Recenzja "Autochtonka" Kazimierz Gołba

Wydawca: Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej

Liczba stron: 88


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: 2022 rok

Na okładce „Autochtonki” Kazimierza Gołby widzimy dwa domy i częściowo przewrócony płot. Obraz wymowny w treści, ale też silnie zakorzeniony w polskiej kulturze. Skojarzenia z opowieścią o rodzinach Pawlaków i Kargulów są oczywiste, ale żeby mieć jasność, to film Sylwestra Chęcińskiego był tym drugim.

Słownik języka polskiego definiuje autochtona jako rdzennego mieszkańca danego obszaru. U Gołby autochtonami są członkowie rodziny Folcików – matka Franciszka, córka Weronika i powracający po długiej nieobecności ojciec Wiktor. Zamieszkują oni opolską wieś tuż po wojnie. Akcja sztuki została osadzona w okresie tworzenia samego dzieła, czyli w 1948 roku. Co jest nie tak z Folcikami, że sąsiedzi traktują ich jak obcych? Ano to, że płynie w nich niemiecka krew, czego wyrazem ma być nieobecność seniora rodu. Wiktor Folcik został powołany i zwerbowany do Wehrmachtu. W czasie wojny walczył więc po przeciwnej stronie, za co całej rodzinie należy się ostracyzm.

Akcję książki napędza konflikt rdzennych mieszkańców i repatriantów. Ci drudzy dążą do tego, aby pozbawić Folcików należnych im praw. Zamierzają wystąpić do władz lokalnych o przymusowe ich wysiedlenie, dzięki czemu mogliby zająć ich domostwo. Na tym tle wyraźnie wybija się postawa młodych bohaterów: Weroniki Folcik i Jędrka Wójcika, którzy wzajemnie w sobie zakochani, patrząc na świat bez nałożonych filtrów nienawiści. W pewnym momencie Jędrek wyrzuca z siebie znamienną kwestię „A my, gdy Niemców zabrakło, fabrykujemy ich sami z miejscowych Polaków, co mowę swoją na tej tu ziemi przez tysiąc lat zachowali”. Jego umysłem kieruje nie tylko miłość do autochtonki, ale też zdrowy rozsądek i postęp.

Wójcikowie mimo swojego podłego zachowania (to oni postawili płot graniczny), ostatecznie mądrzeją. Potrzebują do tego silnego bodźca, którym jest niespodziewane pojawienie się Wiktora Folcika – już nie w mundurze Wehrmachtu, ale polskim i to z orderem Virtuti Militari. Jego powrót, opowieść o wyjściu z niewoli i dołączeniu do I Dywizji Pancernej gen. Maczka, stanowi punkt zwrotny utworu i prowadzi do rzeczywistego zintegrowania społeczeństwa. Od tego momentu nikt już nie ma wątpliwości, że płot lada moment runie, a wraz z nim wszystkie uprzedzenia i niejasności.

„Autochtonka” Kazimierza Gołby jest jednoaktówką, sztuką celowo ograniczoną do dramatycznego minimum. Autor rezygnuje z pogłębiania portretu psychologicznego bohaterów, pomija ich życiorysy, szczegóły biologiczne, marginalizuje też rolę otoczenia. Chce ukazać nam konflikt w czystej postaci. Swoją narrację obudowuje w kanwę komedii społecznej. Mimo poważnej tematyki nie ma tu realnego strachu czy poniżenia, a raczej sporo humoru i pewności, że prędzej czy później wszystko się ułoży. Z jednej strony można to uznać za naiwne, szczególnie dzisiaj, gdy podobnych historii trochę już znamy, z drugiej nie sposób odmówić autorowi racji. W 1948 roku recepcja książki mogła być przecież inna. I pewnie by była, gdyby sztukę gdzieś wystawiano, albo wydano w formie literackiej. Tak się jednak nie stało. Dobrze jednak, że chociaż teraz uzyskaliśmy do niej dostęp, bo mimo prostej fabuły stanowi ona spuściznę kultury Śląska. Można ją także czytać jako opowieść uniwersalną, oderwaną od konkretnego miejsca i czasu. W ten sposób zyskujemy ważny głos w debacie o inności, sąsiedztwie czy relacjach międzypokoleniowych. 

Recenzja "To jeszcze nie koniec" Michal Sýkora

Wydawca: Afera

Liczba stron: 312


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Wołosiuk
 
Premiera: 18 sierpnia 2022 rok

Recenzując tom „Praga noir” wydany kilka lat temu przez Claroscuro, napisałem „najlepiej wypadł wcześniej mi nieznany Michal Sýkora z jego „Percy Thrillingtonem”. I faktycznie w tamtym momencie na polskim rynku nie była dostępna żadna książka czeskiego pisarza, więc skąd mogłem go znać. Dzisiaj nazwisko Sýkory możemy odnaleźć w księgarniach nad dwoma innymi tytułami łączącymi się w serię o losach Marie Výrovej. „Człowieka Pana Ministra” nie czytałem, ale na „To jeszcze nie koniec” postanowiłem się skusić, mając w pamięci powtórną lekturę opowiadania z muzyką Beatelsów w tle.

Jest w tym kryminale kilka wyjątkowo dobrze przemyślanych i wykonanych elementów. Już prolog pokazuje, że mamy tu do czynienia z pisarzem nietuzinkowym. Na kilkunastu stronach rozpisuje on sielską scenerię dramatu pewnej rodziny. Ten fragment oglądamy oczami nastoletnich dziewcząt, które spędzają u swoich dziadków wakacje. Lenią się, śmieją, wygłupiają, czytają mrożące krew w żyłach historie, podsłuchują rozmowy starszych. Narzekają też na najmłodszego lokatora posiadłości, który swoim płaczem wyprowadza je z równowagi. W tej upalnej atmosferze dochodzi do tragedii, prawdziwej makabry, której nie powstydziłby się Tobe Hooper.

Wydarzenia z 1987 roku odcisnęły silne piętno na całej rodzinie. Po 25 latach od morderstwa jedna z dziewczynek, będąca już dorosłą, zamężną kobietą, ustami swojego męża prosi o przyjrzenie się tej sprawie ponownie. Pewnie w rzeczywistości nikt nie potraktowałby podobnej prośby poważnie, ale tu akurat temat trafiła do właściwych rąk. Marie Výrová podejmuje się niemożliwego – dotarcia do źródła całego zamieszania. Śledząc akta, rozmawiając z członkami rodziny i sąsiadami, odwiedzając miejsce zdarzenia, ma coraz większą pewność, że gdzie popełniono błąd. A może nawet nie tylko błąd? Może chodzi tu o jakieś celowe działania?

„To jeszcze nie koniec” to ciekawy, kameralny kryminał, w którym pierwsze skrzypce grają rodzinne relacje. Poznając kolejne osoby, ich trudne charaktery, motywacje, homofobiczne postawy i narastające przez lata frustracje, tak naprawdę badamy coś więcej niż zbrodnię. Sýkora na uboczu całej intrygi pokazuje kondycję instytucji rodziny we współczesnych Czechach. Czytając jego książkę, nie może nas dziwić, że systematycznie spada liczba ślubów i narodzin, rośnie z kolei liczba rozwodów.

Co zaś do samej intrygi, to ma ona klasyczną, intrygującą postać. To ten typ kryminału, w którym poznajemy niewielki skrawek rzeczywistości. Ograniczona liczba bohaterów pozwala przyjrzeć im się z bliska i stopniowo eliminować z grona podejrzanych. Każdy nowy trop prowadzi pozornie donikąd, a ostateczny sprawca do samego końca pozostaje w naszych oczach czysty.

Razem z Výrovą traciłem nadzieję na rozwikłanie tej zagadki. Ba, w pewnym momencie zupełnie zwątpiłem, czy jakiekolwiek rozwiązanie nadejdzie. I podobało mi się to, bo mogłem obcować z bohaterką bardzo ludzką – błądzącą, popełniającą gafy, wkurzoną na zdradzających mężczyzn i skąpych bogaczy. To powieść, gdzie nie ma wybitnych jednostek, a akcja idzie swoim indywidualnym, powolnym tempem.

Zastanawia mnie, dlaczego Sýkora wybrał postaci kobiece. To one są tu kluczowe i najbardziej eksponowane. Nie tylko Výrová, ale też dziewczęta z dzieciństwa, ich babcia, matka zabitego dziecka, a nawet kochanka jej męża. Są bardziej wyraziste niż mężczyźni, ich portrety psychologiczne są pogłębione. Na tym tle mężowie, wujkowie, przełożeni czy sąsiedzi wyglądają bardzo blado – albo są skorumpowani, albo brutalni, albo nijacy, albo z kolei ulegli względem szefostwa. Być może autor ustanawiając taki podział ról, chciał nam wyraźnie pokazać, że w obliczu śmierci dziecka to kobiety stają się bardziej stanowcze.

Jeśli miałbym się o coś przyczepić, byłyby to wątki muzyczne. Za dużo tu tego Dylana, płyt, utworów. Te kilka fragmentów zwyczajnie nie pasowało mi to książki, w której skupiamy się przede wszystkim na śledztwie, a nie szczegółach życia policjantki.

Recenzja „Związek grzebie swoich zmarłych” Henry Lawson

Wydawca: GlowBook

Liczba stron: 206


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Kaja Gucio
 
Premiera: 2022 rok

Zacznę może od pochwał w kierunku Wydawnictwo GlowBook. Debiutująca całkiem niedawno malutka oficyna z Sieradza systematycznie wprowadza do swojej oferty książki ambitne, zapomniane klasyki, powieści otwierające czytelników na nowe regiony i problemy. W ten nurt wpisuje się także „Związek grzebie swoich zmarłych” – zbiór opowiadań, któremu daleko do aktualnych i medialnych dyskursów. To właściwie pozycja skazana na nieobecność w dużych portalach branżowych, na nieuwagę ze strony czytelników. Tym większe brawa, że udało się ją wydać, bo wysoka jakość samego tekstu jest niepodważalna.

O Henrym Lawsonie pewnie jeszcze nie słyszeliście. I ja przyznam się, dowiedziałem się o jego istnieniu dopiero teraz. A jest to postać ze wszech miar warta uwagi, chociażby ze względu na swój dramatyczny żywot. Australijski pisarz już jako czternastolatek utracił słuch. W młodym wieku imał się różnych zajęć. Pomagał na budowach, malował ściany, wreszcie trafił do czasopisma Boomerang. Pierwsze utwory poetyckie zaczął wydawać w wieku dwudziestu lat. Największą sławę przyniosły mu zbiory opowiadań, w tym w szczególności „While the Billy Boils”, w którym zawarto 52 teksty, częściowo dostępne w tomie „Związek grzebie swoich zmarłych”.

To wydarzenie nie pomogło autorowi uciec od problemów. Był alkoholikiem, kilkukrotnie trafiał do szpitala psychiatrycznego. W 6 lat po wydaniu przełomowego dzieła usiłował popełnić samobójstwo. Nadal jednak tworzył, dzięki czemu zapisał się w historii literatury australijskiej. Dość powiedzieć, że w jednym z parków w Sydney stoi jego posąg a podobiznę autora umieszczono na dwóch australijskich znaczkach pocztowych oraz na pierwszym papierowym australijskim banknocie dziesięciodolarowym.

„Związek grzebie swoich zmarłych” zawiera czternaście tekstów traktujących o życiu prostych ludzi w australijskim buszu. To ludzie naznaczeni biedą. Skwaterzy, pasterze, kopacze, praczki które ciężką pracą muszą zarobić na utrzymanie swojej rodziny.

„I smutek mnie ogarnia w młodym, pięknym kraju,

Gdy widzę na tych twarzach troski piętno i nędzy,

na próżno wypatruję świeżości, piękna i wdzięku”

W tekstach Lawsona nie ma nic z romantycznej wizji australijskiego buszu. To kraina upałów, kurzu i głodu. Lawson odtwarza małe sceny w sposób realistyczny i powolny. W najsłynniejszym swoim tekście „Żona poganiacza” bohaterką jest kobieta, która broni swoich dzieci przed wężem. W „Starym pasterzu znajdującym trupa” narratorem jest samotnik znajdujący martwego przyjaciela na dnie wąwozu. To zdarzenie skłania go do rozmowy ze zmarłym na temat losów jego ostatniej wypłaty, reprezentowanej wiary czy jaszczurek. Monolog jako próba zawarcia spóźnionej relacji, także jako wyraz potrzeby bycia wysłuchanym, jest tematem innego opowiadania – „Dzieci z buszu”. Tym razem mówić będzie starsza kobieta, a słuchać pracownik jej męża. Opowieść o zmarłych dzieciach, o obłędzie jaki stał się udziałem kobiety, przypomina nieco najlepsze dokonania irańskiego kina społecznego. Dużo w tym empatii i szacunku dla prostych ludzi.

Poruszających historii jest tu dużo więcej. Autor znalazł także miejsce dla miłości, która czasami staje się zalążkiem podchodów między dwoma panami („Zaloty Joe Wilsona”), by innym razem urzeczywistniać się w formie składanych datków („Zrzutka”). Z wypowiadanych zdań często wyłania się humor – niedosłowny, bazujący na nieporozumieniu, tchórzostwie lub chęci niesienia wsparcia. Sztandarowym przykładem może być „Wybuchowy pies” ukazujący losy pewnego czworonoga goniącego za swoim właścicielem z podpalonym ładunkiem w pysku. Woody Allen nie powstydziłby się takiej sceny w jednej ze swoich dawnych komedii. A Lawson widzi w tym coś jeszcze większego niż zwykły żart. To przecież wspaniały tekst o przyjaźni.

Na okładce książki czytamy, że twórczość Lawsona porównywana jest do Hemingwaya. Jest w tym sporo prawdy. Do opisu australijskiego buszu autor używa zazwyczaj krótkich, ostrych zdań. Właśnie tam, gdzie język jest surowy, a w ustach bohaterów słyszymy lokalną gwarę, opowiadania są najlepsze, najbliższe człowiekowi. Hemingway to jednak nie jedyne skojarzenie. Lakoniczny i humanitarny styl przywodzi mi na myśl także Raymonda Carvera, zaś głęboko ludzkie przypowieści - Charlesa Dickensa. To naprawdę bardzo dobry zbiór, zupełnie niedzisiejszy, choć przecież mówiący o prawdach uniwersalnych.

Zbiór znalazł się na liście "Najlepsze zbiory opowiadań 2022 zdaniem Melancholii Codzienności".