicz