Recenzja "Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich" praca zbiorowa

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 630


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Julia Wolin
 
Premiera: 24 października 2022 rok

W 2023 roku Węgrzy będą obchodzić 115 rocznicę powstania „Nyugatu”, najważniejszego w tym kręgu kulturowym czasopisma literackiego, które swój ostatni numer opublikowało w 1941 roku (co było związane ze śmiercią Mihály Babitsa). W „Nyugacie” pisali czołowi węgierscy poeci i pisarze, pragnący zerwać z nurtem ludowo-narodowym, obecnym w literaturze węgierskiej jeszcze na początku XX wieku. Jak sama nazwa czasopisma wskazuje (Nyugat oznacza Zachód), ideą pracy podejmowanej przez artystów było nadanie rodzimej literaturze nowego, wielowymiarowego oblicza. Przez lata działalności „Nyugat” stał się oknem na świat dla swoich czytelników, nie tylko ze względu na liczne tłumaczenia z języka francuskiego, rosyjskiego, niemieckiego angielskiego czy polskiego, ale także z uwagi na mnogość tropów i stylów swoich autorów. Inauguracyjne numery koncentrowały się wokół problematyki schyłkowość monarchii i chęć politycznej odnowy (Endre Ady), kultu jakości (Erno Osvát) i koncepcji wolności twórczej (Ignotus Hugó).

Tom „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” to praca przekrojowa. Zawarto w niej utwory piętnastu artystów powiązanych z czasopismem „Nyugat”. Są tu autorzy dobrze znani polskiemu czytelnikowi (Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth), wcześniej wydawani, ale już raczej zapomniani (Mihály Babits, Margit Kaffka, Endre Ady, Sándor Bródy, Zsigmond Móricz, Frigyes Karinthy) oraz zupełnie nowe twarze (Emma Ritoók, Lovik Károly, László Cholnoky, Viktor Cholonok, Károly Pap, Sándor Hunyady). Niektórzy z nich dostali sporo miejsca i zaprezentowano kilka-kilkanaście ich utworów (Endre Ady, Károly Pap i Frigyes Karinthy), zaś w przypadku bardziej rozpoznawalnych nazwisk, udział jest wyłącznie symboliczny (Margit Kaffka, Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth). Zwraca też uwagę znacząca liczba opowiadań (ponad 60), a co za tym idzie niewielki ich rozmiar (przeciętnie jest to 5 stron).

Trudno na łamach jednej recenzji, która ma za zadanie przede wszystkich wyrazić opinię i zachęcić do lektury, zobrazować wszystkie poruszane przez autorów tematy. Każdy z nich miał swój własny styl, osobiste spojrzenie na rzeczywistość, zainteresowania, które wplatał w zdarzenia trafiające się jego bohaterom. Dezső Kosztolányi w „Tylko małym białym psie” odmalował scenę oczekiwania bezimiennego narratora na przyjazd pociągu. Jego spokój zburzyło pojawienie się psa, który nie miał o nim najlepszego zdania. W „Ostatniej wieczerzy” Zsigmond Móricz nakreślił losy umierającej kobiety, która za wszelką cenę chciała znaleźć opiekę dla swojego męża i dzieci. Kobiecą bohaterkę poznajemy także w „Siostrze Anuncjacie”, tym razem jednak postanawia ona udać się na roczną pracę do zakonu. Duże wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie Emmy Ritoók („Obce mury”), które w symboliczny sposób opowiada o wyobcowaniu, niemożliwości znalezienia nici porozumienia czy utracie. Również drugi tekst autorki („To nie jest noc zakochanych”) należy do jednych z ciekawszych w zbiorze. Tym razem sentymentalny bohater, dawniej porzucony przez niejaką Edit, idzie wieczorem przez miasto. W pewnym momencie dochodzi do niego nieznana kobieta, która boi iść się sama. Razem zmierzają więc na przystanek, w międzyczasie nawet nie próbując zadzierzgnąć jakiejś kruchej relacji. To bardzo ciekawa opowieść o samotności i ułomności czasu.

Mógłbym tak mnożyć tych wyliczeń. Bo są tu przecież wątki przemocy rodzinnej („Córki Rubina”), manifest pokoleniowy („Noc poetów”), trochę oniryzmu i grozy („Taniec cieni”), kolonizacja i wyzyskiwanie ludności tubylczej („Oko Trivulzia”) a nawet odwołania do mezopotamskiego Boga Słońca („Tammuz”). Jest tego bardzo dużo, co może rodzić pewne problemy dla czytelnika. Przeskakiwanie z jednej rzeczywistości w drugą, z jednego bohatera (o konkretnym wieku, zapatrywaniu na życie/śmierć, zawodzie i ambicji) na kolejnego, bywa kłopotliwe. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę rozbieżne stylistyki – od tekstów brzmiących nowocześnie, odessanych z ówczesnych miazmatów, aż po takie, które chciały się przypodobać dyktatowi wysokiego języka. Najlepiej czytać to powoli, maksymalnie kilka tekstów jednego dnia. Inaczej szybko zniechęcimy się miłosnymi rozczarowaniami bohaterów Adyego, nie dotrwamy do najlepszych w zbiorze próz braci Cholnoky, nie ujrzymy rozwoju zjawiska modernizmu na Węgrzech (co dodatkowo komplikuje rozkład tekstów – nie chronologiczny, a po autorze). Ulotni się nam cała niejednoznaczność tekstów, która była przecież fundamentem pisma i ruchu.

Czytelnicy szukający wciągających fabuł i silnych, przerysowanych emocji, nie znajdą w „Halandży” rozrywki. Będą jak ci naiwniacy z baru, którzy nie są w stanie zrozumieć fenomenu zmyślonego języka – tytułowej halandży. Ten tom wymaga skupienia, rozrysowania mapy kontekstów, doszukiwania się nieoczywistej symboliki. Jest to nie lada gratka dla fanów literatury węgierskiej w ogólności, a dla sympatyków „Opium”, „Miasta uśpionych kobiet” i „Domu kłamczuchów” w szczególności. To przede wszystkim zbiór przekrojowy, ukazujący pewne zjawisko, zyskujący na jakości dzięki spojrzeniu w makroskali. Są tu też literackie perełki, niewielkie opowiadania, które pobudzają zmysły, przekraczają szablony, poruszają ważne i uniwersalne tematy. Trudno o nich zapomnieć. Te dwa powody, w połączeniu z pięknym wydaniem i esejem Elżbiety Cygielskiej, sprawiają, że „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” trafia na moją listę najlepszych zbiorów opowiadań 2022 roku.

Recenzja „Grisaille o zwykłym osiedlu” Justyna Hankus

Wydawca: Instytut Literatury, Fundacja Duży Format

Liczba stron: 152


Oprawa: miękka

 
Premiera: listopad 2022 rok

Pieter Bruegel, legendarny niderlandzki malarz, kojarzony jest głównie z obrazem „Wieża Babel”. To właśnie jego kopia została wkomponowana w tło książki Justyny Hankus „Grisaille o zwykłym osiedlu”. Pomysł na taką, a nie inną aranżację okładki wydaje się trafiony w dwójnasób – z jednej strony przykuwa uwagę czytelników, z drugiej metaforycznie odnosi się do miejsca akcji (bloku). To jednak niejedyna obecność malarza w debiucie nagrodzonym w konkursie Nowy Dokument Tekstowy. Już w tytule użyto sformułowania grisaille, który przeciętnemu Polakowi powie niewiele. Jest to jedna z technik malarskich, która dzięki zastosowaniu barw monochromatycznych, nadaje dziełu złudzenie trójwymiarowości. Omawianą technikę stosowało wielu artystów, w tym Pieter Bruegel. Efektem są trzy obrazy: „Trzech żołnierzy”, „Śmierć Marii” i „Chrystus i cudzołożnica”, z czego ten ostatni jest najszerzej eksponowany w książce Hankus. Ostatnim wyraźnym śladem niderlandzkiego artysty (poza tym osobistym) jest olejny obraz „Dulle Griet” („Szalona Greta”), na którym warto skupić się nieco bardziej.

Bruegel namalował go w 1562 roku. Obraz prezentuje zwykłe miasteczko, które pewnego dnia opanowuje chaos. Lud wybiega na ulice, rzuca się na siebie z patelniami i oprzyrządowaniem kuchennym w rękach, uzbrojona w piki armia wyłania się z bram okalających gród. Znajdujemy tu też potwory: hybrydy przerośniętych kotów i jaszczurek czy olbrzymie ryby z odnóżami. Toczy się zaciekła walka, zezwierzęcenie osiąga zenit, koszmar rodzi się na naszych oczach. A wszystko to całkowicie bezcelowe.

W centrum obrazu znalazła się tytułowa Szalona Greta. Postać kojarzona z ludowych podań jako uosobienie chciwości i żądzy. Autor poświęcił jej więcej miejsca, niż innym elementom rzeczywistości. Załamanie skali ma prawdopodobnie dać do zrozumienia, że to właśnie ona jest bodźcem całego zajścia, że to ona otworzyła puszkę Pandory. Pewnym krokiem zmierza wprost w rozwartą paszczę potwora, która być może jest przedsionkiem piekła. Na jeszcze jeden szczegół tego dzieła warto zwrócić uwagę. Tuż obok Szalonej Grety, na szczycie dachu, znajduje się mężczyzna. Trzyma na ramieniu statek z grupą ucztujących i globem. Drugą ręką operuje chochlą, która podstawiona pod nagi tyłek, zgarnia kosztowności. Pod budynkiem gromadzi się szary lud – spadające pieniądze, nawet w otaczającym ich szale, nie mogą zostać zmarnowane.

Co Bruegel chciał nam powiedzieć tym obrazem? Każdy patrzący może pokusić się o własną interpretację, adekwatną dla jego wiedzy, sytuacji życiowej czy doświadczeń. Stworzyła ją także Justyna Hankus, a efekty jej pracy są zadziwiająco dojrzałe. Jak już wcześniej wspomniałem, rzecz dzieje się w bloku. Jego dokładna lokalizacja nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak imiona bohaterów. Oczywiście są oni ponazywani, mają swoje zainteresowania, potrzeby czy problemy. Ich losy tworzą swoistą mozaikę przypadków, które odrębnie pokazują, jak skomplikowane i niejednoznaczne potrafi być nasze życie. Złożenie tych dziejów w jedną kupę, pozwala jednak dostrzec coś więcej.

Tak jak u Bruegla, tak i u Hankus mamy Szaloną Gretę. Kobietę o przeciętnej inteligencji, wybuchowej naturze, mocno emocjonalną. Jej niecodzienne zachowanie (przeniesienie ciężkiego sprzętu AGD) przykuwa uwagę innych mieszkańców bloku. Wprowadza ich w konsternację. Pobudza do wychodzenia na balkony i komentowania zdarzenia. Jest też postać chłopca, który w pewnym momencie ucieka i odnajduje się na dachu. Co prawda nie zrzuca pieniędzy, ale daje ludziom inne dary – wspólne chwile. Czy te okoliczności zmienią coś w mieszkańcach? Żadnych przesłanek ku temu nie ma. Justyna Hankus zdaje się nam wręcz mówić, że dziwne, często nielogiczne zachowania, są wpisane w naszą naturę. Zauważa też, że każdy życiorys ma siłę i znaczenie. Może stać się elementem czegoś większego, może współgrać z innymi elementami iluzji naszego trwania tu i teraz.

W „Grisaille o zwykłym osiedlu” podoba mi się to, jak autorka przechodzi od jednostki do ogółu. Robi to plastycznie, jakby sama siedziała gdzieś obok swoich bohaterów i notowała ich słowa. Ma też niezwykły słuch i zmysł do kreowania ostrej frazy. Jej nieoczywiste zdania każą się zatrzymywać, zastanowić co znaczą w kontekście utworu, ale także naszego bytu. Zwraca też uwagę totalny brak pośpiechu, powolne nakładanie się na siebie ludzkich losów, skotłowanie całego osiedla na jednym, panoramicznym ujęciu, a później stopniowe odchodzenie w cień. Autorka operuje słowem, tak jak malarz posługuje się pędzlem.

I jeszcze o jednej rzeczy chciałem wspomnieć. Postać samobójcy, który otwiera i zamyka powieść, nie może zaznać spokoju. Mieszka z Brueglem, przygląda się piekłu codzienności, nie jest w stanie opuścić tego miejsca. Ona spaja cały ten obraz, najdobitniej pokazuje, że w naszym chorym świecie nie ma nadziei na porządek i spokój. Chaos trwa, choć pozornie coraz częściej traktujemy go jako normalność.

Recenzja "Męska skóra" Hubert, Zanzim

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 160


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Olga Mysłowska
 
Premiera: 23 września 2022 rok

Było już o tożsamości płciowej, wychowaniu dzieci, podboju Dzikiego Zachodu czy rozstaniu. Teraz przyszedł czas na miejsce kobiet w świecie oraz wolność! Kultura Gniewu nie ustaje w otwieraniu przed czytelnikiem furtek do nowych problemów, konwencji i czasów. „Męska skóra”, napisana przez Huberta („Piękna) i zilustrowana przez Zanzima („Wyspa kobiet”), przenosi nas do czasów średniowiecznych. Stanowi ciekawy przykład komiksu, który nie narzucając swoich tez, przedstawia ważny i wciąż aktualny temat.

W centrum opowieści jest dwoje bohaterów. A właściwie to troje, ale o tym za chwilę. Bianca to młoda, osiemnastoletnia dziewczyna, której w życiu niczego nie potrzeba. Nie musi pracować, chodzić do szkół czy prowadzić rozbudowanego życia towarzyskiego. Ma po prostu ładnie wyglądać, nie zadawać się z biedotą i słuchać rodziców. To właśnie oni pewnego dnia podsuwają jej kandydata na męża. Jest nim Giacomo – nieznany przyszłej żonie młody i całkiem przystojny chłopak. Na pewno mogło być gorzej, o czym przypomina Biance jej kobiece otoczenie. Ta jednak nadal nie jest przekonana. Chciałaby lepiej poznać swojego wybranka. Dowiedzieć się co lubi, jak spędza dzień, w co się ubiera. Ostateczną pomoc przyniesie jej matka chrzestna. Prezent w postaci męskiej skóry pozwoli Biance spojrzeć na świat z innej perspektywy.

Męska skóra działa trochę jak pelerynka niewidka z Harry’ego Pottera. Po jej założeniu znika dawna osobowość. Zmieniają się cechy fizyczne ciała, modyfikacji ulega głos, nawet narządy płciowe działają tak, jakby noszące strój ciało było męskie. Bianca staje się więc mężczyzną z krwi i kości. Wystarczy nauczyć się chodzić bez wypinania pośladów i można działać. Jej nowe wcielenie – uroczy Lorenzo, szybko radzi sobie z przeciwnościami losu i zyskuje zaufanie Giacomo.

Tu jednak zaczynają się schodki. Bo czy naprawdę warto badać swoje przeznaczenie? Czy wyjście poza przewidzianą przez naturę rolę może zakończyć się sukcesem? Album Huberta i Zanzima pokazuje, że raczej nie, chociaż trochę też tak. Poznając swojego męża bliżej, Bianca ma coraz większe wątpliwości. Każda kobieta chce przecież czuć się kochana, a protagonistka wie, że tego uczucia od męża nie zazna. A przynajmniej nie tak, jakby chciała. Co w tej sytuacji może zrobić? Wycofać się? Brnąć w to dalej? A może prowadzić podwójne życie?

Jak zwykle w takiej sytuacji z pomocą przyjdzie rzeczywistość. Bohaterowie nie żyją przecież w próżni, mają znajomych, rodziców, rodzeństwo. Muszę też reagować na nastroje społeczne, na przykład rosnących w siłę fanatyków religijnych. Tematyka komiksu Huberta i Zanzima nie odchodząc od wątku płci, odsłania przed nami kolejne warstwy fabuły. W ten sposób kreuje się wielobarwny obraz społeczności trapionej niesprawiedliwością, samotnością, buntem, pożądaniem. Emocje aż kipią, a akcja pędzi jak w najlepszych kryminałach.

„Męska skóra” wciąga, bawi i zmusza do zadumy. Jest baśnią dla dorosłych, w której pierwsze skrzypce gra przemyślany i dynamiczny scenariusz. Towarzyszą mu proste, lekkie, momentami surrealistyczne ilustracje. Z jednej strony dostrzegamy w nich naturalizm, z drugiej nie odcinają się od symboliki. Nie ma tu miejsca na patos czy sztuczność. Postaci są żywe, a otoczenie poprzez wykoślawienie perspektyw i kolorystykę, podkreśla zmieniające się stany wewnętrzne. Całość tworzy spójny obraz człowieka walczącego o wolność i szczęście. I w tym dostrzegam zasadniczy walor tego komiksu. Doceniam w nim także umiar. Poruszenie wielu istotnych, nośnych medialnie tematów mogło skończyć się moralizatorstwem, jakąś formą dydaktyki. Nic z tych rzeczy. W „Męskiej skórze” najważniejsza jest zabawa. I za to chwała autorom.