Wydawca: papierwdole
Liczba stron: 100
Oprawa: miękka
Jakub Michalczenia przyzwyczaił swoich czytelników do kilku elementów regularnie ujmowanych w jego prozie. Tak w „Korszakowie”, jak i „Gigusiach” pojawiają się ci sami bohaterowie, zamieszkujący tę samą przestrzeń w małym warmińsko-mazurskim miasteczku. Podobne są czynności, którym się oddają, a sam sposób mówienia o nich jest jednakowo surowy i potoczny. Same fabuły zamknięte są w krótkich formach, które niekoniecznie mają odpowiadać nam na jakiekolwiek pytania. Tak to wyglądało do tej pory. A jaki jest „Mario”?
To przede wszystkim nie jest zbiór miniatur. Nie jest to też powieść czy poemat. „Mario” to rozbudowane opowiadanie, które z „Korszakowem” i „Gigusiami” łączy wiele, ale jednocześnie sporo dzieli. Zacznijmy może od wiadomości dobrych. Tak, tu ponownie spotkamy Cina, Bobka, Kociębe czy Dzikuna. Ba, oni znowu będą dziećmi! Pojawi się też Pan Pawłowski i lokalny maszynista - Pan Jankowski (choć o samej kolei będzie tym razem nieco mniej). Ponownie w centrum znajdzie się blok, w którym młodzi ludzie podejmują szereg istotnych dla przetrwania czynności: grają w gry, żują gumy, smarują trzepak żywym gównem. Ich życie toczy się wolno i bezcelowo. To historia zwykłych dzieci z prowincji w ich naturalnym środowisku. Wszystko to jednak do czasu.
Tu właśnie kończymy z tym co dobre, by zanurzyć się w to co jeszcze lepsze. Całą beznadzieję codzienności Michalczenia rozwiewa przybyciem Maria. To chłopak wyrosły w tym miejscu, ‘swój koleżka’ jak pada w jednym miejscu. Nie pochodzi z pokolenia ułożonego, wykorzystującego urządzenia zgodnie z ich przeznaczeniem. Mario podobnie jak koledzy miał głowę nabitą dziwnymi pomysłami, które z radością wcielał w życie. Przynajmniej kiedyś tak było. Dzisiaj Mario mieszka w wielkiej Ameryce, chodzi do tamtejszej szkoły i gra w te wszystkie tytuły, które młodym mieszkańcom Korsz śnią się w najpiękniejszych marzeniach. Mario wnosi do krajobrazu życia kolegów świeżość, dzięki czemu w opowiadaniu wydarzy się naprawdę wiele, mimo że tak naprawdę dziać będzie się mało.
Jakub Michalczenia jest w najnowszej narracji jeszcze bardziej dygresyjny. To nie wielkie czyny są fundamentem opowiadania, a opisy życia w latach dziewięćdziesiątych. Na przedstawioną historię składają się sekwencje obrazków z codzienności - to zabawnych i gorzkich, to znów sarkastycznych i ironicznych. Wszystkie działania przybierają tu nowy wymiar – służą nie tylko trwaniu i wzajemnemu dopieprzaniu, ale też porównaniu z tym co inne. Pokazaniu, że to co tutejsze, wcale nie musi być gorsze niż to, co globalne. Czasami zresztą to co międzynarodowe, chętnie czerpie wzorce z tego, co swojskie. Losy bohaterów służą także do ukazania mechanizmu zachowania Polaków względem tego, co obce. W tym kontekście autor pokazuje w jaki sposób tworzymy swoją etykietę, jak przyprawiamy innym gęby i jakże często blado wypadamy w kontaktach z tym, co nie jest nam dobrze znane. Wreszcie „Mario” jawi mi się jako swego rodzaju opowieść o tym, że amerykanizacja nie tak łatwo ogarnia polską wieś. O ile większe miasta chętnie przywożą zza oceanu zwyczaje, przedmioty i mowę, o tyle małomiasteczkowe enklawy, ten postęp mocno sobie reglamentują.
„Mario” cechuje się dużą dbałością o szczegół i misternie wykończoną frazą, zarówno w płaszczyźnie stylistycznej, jak kompozycyjnej. To proza bez fikcji, wznosząca realizm na wyższy poziom wrażliwości. Literacka szczególność książki polega między innymi na tym, że emocjonalność jest artystycznie ukryta pod piętrami anegdot i artefaktów z przeszłości. Autor własny, osobny styl narracyjny manifestuje w demonstracyjnej rzeczowości, z jaką traktuje się nie tylko bodźce zewnętrzne, lecz także indywidualne doświadczenia człowieka. Nie ma chyba lepszego sposobu na odtworzenie dawnych czasów i uczuć, jak poprzez skupienie się na analityczności. Myślę, że „Mario” właśnie dzięki użyciu odpowiednich dekoracji, eksponowaniu prowincjonalnej mentalności i wpleceniu rzeczy dziś już niedostępnych, najlepiej trafi do czytelników, którzy dorastali w czasach transformacji ustrojowej.
Jeśli i wy kiedyś z uporem godnym lepszej sprawy mówiliście „Do widzenia, ślepa Gienia, kup se trąbkę do pierdzenia!”, czekaliście na pojawienie się objazdowej strzelnicy albo mieliście problem z uciułaniem choćby kilku groszy na gumę balonową, powinniście przeczytać „Maria”. Jego lektura jest jak wehikuł czasu, przenosi nas do innego miejsca i pozwala się w nim zatopić w całości. To kronika życia, ale nie tego pełnego współczesnych barw, tylko raczej upokarzającego i nieoferującego żadnych pocieszeń. Splatające się losy protagonistów tworzą fabularną osnowę opowieści, stanowiącą tło dla refleksji o kwestiach tożsamościowych, o izolacji i języku.