Recenzja "Dymitr" Friedrich Schiller

Wydawca: PIW

Liczba stron: 120


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Antoni Libera
 
Premiera: 22 września 2022 rok

Friedricha Schillera przedstawiać raczej nie trzeba. Urodzony w 1759 roku niemiecki poeta, filozof, historyk, estetyk, teoretyk teatru i dramaturg jest autorem słynnej „Ody do radości”. Ale nie tylko jej. Sztuki Schillera nadal są chętnie wystawiane przez teatry na całym świecie (warto tu wspomnieć chociażby „Don Carlosa” czy „Wilhelma Tella”). Takiego rozgłosu nigdy nie uzyskał „Dymitr”, czyli ostatni, niedokończony utwór niemieckiego dramatopisarza, który obecnie przypomina nam Państwowy Instytut Wydawniczy.

Historia Dymitra Samozwańcy jest znana przede wszystkim z opery Modesta Musorgskiego „Borys Godunow”, której libretto zostało z kolei oparte na dramacie Aleksandra Puszkina z 1825 roku. Jak łatwo można zauważyć, Schiller swoją sztukę pisał 20 lat przed rosyjskim twórcą, co wcale nie oznacza, że był pierwszym, który ów temat podjął. Jego niedokończone dzieło jest wynikiem studiowania materiałów źródłowych, dokumentów i podań. Warto to podkreślić, bo zbieranie ‘surowca’ na początku XIX wieku wymagało dużego samozaparcia, cierpliwości i szczęścia. A także pójścia na pewne kompromisy. Okres wielkiej smuty (jak nazywa się czas od śmierci ostatniego cara z dynastii Rurykowiczów w 1598 roku do objęcia tronu przez dynastię Romanowów w roku 1613) pełen jest wątpliwości, braków i efektów propagandy. Nie sposób odtworzyć kroniki wydarzeń krok po kroku. Dzięki sprawnie działającej maszynie dezinformacyjnej, trudne jest uporządkowanie aktywności w jedną, spójną narrację.

Mimo wszystko Friedrich Schiller tego zadania się podjął. Dlaczego? Pierwszym i nadrzędnym argumentem jest tu potencjał dramaturgiczny dzieła. Akcja rozpoczyna się od sejmu walnego w Krakowie. W obecności króla Zygmunta III Wazy, Wielkiego Kanclerza Koronnego, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego, senatorów i posłów, niezwykle inteligentny i charyzmatyczny młody człowiek podaje się za syna Iwana IV Groźnego. Jako dowód przedstawia carską pieczęć i drogocenny krzyż. Opowiada o tym, jak to dawny bojar Borys Godunow, po śmierci Fiodora (syna Iwana Groźnego), objął tron, wcześniej uśmiercając młodego Dymitra. Jak się jednak okazuje, młody Dymitr żyje, po latach pobierania nauk i odkrywania tożsamości wraca i chce przy udziale Polski ruszyć po swoje dziedzictwo. Choć oficjalnego wsparcia nie otrzymał, wielu szlachciców ruszyło z nim na Moskwę. Tę ostatecznie zdobył i 21 lipca 1605 roku koronował się na cara.

W ujęciu Schillera Dymitr nie jest zachłannym oszustem. To ofiara swojego opiekuna, który wmówił mu nową tożsamość. Z czasem Samozwańca dowiaduje się, że jest tylko podstawioną marionetką. Nie przeszkadza mu to jednak dalej realizować nakreślonego przez kogoś innego planu. Prawdopodobnie, gdyby sztuka była zakończona, właśnie ten temat jawiłby się jako najważniejszy. Przemiana duchowa Dymitra w ujęciu Schillera, mogłaby i pewnie stałaby się czymś równie mocnym i ponadczasowym, jak miało to miejscu w sztukach Shakespeare’a.

W całej tej opowieści ważna jest nie tylko wielka historia, heroiczne czyny i dylematy. Uwagę przykuwają postaci kobiece. Matka Dymitra zesłana w głąb Rosji, po latach oczekiwania wreszcie spotyka swojego zaginionego syna. Spotkanie to nie będzie miało jednak takiego smaku, jakiego oczekuje. Ciekawy jest portret Maryny Mniszchówny. Córka wpływowego wojewody sandomierskiego za wszelką cenę chce przejść do historii jako żona władcy. Trzyma się danej obietnicy nawet mimo tego, że w sercu Dymitra pojawiła się już inna osoba. Historia Maryny była pisana jeszcze na długo po udanym spisku bojarów i zabiciu Dymitra Samozwańcy i sama w sobie stanowi idealny materiał na dzieło sztuki.

Schiller widział w historii Dymitra szansę na ukazanie niemieckiemu odbiorcy innego świata. Wierny romantycznemu kanonowi, postanowił przedstawić losy najbliższego sąsiada – Polski, oraz dzieje kraju położonego jeszcze dalej na wschód – Rosji. Oba te narody funkcjonowały na innych podwalinach kulturowych, religijnych i politycznych. Doskonale to obrazują nie tylko wielkie momenty (jak przywołany wcześniej sejm walny) ale też małe dramaty (mowa matki Dymitra w Ugliczu, wątpliwości mieszkańców rosyjskich wiosek). Wszystkie są doskonale zainscenizowane, przez co cała historia łączy w sobie walory faktograficzne z uniwersalną przypowieścią o miłości, zdradzie i władzy. A o tym, jak bardzo aktualne jest to dzieło, niech najlepiej świadczą padające słowa:

„Kijów zdobyto i zabrano Rusi,

A więc należy go jej zwrócić”.

„Czyż nie jest rzeczą wielkich państw i tronów,

By strzegły prawa nie tylko u siebie,

Ale i wszędzie tam, gdzie jest łamane?”

Nie mam żadnych wątpliwości, że „Dymitr” mógł zostać arcydziełem. Liczba wątków, kontekstów, miejsc akcji i przedstawionych charakterów jest niewyobrażalna. Czytelnik nie ma jednak tego dość. Wręcz przeciwnie, ciągłe chce więcej. Schiller dzięki swojej pomysłowości i analityczności był w stanie spleść te wszystkie wydarzenia w jeden, czytelny i linearny ciąg. Umiejętnie pracował także nad dopieszczeniem każdej sceny. I choć w oddanym nam do rąk dziele są pewne nieścisłości, pewnie zniknęłyby w ostatecznej, skorygowanej wersji. Na to jednak czas nie pozwolił. Schiller pozostawił nas z wybitnym początkiem i masą przemyśleń, wskazówek i szkiców, które paradoksalnie pozostawiają duże pole do interpretacji dla współczesnych twórców.

Recenzja "Światy równoległe" Piotr Michałowski

Wydawca: Forma

Liczba stron: 222


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: maj 2022 rok

Piotr Michałowski to szczeciński poeta, pisarz, literaturoznawca i krytyk. W zbiorze „Światy równoległe” prezentuje nam dwanaście opowiadań pisanych na przestrzeni ostatnich kilku lat. Część z nich polski czytelnik mógł już zresztą poznać. Tytułowy tekst ujęto w książce „2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań”, z kolei „Patchworsk” i „Obrót rzeczy” znalazły się w tomach odpowiednio z lat 2017 i 2014.

W „Światach równoległych” możemy przeczytać narracje różnorodne pod względem fabularnym. Nie ma tu jednego narratora, bohatera czy postaci łączącej teksty. Raz jest nim człowiek czekający na dworcu kolejowym („Synogarlica turecka”), innym mężczyzna wplątany przez dawnego znajomego w tajemniczy „Projekt MAMY”, a jeszcze w następnym para pogodzona ze swoim losem („Dzień bez Twarzy”). Akcja tekstów przenosi się z niewielkich przestrzeni (dworzec, pokój, balkon) na szerokie plany (parkingi, ulice). Raz jest osadzona we współczesnym Szczecinie, by zaraz przeskoczyć do XIX-wiecznego Paryża. Teksty dygresyjne, w których pozornie dzieje się naprawdę niewiele, są często budowane z wykorzystaniem narzędzi typowych dla opowiadań grozy: tajemnicy, niedopowiedzenia, brutalności (przykładem może być tocząca się po bruku głowa odcięta od korpusu w „Obrocie rzeczy”).

W tym kontekście warto zadać sobie pytanie, czym są owe tytułowe „Światy równoległe”? Odwołanie do tego pojęcia możemy znaleźć w dziedzinie fizyki kwantowej (między innymi pod hasłem kopenhaskiej interpretacji mechaniki kwantowej), ja jednak pozwolę sobie pozostać w duchu interpretacji humanistycznej. W ostatnim, kończącym zbiór tekście poznajemy parę, która planuje podróż po owładniętym epidemią świecie. Wymyślają specjalną nazwę na nadchodzące wydarzenie, uzbrajają się w maseczkę i ruszają ku instytucji, która znowu pozwoli im poczuć się wolnymi. Choć bohaterowie mówią pozornie podobnym językiem, zwracają uwagę na analogiczne szczegóły, mają określoną wiedzę i doświadczenia, żyją w swoich światach. Nie potrafią się dogadać ani zrozumieć bez słów. Ich egzystencja, mimo że połączona sakramentalnym TAK, jest zbiorem nieporozumień i ukrywanych myśli.

Podobnie wygląda para ze „Światów równoległych” (choć tu zbawienia nie ma). Między protagonistami brakuje jakiegoś głębszego uczucia. Ona skupia się bardziej na swojej wiolonczeli, on z kolei nie potrafi wyjść z pogłębiającego się impasu. W tym opowiadaniu to człowiek staje się instrumentem, a instrument narzędziem obdarzonym duszą i emocjami. Ugrzęźniecie w związku z osobą, której ambicje i czyny nie mają punktów przecięcia z naszymi dążeniami, prowadzi do uzależnienia od czyjejś obecności, do strachu przed samotnością.

Owe uczucia występują praktycznie w każdym tekście. Bohaterowie (nie zawsze będący parą) są razem, rozmawiają, wspominają dawne czasy, biorą udział w tych samych eksperymentach. Rzadko jednak mogą sobie ufać. Są gdzieś na uboczu, odseparowani od głębszych przeżyć, osamotnieni. Co im zatem pozostaje? Przede wszystkim małe rzeczy, szczeliny, w których życie potrafi ukazać się w pełnej jaskrawości.

Elementem spajającym wszystkie teksty jest także technika narracyjna. Wspomniałem już o narzędziach typowych dla grozy, ale wiele jest tu także z sensacji czy kryminału. Zamiast jednak wciągać nas w intrygę, posuwać akcję do przodu, Piotr Michałowski skupia się na detalach. Słowa to przybliżają się ku małym szczegółom, to oddalają ku osi fabularnej. W obu tych warstwach bywa ciekawie i intrygująco. Autor ma dużą wiedzę i wyobraźnię, dzięki czemu możemy poznać jego refleksje na temat spotkań klasowych po latach, dowiedzieć się paru szczegółów o synogarlicy tureckiej czy sumaku octowcu, zagłębić się w pojęcia adekwatne dla języka logiki. Co ważne udaje mu się nad tymi dygresjami panować, nie daje się im ponieść. Dzięki temu cały zbiór czyta się nie jak studium erudycyjne, ale dobrze skrojony zbiór wyrazistych opowiadań.

Recenzja "Powrót do Edenu" Paco Roca

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 176


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Pindel
 
Premiera: czerwiec 2022 rok

Pisząc o „Kolejach losu”, zwróciłem uwagę, że ów tom ma w sobie więcej z lekkości „Pianisty”, niż zdecydowanie bardziej dosadny i hermetyczny „Syn Szawła”. To porównanie można odnieść do całej działalności artystycznej hiszpańskiego autora. Paco Roca celuje w historie uniwersalne, epickie, czytelne w każdym rejonie świata. Przy okazji tworzy je w sposób uładzony, nostalgiczny, wyczyszczony z większości brudu czy ozdobników. To opowieści wywołujące silne emocje. Taki jest także „Powrót do Edenu” wydany niedawno przez Kulturę Gniewu.

O ile w „Domu” obserwowaliśmy trójkę rodzeństwa, które powraca do miejsca zamieszkania swojego zmarłego ojca, o tyle w „Powrocie do Edenu” w centrum autor ustawia wiekową kobietę. Lontem fabularnym jest tu zdjęcie, na którym bohaterka spędza chwilę ze swoją matką i rodzeństwem. Choć wszyscy są uśmiechnięci, ten moment wcale nie przeszedł do historii rodziny jako szczęśliwy. Dlaczego? Kogo brakuje na fotografii? Właśnie na te pytania odpowiedzi znajdziemy w komiksie.

W „Powrocie do Edenu” Antonia wspomina swoich bliskich. Tak poznajemy całkowicie różne życiorysy. Jedni są wolnymi duchami i najbardziej cenią sobie kolejne przygody z kobietami, podczas gdy inni oddają się polityce i osiągają w tym niejakie sukcesy. Szczególną uwagę warto zwrócić na losy płci pięknej. W ich przypadku nie ma miejsca na luksus czy spełnienie marzeń. Żyją w ubóstwie. Każdego dnia walczą ze stosami naczyń, nieporządkiem i głodnymi mężczyznami, których trzeba wykarmić na czas. Ewentualne spóźnienie może się skończyć źle, nawet użyciem siły, na co i tak nikt nie zwróci uwagi. Jesteśmy przecież w latach 40. w Hiszpanii, erze terroru religijnego i patriarchatu. Nie przez przypadek na kilku ilustracjach widzimy jednostki zgniatane przez olbrzymie buty władzy i społeczeństwa. W tym kontekście Powrót do Edenu należy odczytywać jako poruszający fresk pogmatwanych, złożonych relacji rodzinnych, a jednocześnie pejzaż powojennej Hiszpanii – wynędzniałej, głodującej, w której pozycja młodych kobiet była nie do pozazdroszczenia.

Paco Roca ma talent do kreowania małych, zapadających w pamięć scen. „Powrót do Edenu” to nie tylko znój i dyktatura, ale także próba zbudowania wokół siebie małych radości i magii. Na kartach komiksu odnajdziemy między innymi wspomnienia matki Antonii o kapitanie don Milanie, który uniósł się balonem nad Walencją i odleciał w niebyt. Odwiedzimy dawne kino, gdzie w oczach bohaterów ujrzymy emocje związane z seansem wspaniałej „Filadelfijskiej opowieści”. Wreszcie pojedziemy tramwajem na plażę, gdzie zamiast tłumów i upału, zwrócimy uwagę na rajski piasek i rozkosz płynącą ze spożycia schłodzonego trunku (przynajmniej do czasu). Inna sprawa, że praktycznie każda z tych scen jest dość szybko ucinana przez rozczarowanie i zło kryjące się w sercach innych osób.

Samą opowieść można określić mianem ‘ważnej’ i ‘aktualnej’, ale ja wolę ją czytać jako ponadczasową. Do takiego wniosku przekonuje mnie także sam autor, spinając historię graficzną klamrą. Pierwsze plansze są całkowicie czarne. Ukazują niebyt, z którego powoli wyłaniają się białe punkty łączące się w konkretne kadry. Gdy historia osiągnie swoje rozwinięcie, powoli zacznie tracić na ostrości. Postaci, miejsca i rzeczy zaczną ponownie przeradzać się w pojedyncze kreski i odchodzić w nicość. Formalnie „Powrót do Edenu” jest więc pomysłowy i przemyślany do ostatniego szczegółu. Plansze, kiedy muszą, są realistyczne. Bywają też miejsca, gdzie hiszpański autor dobitnie podkreśla absurdy rzeczywistości poprzez odwołanie się do dokonań karykaturalizmu czy surrealizmu. To wszystko jest jednak spójne. Razem z zabawą barwami stanowi oddzielną ramę dzieła, która byłaby pewnie tak samo czytelna i bez tekstu.