Wydawca: WBPiCAK
Liczba stron: 66
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Maciej Libich to człowiek pracujący ze słowem. Zaangażowany w projekt kwartalnika Wizje, redakcję Literatury na świecie, krytykę prozy i poezji współczesnej, na co dzień obcuje z literaturą. Z tego obcowania powstał tom tekstów „Przepływy”, który nie jest ani prozą, ani poezją, ani żadną inną, łatwo szufladkowaną formą. Z tego powodu samo czytanie książki do prostych nie należy. Czytelnik przyzwyczajony do szablonów, linearności i fabuł, może się w tym labiryncie znaczeń zagubić, parafrazując tytuł utworu – przepłynąć obok portu docelowego, nie przybijając do brzegu.
Lubię, imponuje mi, gdy debiutanci starają się opowiadać w nowy sposób. Haruki Murakami wyznaje zasadę, że powieść może napisać każdy „Wystarczy umiejętność pisania i zmyślania oraz przybory służące do przelewania tego na papier”. „Przepływy” powieścią jednak nie są i jestem przekonany, że nie byłby w stanie ich napisać człowiek nie żyjący literaturą. Z jednej strony, chodzi tu o dialogowanie z działami i twórcami, czyli o pewien zasób wiedzy i umiejętności krytycznego ich komentowania, z drugiej o sam model kreacji – przechodzący z wiersza do miniatur. Dzięki niemu teksty zyskują specyficzny rytm.
W centrum swojej książki Maciej Libich ustawia postać męską. To antybohater, outsider, postać stojąca w szczególnym konflikcie z uznanymi przez ogół formami życia. Jego egzystencja, umieszczona poza konkretną przestrzenią i czasem, jest pełna rozczarowań i strachu. Owe uczucia wiążą się częściowo ze zdarzeniami wplecionymi w jego życiorys (np. rozstanie z partnerką), należy je jednak traktować szerzej. Przekonuje o tym sam autor, pisząc w jednym tekście „Wyobrażam sobie wręcz, że niczym nie różnię się od innych ludzi”. Strach jest więc tu wypadkową trudnego momentu, w którym przyszło nam żyć. Pandemia, wojna, zmiany klimatyczne – to wszystko działa podskórnie, wchodząc do krwioobiegu narratora, steruje jego myślami i czynami.
Nie mając lepszego pomysłu na przetrwanie, antybohater oddaje się w pełni rutynie. Pracuje, wspomina, spaceruje po mieście, porządkuje mieszkanie z nagromadzonego na pustych półkach kurzu. Swoją biernością i obojętnością prowokuje czytelnika, który chciałby przeczytać o czymś wielkim. O jakimś zdarzeniu godnym zapamiętania. Nic takiego jednak się tu nie dzieje. Wiwisekcja codzienności i zatapianie się we wspomnieniach są tu drogą ku zrozumieniu otaczającego świata. Projekcją ścieżki, po której można bezpiecznie stąpać. Narrator znajduje w tym działaniu równowagę, namiastkę harmonii. Czy jednak dokłada do tego też jakiś sens? Niekoniecznie, bo „Przepływy” nie są książką, która daje odpowiedzi.
Wspomniałem już, że Maciej Libich dyskutuje z autorami. Dwa tropy są tu oczywiste. Po pierwsze Franz Kafka, który doskonale czuł dziwność otoczenia. Po drugie Robert Walser, którego od niedawna przypomina nam Państwowy Instytut Wydawniczy, a który podobnie jak autor „Przepływów” naśmiewa się z okrucieństwa świata, poprzez jego transformację i wykrzywianie. We wstępie do trzeciej części pada zresztą znamienny cytat z „Rodzeństwa Tanner” „Nie chcę przecież robić w życiu kariery, chcę tylko żyć, żeby to miało odrobinę sensu. Nic więcej. Właściwie chcę tylko dożyć zimy, a kiedy już spadnie śnieg i przyjdzie zima, będę wiedział, jak żyć dalej, przyjdzie mi to do głowy, co najlepiej zrobić z życiem. Bardzo lubię tak podzielić życie na małe, proste, łatwe zadania rachunkowe, które nie wymagają łamania głowy, które same się rozwiązują”. On najlepiej podsumowuje, o czym Maciej Libich chciał nam opowiedzieć.
Nawiązań w „Przepływach” jest pewnie więcej. W pewnym momencie narrator czyta chociażby Andrása Pályia, którego zbiór „Na końcu świata” też chciałem swego czasu poznać, ale później zupełnie o tej potrzebie zapomniałem. Podobnie więcej można znaleźć tu wątków. Istotny wydaje się pomysł ukazania postaci w różnych momentach życia. Od dzieciństwa, przez dorastanie, aż po dorosłość. Ważne są także relacje z rodziną i bliskimi („pomyślałem, że rodzice wychowywali mnie w poczuciu absolutnej wyższości nad innymi ludźmi, do dziś nie rozumiem dlaczego, bo nie było we mnie przecież nic wyjątkowego”). Z „Przepływów” można wziąć całkiem sporo. W tych smutnych, szczerych i momentami radosnych tekstach ukryte jest wiele pytań i refleksji. Ale nie to jest siłą tej książki. O samotności i niedopasowaniu napisano już wystarczająco dużo. Teksty Macieja Libicha to przede wszystkim forma, język i ulotność chwili. Warto się w nich zatopić.