Recenzja "Sweetland" Michael Crummey

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 384


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Alenowicz
 
Premiera: 11 maja 2015

Pisarstwo Michaela Crummeya jest jednym z najbardziej specyficznych i osobliwych dokonań na polskim rynku wydawniczym. Zagadkowość jego dorobku pogłębia fakt, że zdaje się on całkowicie niezależny od literackiej giełdy, mód czytelników czy politycznej poprawności. W jego chłodnym, nowofunlandzkim świecie ustroje i trendy są jedynie odległym tłem. Rzeczywistość rozgrywa się przede wszystkim wewnątrz prostych ludzi, którzy smagani wizjami możnowładców i opinią publiczną, wyrzekają się tego, co w ich życiu najważniejsze. Przynajmniej w większości.

„Sweetland” zbudowano na tych fundamentach. Michael Crummey tym razem napisał powieść współczesną, o czym świadczy nie tylko używany język i przywołane tu i ówdzie wydarzenia, ale też artefakty takie jak laptop, internet czy facebook. Znajdujemy się w niewielkiej rybackiej osadzie Chance Cove, położonej na wyspie Sweetland. Mieszkańcy tego miejsca właśnie otrzymali niezwykle atrakcyjną propozycję – w zamian za dostatek mają porzucić swoje obecne miejsce zamieszkania. Warunek wypłaty sowitego honorarium jest jeden – zgodę musi wyrazić każdy obywatel. I tu pojawiają się schody, bo jeden z nich, mimo licznych podchodów i gróźb jest nieugięty.

Moses Sweetland, bo o nim mowa, jest starszym człowiekiem. Całe życie (z wyjątkiem krótkich epizodów świadczenia pracy na emigracji) spędził w jednym domu. W Chance Cove mieszka jego ukochany chłopiec, z tymi budynkami, falami i polami ma jedyne wspomnienia, także tutaj jest w stanie zachować równowagę i dystans do całej tej nowoczesnej nagonki. Sweetland jest człowiekiem wielu przeciwności. Oschły, czasami wręcz wulgarny, potrafi być niezwykle czuły dla tych, których kocha. Jest gotowy na wielkie poświęcenia, jak chociażby wtedy gdy ratuje krowę sąsiada lub wchodzi do mroźnego oceanu i czeka na nadejście pomocy. Im dalej zagłębiamy się w tę powieść, tym bardziej upartość i egoizm Sweetlanda rozmywają się. Crummey w szeregu retrospekcji przedstawia bowiem dawne sytuacje i postaci, które w sposób znaczący wpłynęły na taki a nie innych sposób myślenia protagonisty.

Ze wszystkich kluczy, jakie można zastosować w lekturze „Sweetlanda”, najbardziej owocny wydaje mi się  charakterologiczny. To właśnie prowadzenie postaci głównego bohatera jest największym walorem powieści. Indywidualista, buntownik, skonfliktowany ze światem hedonista, którego do samego końca męczyć będą wyrzuty sumienia. Jaką decyzję podejmie? Jak poradzi sobie w nowych warunkach? Te i wiele innych pytań zaprzątało moją głowę praktycznie od początku, a gotowych odpowiedzi nie mam nawet kilka dni po zakończeniu lektury. Ciekawe są też jego relacje, które ukazują cały korowód szalonych życiorysów. Loveless nie potrafi zadbać o własny dobytek. Duke jest fryzjerem, który nikogo nie strzyże, za to chętnie rozgrywa partie szachów. Do tego wszystkiego zwariowani bracia Priddle. Każdy ożywia ten martwy teren, zapisuje swoją historię w pejzażu małej miejscowości. Oni wszyscy są jak mieszkańcy „Przystanku Alaska” – odmienni, charakterystyczni, komiczni i tragiczni jednocześnie.

Książka została podzielona na dwie zasadnicze części. W pierwszej przyglądamy się osadzie i jego mieszkańcom, w drugiej skupiamy się na indywidualnych losach Sweetlanda. Nie mam wątpliwości, że o ile początek można uznać za rzecz wartościową, o tyle dalszy etap rozważań jest już prawdziwym arcydziełem. Nie jest łatwo napisać wiarygodne i sugestywne studium samotności, a ta sztuka Crummeyowi udała się idealnie. Kanadyjski pisarz nie tylko doskonale oddaje stany psychiczne swojego bohatera, ale potrafi też kreować niezapomniane kadry. Obrazy postaci pojawiających się w oknie sąsiedniego domu czy jazda skuterem śnieżnym do latarni są tak namacalne, że czytając czułem przenikający do kości mróz i strach.

Crummey z jednej strony celebruje spokojne, ubogie życie, z drugiej nie boi się także łamać tematów tabu. Ot chociażby kwestii seksualności czy fanatyzmu religijnego. Niknący świat, rozpadająca się prowincja, nigdy niespełnione marzenia – „Sweetland” sytuuje się na przecięciu wielu istotnych nurtów, tradycji i konwencji gatunkowych (powieść społeczna, poetycka, bajroniczna, wiejska) sprawnie wymykając się jednoznacznym wykładniom. To powieść godna zapamiętania i wracania do lektury. Trzeba znać.

Recenzja "Ziemia trwa" George R. Stewart

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 424


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
 
Premiera: 14 września 2021

W Polsce wydaje się rocznie tysiące książek, a nadal jest tak wiele klasyków, które mimo upływających lat muszą czekać na swoją kolej. Taka sytuacja dotknęła powieść „Ziemia trwa”, pierwszego zwycięzcę International Fantasy Award. Powieść, która na liście najlepszych książek science-fiction Locus Magazine znalazła się przed „Rokiem 1984” Orwella, „Ubikiem” Dicka czy „Wojną światów” Wellsa. To zresztą także debiut George’a R. Stewarta na polskim rynku wydawniczym. Dodajmy, debiut ukazujący się po 41 latach od śmierci autora i 72 latach od premiery rzeczonej książki.

Sprawa nabrała tempa dzięki pandemii. Koronawirus odcisnął piętno na wielu aspektach życia społeczno-gospodarczego. Jak się okazuje, nie zawsze w sposób jednoznacznie negatywny. Wydawnictwa chcąc odnaleźć dzieła traktujące o zarazie i zagładzie ludzkości docierały do często zapomnianych książek. Tak właśnie Dom Wydawniczy Rebis postanowił włączyć do swojej kolekcji Wehikułu Czasu powieść Stewarta.

Początek powieści żywo przypomina to, czego mogliśmy doświadczyć jakiś czas temu. Gdzieś w odległych rejonach Ziemi wybucha epidemia, która szybko rozprzestrzenia się na inne kraje. Naukowcy rozkładają ręce – kataklizmu nie da się ani zidentyfikować (do końca nie dowiemy się skąd pochodziły zarazki), ani powstrzymać. U Stewarta siła oddziaływania pandemii jest dużo większa niż koronawirus. Technologia nie pozwala na szybkie wynalezienie szczepionki, co powoduje wyginięcie większości ludzkości. Życie zachowują tylko nieliczni, którzy próbują poukładać swoje istnienie na nowo. Ich przewodnikiem zostaje Isherwood Williams, absolwent Berkeley, popularnie znany jaki Ish. Jego imię i cechy charakteru nie są przypadkowe. Stewart odwołuje się w ten sposób do postaci Ishi ostatniego znanego człowieka z ludu Yana zamieszkującego tereny Kalifornii w USA.

Autor swoją książkę poprzedza cytatem z Księgi Kaznodziei Salomona „Pokolenie odchodzi i pokolenie przychodzi, ale ziemia trwa na wieki”. Jasno wskazuje w ten sposób co interesuje go najbardziej – to natura decyduje o kontroli liczebności populacji, a człowiek jest zbyt mały, aby odpowiednio się na nią uodpornić. To samo zdanie, choć wymówione nieco innymi słowami, powtarza później także główny bohater, gdy w jednej ze scen przyznaje „Kiedy coś staje się zbyt liczne, prawdopodobnie zostanie dotknięte przez jakąś zarazę”. Skądś to znamy prawda?

Czytając „Ziemia trwa” miałem ochotę nazwać Stewarta pisarzem ekologicznym. Uwalniając krajobraz od ludzi, wnikliwie przygląda się temu, jak zmienił się świat pod ich nieobecność. Głównym bohaterem jest tu geograf-ekolog, który spogląda na nową rzeczywistość fachowym okiem. Dostrzega wiele kwestii, które przeciętnemu śmiertelnikowi walczącemu o przetrwanie pewnie by umknęły. Dostrzega na przykład zwierzęta i rośliny, które bez ludzkiej pieczy mogą swobodnie się rozmnażać w niekontrolowany sposób i żerować na sobie nawzajem. Niektóre organizmy stają się bezradne, podczas gdy kolejne przystosowują się całkiem gładko. Stewart dowodzi nam, jak ważna jest właściwa korelacja człowieka z naturą.

Równie ważnym tematem powieści jest ludzka pamięć, rozumiana nie jako pejzaż wspomnień, ale katalog posiadanych umiejętności. Po zredukowaniu ludzkości do małego rozmiarów miasteczka, brakuje zakładów przemysłowych i inżynierów. Nie ma komu naprawić instalacji elektrycznych, jedzenie nie jest już uzyskiwane w procesie przetwórstwa, ale tak jak było to dawniej – z łowienia. Cywilizacja zamiast się rozwijać, cofa się do pierwotnego stadium, gdzie problemem jest nawet poprawne używanie języka. Nie ma też jakichkolwiek form kontroli, przez co każdy ustanawia prawa zgodne z własnym sumieniem.

I wreszcie trzeci trop, który jest ściśle związany z czasami, w jakich książka powstała. Rok 1949 był jednym z tych momentów, gdy ludzkość musiała dokonać odbudowy. Okres Holokaustu przyniósł nieprawdopodobne zniszczenia tak w sferze architektonicznej, jak przede wszystkim egzystencjalnej. Pozostali przy życiu więźniowie obozów koncentracyjnych mogli czuć się jak członkowie plemienia opisanego w tej książce – samotni, nierozumiani, pogrążeni w żałobie. Musieli na nowo budować swój świat, który w niczym nie przypominał tego, co znali sprzed wojny. W tym sensie „Ziemia trwa” jest dla mnie potrzebnym studium radzenia sobie z niewyobrażalnymi traumami i drogowskazem, że najważniejsze jest odnalezienie swoich korzeni.  

Czytając książkę George’a R. Stewarta warto pamiętać, że w momencie jej premiery  świat nie znał jeszcze „Dnia tryfidów”, „Ostatniego brzegu”, „Bastionu” czy „Listonosza”. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Ziemia trwa” była jakimś prekursorem literatury postapokaliptycznej. Stewart miał się do kogo odwoływać. Niewielu jednak przed nim umiało tak dobrze poskładać wątki w zwartą kompozycję. Amerykański pisarz nie szuka melodramatu, unika scen uniesień i skupia się na elementach naprawdę ważnych – symbiozie fauny, flory i człowieka. To taka historia ludzkości opowiedziana na opak – od nowych technologii, do systemu łowieckiego. Przemyślana, skupiona wokół jednego wątku, dobrze napisana. Mnie, mimo oczywistych uproszczeń, poruszyła.

Recenzja „Śmierć w cichym zakątku życia” Oliver Bottini

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 480


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Sosnowska
 
Premiera: maj 2021

Oliver Bottini jest jednym z najważniejszych współczesnych niemieckich pisarzy kryminalnych. Od swojego debiutu w 2004 roku regularnie dostarcza zarówno wciągające fabuły, jak i bezwzględne analizy polityczne. „Śmierć w cichym zakątku życia” jest drugą dostępną w Polsce powieścią literata. Ta pierwsza, czyli „Morderstwo w znaku zen”, rynku wydawniczego nie podbiła. Coś mi mówi jednak, że recenzowana pozycja ma dużo większe szanse na przetrwanie w świadomości czytelników.

Napisana w 2017 „Śmierć w cichym zakątku życia” otwiera scena wypadku samochodowego. Nie jest to jednak typowe zderzenie. W drodze na wakacje do Danii burza piaskowa łapie na autostradzie rodzinę Winter. Pozornie niegroźna stłuczka kończy się tragicznie. Kolejne samochody rozbijają się o ustawiony na poboczu pojazd. Ginie dwójka dzieci i ukochana matka. Przeżywa tylko on, który zamiast czekać wraz z rodziną, postanowił tułać się po okolicy, szukając ocalenia.

Tuż po tej scenie, przenosimy się o trzy lata do przodu. Znajdujemy się w zachodniej Rumunii, w pobliżu Timişoary. Jörg Marthen, prywatnie przyjaciel Wintera, uparty mieszkaniec Meklemburgii, mieszka na swojej posiadłości wraz z żoną i córką. Marthen, jak stopniowo dowiadujemy się z rozproszonych relacji, został dawniej oszukany. Po upadku muru berlińskiego duże korporacje z branży rolniczej otrzymały polityczne wsparcie. Dzięki temu w prosty i nielegalny sposób weszły w posiadanie rozległych terenów, które szybko zyskiwały na wartości. Mali rolnicy mogli jedynie patrzeć, jak dorobek ich życie jest systematycznie rozkradany. Marthen miał jednak nieco szczęścia. To typ marzyciela, który pragnie założyć hodowlę koni dla swojej córki Lisy. Z czasem zaczyna jednak coraz lepiej rozumieć, że nie jest to możliwe. Czasy spokoju odeszły już w zapomnienie. Chęć powrotu do swojej miejscowości w Niemczech nie zostaje zaspokojona.

Ten rozdział książki otwiera kontrowersyjny obraz zgwałconej i zamordowanej osiemnastolatki. To Lisa, córka Marthena. Do śledztwa przydzielony zostaje detektyw Cozma, umysł raczej intuicyjny i afektywny niż analityczny. Sprawa wygląda na prostą, wydaje się, że sprawca został już ustalony. W jego kominku znajdują się resztki spalonego ubrania, na których znajdują się ślady krwi zmarłej. Cozma jest jednak doświadczonym detektywem i takie poszlaki są dla niego niewystarczające. Rusza w pościg za prawdziwym mordercą.

Podczas gdy na pierwszym planie obserwujemy kryminalną intrygę, w tle książki dzieją się rzeczy dużo ważniejsze. Cozma śledzi nie tylko mordercę, ale także swoją mroczną przeszłość. Nie inaczej jest z Winterem, który wracając w rodzinne strony, musi na nowo zmierzyć się z dawno uśpionymi w pamięci koszmarami. Historia, zarówno ta indywidualna, jak i wielka, powoli ukazują prawdziwie intencje autora. Oliver Bottini kreśli obraz konkretnego problemu społecznego. Subsydiowanie wielkiego przemysłu doprowadziło do stopniowego wyludnienia obszarów wiejskich. Duże obszary rolnicze należą dziś do firm arabskich, libańskich i niemieckich. Rumuńscy drobni przedsiębiorcy pozostają w tyle, żyją w biedzie i coraz częściej zwracają się ku ruchom prawicowym.

Bottini ożywia abstrakcyjne tematy, takie jak globalizacja i zawłaszczanie ziemi, za pomocą bardzo wiarygodnych postaci. Każdy ma tu swoje motywacje, wątpliwości, popełnia błędy. Pisarz udowadnia, że mrok, krew i zabójcze tempo, wcale nie muszą być jedynymi emblematami dobrze zbudowanej, sensacyjnej fabuły. Jest tu wszystko, co najbardziej fascynuje mnie w kryminałach: rozległe pejzaże, nieznoszący intelektualnego sprzeciwu instynkt, powódź samotności, nacieki z lęku i opary melancholii. Oraz zło, którego pochodzenie i mutacje Bottini bada właściwie w każdej swojej książce. Ono migruje z człowieka w ziemię i z ziemi w człowieka, domykając ciasno obieg, w który jak coś raz wpadło, to zostanie już na zawsze.