Wydawca: Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej
Liczba stron: 88
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Na okładce „Autochtonki” Kazimierza Gołby widzimy dwa domy i częściowo przewrócony płot. Obraz wymowny w treści, ale też silnie zakorzeniony w polskiej kulturze. Skojarzenia z opowieścią o rodzinach Pawlaków i Kargulów są oczywiste, ale żeby mieć jasność, to film Sylwestra Chęcińskiego był tym drugim.
Słownik języka polskiego definiuje autochtona jako rdzennego mieszkańca danego obszaru. U Gołby autochtonami są członkowie rodziny Folcików – matka Franciszka, córka Weronika i powracający po długiej nieobecności ojciec Wiktor. Zamieszkują oni opolską wieś tuż po wojnie. Akcja sztuki została osadzona w okresie tworzenia samego dzieła, czyli w 1948 roku. Co jest nie tak z Folcikami, że sąsiedzi traktują ich jak obcych? Ano to, że płynie w nich niemiecka krew, czego wyrazem ma być nieobecność seniora rodu. Wiktor Folcik został powołany i zwerbowany do Wehrmachtu. W czasie wojny walczył więc po przeciwnej stronie, za co całej rodzinie należy się ostracyzm.
Akcję książki napędza konflikt rdzennych mieszkańców i repatriantów. Ci drudzy dążą do tego, aby pozbawić Folcików należnych im praw. Zamierzają wystąpić do władz lokalnych o przymusowe ich wysiedlenie, dzięki czemu mogliby zająć ich domostwo. Na tym tle wyraźnie wybija się postawa młodych bohaterów: Weroniki Folcik i Jędrka Wójcika, którzy wzajemnie w sobie zakochani, patrząc na świat bez nałożonych filtrów nienawiści. W pewnym momencie Jędrek wyrzuca z siebie znamienną kwestię „A my, gdy Niemców zabrakło, fabrykujemy ich sami z miejscowych Polaków, co mowę swoją na tej tu ziemi przez tysiąc lat zachowali”. Jego umysłem kieruje nie tylko miłość do autochtonki, ale też zdrowy rozsądek i postęp.
Wójcikowie mimo swojego podłego zachowania (to oni postawili płot graniczny), ostatecznie mądrzeją. Potrzebują do tego silnego bodźca, którym jest niespodziewane pojawienie się Wiktora Folcika – już nie w mundurze Wehrmachtu, ale polskim i to z orderem Virtuti Militari. Jego powrót, opowieść o wyjściu z niewoli i dołączeniu do I Dywizji Pancernej gen. Maczka, stanowi punkt zwrotny utworu i prowadzi do rzeczywistego zintegrowania społeczeństwa. Od tego momentu nikt już nie ma wątpliwości, że płot lada moment runie, a wraz z nim wszystkie uprzedzenia i niejasności.
„Autochtonka” Kazimierza Gołby jest jednoaktówką, sztuką celowo ograniczoną do dramatycznego minimum. Autor rezygnuje z pogłębiania portretu psychologicznego bohaterów, pomija ich życiorysy, szczegóły biologiczne, marginalizuje też rolę otoczenia. Chce ukazać nam konflikt w czystej postaci. Swoją narrację obudowuje w kanwę komedii społecznej. Mimo poważnej tematyki nie ma tu realnego strachu czy poniżenia, a raczej sporo humoru i pewności, że prędzej czy później wszystko się ułoży. Z jednej strony można to uznać za naiwne, szczególnie dzisiaj, gdy podobnych historii trochę już znamy, z drugiej nie sposób odmówić autorowi racji. W 1948 roku recepcja książki mogła być przecież inna. I pewnie by była, gdyby sztukę gdzieś wystawiano, albo wydano w formie literackiej. Tak się jednak nie stało. Dobrze jednak, że chociaż teraz uzyskaliśmy do niej dostęp, bo mimo prostej fabuły stanowi ona spuściznę kultury Śląska. Można ją także czytać jako opowieść uniwersalną, oderwaną od konkretnego miejsca i czasu. W ten sposób zyskujemy ważny głos w debacie o inności, sąsiedztwie czy relacjach międzypokoleniowych.