Recenzja "Romantika" Piotr Marecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 232


Oprawa: miękka
 
Premiera: 28 lipca 2021

Już w październiku premiera kolejnego „Wesela” od Smarzowskiego. Możemy spodziewać się obrazu przepełnionego ludzką pychą, pazernością i morałami. Będzie pewnie sporo przekleństw, kombinowania i obgadywania za plecami. W oczekiwaniu na to medialne wydarzenie, warto sięgnąć po „Romantikę”, książkę, która do tematu zaślubin podchodzi z innego niespotykanego jeszcze w kulturze punktu widzenia.

Piotr Marecki już swoją poprzednią ‘czarną’ relacją zyskał wierne grono fanów. Przypominam tylko, że „Polska przydrożna” doczekała się szeregu ‘ciepłych’ słów, a sama „Romantika” w miesiąc po premierze ma już łatkę utworu ‘żenującego’, ‘kpiny z czytelnika’ czy ‘dna’ i ‘mułu’. To zresztą już chyba tak z rozpędu, bo obie książki dzieli bardzo wiele. Opis podróży zorganizowanej z okazji wieczoru kawalerskiego była swoistym eksperymentem, który niejednego mógł skutecznie wytrącić z pozycji komfortu. „Romantikę” zbudowano jednak na innych fundamentach.

Zaczyna się przygotowaniami. Młoda para organizuje swoje wesele w gospodarstwie agroturystycznym „Jasielówka”, prowadzonym przez Sławomira Shutego. Marecki wraz ze znajomymi objeżdża okoliczne rejony i zdobywa ‘prowiant’ na imprezę. Ma być eko, więc dużo tu jaj, serów i grzybów. Nie zabraknie także tworzonych swojskimi metodami trunków. Na wesele zaproszono wielu przyjaciół z literackiego światka. Spotkamy tu niepokornego poetę Konrada Górę, reprezentację Stonera polskiego, wydawców. Shutego będzie tym razem jakby mniej, bo albo jest zajęty organizacją, albo leży gdzieś pijany.

Już w tej części Marecki stawia pytania o etyczne granice między modą a faktycznymi przekonaniami. Jedną z najbardziej znamiennych scen jest ta, gdy goście proszą o kiełbasę z grilla. Mimo zapowiedzi wesela w wersji wege, nie mogą powstrzymać się przed spożyciem mięsa. Bo co to za grill z dynią czy kabaczkiem? W innym miejscu zamiast tekstu otrzymujemy kropki. To manifest autora, który wysyłając dialogi do autoryzacji i akceptacji, usłyszał stanowczą odmowę. A to ktoś nie chciał być źle odbierany w towarzystwie, a to wstydził się wypowiadanych pod wpływem alkoholu poglądów. Te kropki mówią więcej, niż pokaźnych rozmiarów esej.

Drugą część książki stanowi opis podróży poślubnej. Młoda pora zadecydowała, że miejsce docelowe ma być nieatrakcyjne. Żaden tam kurort, all inclusive czy baseny. Podróż samolotem też odpada – za duży ślad węglowy (czy nie większy był z podróży własnym samochodem?). Ostatecznie wybór padł na Szepit – niewielką wioskę położoną w obwodzie iwanofrankiwskim na Ukrainie. Przewodnikiem turystów zostaje Jurij, ukraiński poeta i wydawca. To on wprowadza Mareckiego i jego żonę w nomenklaturę ukraińskich ulic. Wyjaśnia czym są studnie, jak nie zabić się podczas deszczu, daje cenne rady dotyczące wyżywienia i pobierana leków.

Autor pozostaje wierny wypracowanej stylistyce, poszukuje jednocześnie nowych sposobów opowiadania o świecie, który zmierza ku katastrofie. Tekst książki przeplatany jest zdjęciami zwykłych-niezwykłych miejsc – barów, przystanków, zaparkowanych samochodów. Kreśląc pejzaż społeczny biednego Wschodu, Marecki unika protekcjonalnego tonu, ujmuje zaś prostotą i szacunkiem, z jakimi podchodzi do bohaterów. Z niepozornych momentów buduje autentyczny portret trudnej miłości. Przede wszystkim jednak „Romantika” stanowi wciągającą opowieść o napięciu rodzącym się pomiędzy męskością a kobiecością, tradycją a nowoczesnością, modą a realnymi poglądami na życie. Autor wie również, jak uwieść czytelnika jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru – sceny wyciągania kleszcza z profesorskiej dupy lub szczania do wiadra przejdą do historii polskiej literatury współczesnej.

Odnoszę wrażenie, że Marecki dmucha kilkupromilowym oddechem w twarze obrońców moralności i ani myśli piętnować zachowania kogokolwiek. Zamiast tego spogląda na życie z podziwem, widząc w nim miejsce do kreowania przestrzeni wolności, bez oglądania się na konwenanse i rygory. Dzięki temu „Romantika”, choć znacznie łatwiejsza w odbiorze niż większość przeintelektualizowanej współczesnej prozy polskiej, pozostaje dziełem równie niepokornym i ożywczo prowokacyjnym.

Recenzja "Zguba" Shau Tan

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 32


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
 
Premiera: 20 maja 2021

„Zgubę” Shauna Tana polski czytelnik miał szansę już poznać, dzięki tomowi „Zgubione, znalezione”, wydanemu w 2014 roku przez Kulturę Gniewu. W tym pierwotnym zbiorze oprócz krótkiej opowieści o dziwnym stworzeniu, znalazły się także dwa inne teksty – „Króliki” oraz „Czerwone Drzewo”. Nakład wyczerpał już się dawno, zatem Wydawnictwo postanowiło wznowić opowieść, tym razem jednak w formie pojedynczego picture booka o tytule „Zguba”.

„Zguba” to niewielka opowieść o pewnym człowieku, który podczas uzupełniania swojej kolekcji kapsli na plaży, spostrzegł pewne stworzenie. Nie był to ani pies, ani kot, ani nawet guziec. Zguba wygląda trochę jak skrzyżowanie kociołka z pojazdem kosmicznym. Potrafi się poruszać, chociaż nie ma nóg, widzi, mimo że brak jej oczu, czuje, jakkolwiek we wnętrzu ma kable, koła zębate i wijące się odnogi. Jest duża, a jednak nikt jej nie zauważa. Nikt, poza naszym bohaterem.

To człowiek dobrego serca, zatem nie zostawia swojego znaleziska na pastwę losu. Zabiera je do swojego domu, gdzie podobnie jak wszędzie indziej, nikt zguby nie chce dostrzec. Współmieszkańcy zapatrzeni w ekran telewizora lub gazetę są zajęci innymi sprawami. Gigantyczny stwór chowający się za ich fotelem jest po prostu tłem, na które nie warto tracić czasu. Protagonista jednak nie wytrzymuje, chce przedstawić swojego nowego kolegę. Osiąga jednak efekt odwrotny do zamierzonego. Przybysz może mieć przecież jakieś choroby i brudne nogi, po co więc zawracać nim sobie głowę? Tak oto bohater swoją zgubę musi jak najszybciej ukryć w komórce za domem.

Tan snuje swoją opowieść jeszcze jakiś czas, a ja nie chciałbym w tym miejscu zdradzić pełni jej szczegółów. Jeśli ktoś zresztą chciałby dowiedzieć się, jak owa historia się potoczny, może włączyć krótkometrażowy film „Zagubiona dusza”, który w 2011 roku otrzymał nawet Oscara. Albo kupić omawiany komiks, do czego bardzo serdecznie namawiam. „Zguba” to idealna książka na prezent dla bardzo szerokiego grona odbiorców. Mimo, że autor na końcu urywa opowieść i deklaruje brak morału, treść ma w sobie bardzo wiele dydaktyki. Uwrażliwia na obojętność społeczną, pokazuje jak łatwo przelatują nam przed oczami rzeczy naprawdę ważne, prosi o to, aby nie odkładać uczuć na dalszy plan.

„Zgubę” poleciłbym więc do zakupu starszym dzieciom, młodzieży, studentom, a nawet osobom życiowo doświadczonym. Ja w każdym razie z takiego prezentu bardzo bym się ucieszył. Jednym z ważniejszych atutów książki (obok przedstawionej fabuły) jest z pewnością sposób narracji. Lekki, prosty, zabawny – urzeka praktycznie od samego początku. Nie ma tu na siłę doklejanej metaforyki, zawiłych zdań tudzież innych ornamentów. Opowieść snuje przecież zbieracz kapsli, musi być więc odpowiednio swobodna i przejrzysta.

Dużo dzieje się także na ilustracjach. Utrzymana w formie surrealizmu, przedstawia miasto pełne dymiących kominów, trybików, przekładek, rur i drabin prowadzących donikąd. Zwracają uwagę szczegóły, jak chociażby nazwy sklepów pojawiających się przy głównych alejach. W tym świecie nie ma kwiaciarni, piekarni, banków czy sklepów odzieżowych. Łatwo za to odnajdziemy centrum uszczelek, lampy elektroniczne na każdą okazję, zębatki i elementy obrotowe czy równania algebraiczne. A jest jeszcze trzeci plan, który otacza pojawiające się ilustracje.

Grafiki zostały wkomponowane w strony starego podręcznika lub ogłoszenia prasowe. Możemy znaleźć na nich liczne wykresy, techniczne schematy i ciągi liczb. Zdarzają się także zabawne wstawki, jak chociażby wtedy, gdy zalecono reklamowanie krajalnic do buraków, z potencjalnie śmiertelnie niebezpieczną wadą ukrytą. Odkrywanie tych małych zapisków, tych niewielkich szczegółów (dlaczego np. na zegarach nie ma godziny 11 i 12?) to dodatkowe smaczki i zabawa, które sprawiają, że do albumu chce się wracać i odkrywać go na nowo. Piękna rzecz.

Recenzja "Tęczujący popiół" Sheng Keyi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 384


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Joanna Krenz
 
Premiera: 17 czerwca 2021

Sheng Keyi jest współczesną pisarką chińską. Wciąż młodą (rocznik 1973), choć z już ugruntowaną pozycją międzynarodową. Otrzymała liczne odznaczenia literackie, w tym Man Asian Literary Prize (wcześniej to wyróżnienie przyznano Mo Yanowi, Yu Hua czy Yanowi Lianke). Na angielski przełożono między innymi powieść „Death Fugue”, która nadal jest pozycją zakazaną w samych Chinach. Podobny los spotkał „Tęczujący popiół”, z tą małą różnicą, że omawiana książka nie jest jeszcze dostępna dla anglojęzycznego czytelnika. Polacy mają więc szczęście, bo jako jedni z pierwszych mogą poznać tę niezwykłą książkę. 

Prace Sheng przedstawiają prawdziwe życie ubogich w Chinach, odnoszą się do losu kobiet i sytuacji związanych ze sferą metafizyczną. Cechą charakterystyczną jej prozy jest posługiwanie się językiem przemocy, nie stronienie od surowości przekazu i balansowanie na granicy dobrego smaku. To te elementy leżą u podstaw fenomenu „Tęczującego popiołu” – książki dorzucającej do worka problematyki także elementy polityczne.

Sheng Keyi w roli bohaterki obsadza młodą dziennikarkę Yao Minzhu. Ta odważna dziewczyna urodziła się 4 czerwca 1989 roku o godzinie 3.05. To nie jest przypadkowa data. Właśnie wtedy czołgi w Pekinie rozpoczęły atak na protestujących studentów na placu Niebiańskiego Spokoju. Już w tym miejscu autorka podkreśla metaforyczne znaczenie biografii protagonistki, a owa metafora będzie się za nią ciągnęła aż do końca. Minzhu wychowuje jej niezłomna matka. Ojciec zginął trafiony kulą w dniu narodzin bohaterki.

„Tęczujący popiół” nie jest jednak książką o rodzinnych relacjach. Szczegóły z życia Minzhu mają znaczenie głównie symboliczne i pojawiają się w niewielkich retrospekcjach. Akcja dzieje się później, gdy już dorosła bohaterka przyjeżdża do Ewangelii. Ta niewielka miejscowość położona gdzieś na uboczu metropolii. Nie ma tu urzędów gmin, stadionów, sal koncertowych czy basenów. Są za to ludzie – głównie ubodzy, wyzyskiwani przez piastujących władzę kieszennych. W tym miejscu status społeczny zależy właśnie od liczby posiadanych kieszeni na stroju. Każda jest nagrodą przyznaną przez Organizację za dobre sprawowanie. Przeciętni ludzie kieszeni nie posiadają, mimo że muszą ciężko pracować aby zdobyć środki na miskę ryżu. Hodują zwierzęta, uprawiają pola, przygotowują wyroby mięsne.

Nad wszystkim panuje ustrój. To on jest tu najważniejszy. Sheng Keyi wyostrza wszelkie nakazy do granic absurdu, dzięki czemu książka skrzy się od niewiarygodnych, ale głęboko przemyślanych i spójnych wątków. Spójrzmy chociażby na kwestię rozrodu świń. Choć w kulturze chińskiej to zwierzę wyróżnia się inteligencją, pozytywnym usposobieniem i przyciąganiem bogactwa, u Sheng jest po prostu potencjalnym posiłkiem. Dlatego też w pewnym momencie staje się centralnym punktem polityki dobrobytu. Im większe prosiaki się narodzą, tym więcej korzyści przyniosą dla ludu. Proste prawda? Ale jak to osiągnąć? Genialne władze proponują zapładnianie bykami. Ze skrzyżowania tych dwu gatunków ma powstać coś, co da społeczeństwu dużą ilość mięsa.

Indoktrynacja dotyka też wielu innych kwestii. Jedną z nich jest liczba narodzin. Ewangelianie nie są przypadkowym ludem. Powstali ze zmieszania trzynastu różnych grup etnicznych. Dawniej wierzyli w coś innego, mieli odmienne poglądy, pochodzenie czy rysy. Teraz muszą tworzyć jeden twór, z którego nie da się tak po prostu wyjść. Próba oddalenia się od wioski jest z góry skazana na porażkę. A uciekać chciałoby pewnie wielu chociażby z uwagi na kontrolę narodzin. Ta jest zgoła odmienna od tej znanej nam z chińskiej autopsji. Zamiast ograniczać rozrost populacji, władze muszą zadbać o przełamanie niżu demograficznego. W tym celu narzucają określone limity. I tak kobiety w wieku 37-42 lata zobowiązane są do urodzenia dwójki dzieci. Starsze mają nieco łatwiej. Wystarczy jedno dziecko. Za efekty ‘pracy’ ponad normę przewidziano nawet podwyższone wynagrodzenie. Tak samo jak dla kobiet po menopauzie, którym udało się urodzić dziecko. Te mogły liczyć nawet na najwyższy wymiar emerytury. To nie wszystkie karykaturalne wytyczne narzucone przez władze. W celu zwiększenia płodności łączono mężczyzn z kobietami, zakazano odbywania stosunków przerywanych, męskiej masturbacji, impotencji czy polucji. Uruchomiono wynajem macic, Centrum Administrowania Kobietami w Wieku Rozrodczym i Centrum Aranżowania Stosunków Płciowych.

W tym miejscu powinna pojawić się refleksja – czemu Ewangelianie musieli podejmować tak daleko idące kroki, żeby przetrwać? Przecież całe Chiny mają odwrotny problem – na skutek zbyt dużej liczby narodzin, coraz więcej osób cierpi biedę. U Sheng Keyi ubodzy są praktycznie wszyscy. To właśnie deficyty powodują powolne wymieranie Nowego Raju. Mieszkańcy muszą jeść własne kupy sproszkowaną korę lub kamień czy pędy roślin. Ich ciała są jak szkielety. Miska ryżu to dla nich absolutny szczyt marzeń. W tym samym czasie najwyżej postawieni obywatele obżerają się mięsem. Mają go tyle, że muszą je wyrzucać. Nie podzielą się z przeciętnym mieszkańcem Ewangelii, żeby nie wyszło na jaw, iż dobrobyt jest jednak możliwy.

Znamienny jest pejzaż ubóstwa prezentowany w książce. W pewnym miejscu autorka przytacza opowieść o bliźniaczkach syjamskich. Te, chcąc zarobić na jedzenie i mydło, podejmują się prostytucji. Reklamują się jako okazję do doznania niezapomnianych wrażeń. Prawda jest jednak nieco inna, ale zanim wyjdzie na jaw, uda im się zażyć kąpieli z dawno niewidzianym dodatkiem. W innym miejscu obserwujemy arcyciekawe normy nawożenia płodów rolnych. Każdy mieszkaniec zobligowany jest do oddania określonej ilości fekaliów. Także ciała zmarłych nie są po prostu chowane, bo mogą przysłużyć się wspólnej sprawie.

Ewangelia, podobnie jak wiele innych obozów totalitarnych, nie jest miejscem hołdującym zasadzie wolności, równości i braterstwa. Ludzie donoszą na siebie nawzajem w trosce o własny los. Dobrym przykładem może być ten cytat „Jeśli nie będę demaskował posiadaczy nielegalnych zapasów, stracę pracę. Trzeba dać ludowi przykład działania twardej ręki władzy. Wysrałeś niepodważalny rzeczowy dowód na to, że wczoraj jadłeś ryż. Powiedz mi więc, skąd go miałeś?”. Groteska w pełnej krasie – oto metoda pisarska Sheng Keyi.

Wróćmy jednak do kwestii metafor. Te stanowią w Ewangelii jedną z najbardziej popularnych chorób. Używanie w zbyt dużej liczbie zdań, kończą się przymusowym odwykiem. Jedni z niego wyjdą całą, inni niestety będą musieli umrzeć. Metaforoza jest bardzo groźna nie tylko dla aparatu Organizacji, ale także dla samego ludzkiego organizmu. Powoli przejmuje władze nad racjonalnym umysłem, pęta myśli i zaciera granice między obowiązkiem, a wyobraźnią.

„Tęczujący popiół” to zmysłowy i surrealistyczny obraz chińskiego społeczeństwa, który uderza z dziką energią i oślepia surowością przekazu. To polifoniczna opowieść, w której głos zostaje oddany ubogim, duszom drzew czy rybom żywiącym się ludzkimi resztkami. Każda z tych grup ma swoją rację, a dopiero ich zespolenie pozwala na poznanie tego problematycznego świata z wielu stron i poziomów. Sheng Keyi udała się rzecz niezwykła. Balansując na granicy jawy i snu, życia i śmierci, naturalizmu i fantastyki, stworzyła odę do miejsca na krawędzi zniknięcia. Mamy tu pragnienia i fantazje mieszkańców, realizm społeczny z magicznym połączony kakofonią nadprzyrodzonych zjawisk, wreszcie prawdę o absurdzie totalitaryzmu. To ważne świadectwo życia na uwięzi, z bagażem smutku i niezrozumienia. Cudowna książka chwalona przez samego Yana Lianke.

Na koniec jeszcze mała dygresja. Pisarze oraz tłumacze literatury chińskiej lubują się w wymyślaniu coraz bardziej płomiennych wyzwisk z użyciem słowa „świnia”. Lochy, wieprze i knury są tu odmieniane przez wszystkie przypadki. Nieodmiennie mnie to bawi. Nigdzie jednak wcześniej nie spotkałem się ze sformułowaniem „knurzy piździec”. Gratulację dla autorki i tłumaczki!