Recenzja "Niejedno" Barbara Woźniak

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 414


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2021

Z debiutami, szczególnie zaś debiutami polskich pisarzy bywa różnie. Większość z nich stawia na efekciarstwo – tak fabularne, jak i stylistyczne. Żeby wyróżnić się z tłumu trzeba nieco zagmatwać intrygę, wepchnąć w usta bohaterów rynsztokowy język, postawić milion kropek tam, gdzie myśli płyną bez ładu. W myśl tej tendencji debiut winien być prowokacyjny, trudny formalnie, a już koniecznie niejednoznaczny. Tylko taka książka ma szansę na odpowiednią atencję. Jest jednak pewna grupa autorów i odważnych wydawców, którzy nie potrzebują medialnych argumentów. Wychodzą oni z założenia, że dobra książka obroni się sama, niezależnie od rozpoznawalności autora czy odniesień do najbardziej aktualnych tematów literackich.

Jedną z takich książek jest „Niejedno” Barbary Woźniak. Autorki do tej pory zupełnie nieznanej. Jako absolwentka Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego publikowała dotąd tylko pozycje naukowe, szczególnie związane z gerontologią. To jej zamiłowanie do badania tematyki osób starszych jest mocno obecne w powieściowym debiucie. Bohaterem jest tu Szymon, filozof, wykładowca etyki troski na uniwersytecie. Postanawia on powrócić do rodzinnego Tarnowa, by zająć się chorym na Alzheimera ojcem.

Co od razu zwraca uwagę to właśnie dobór bohaterów. Tych jednostkowych mamy dwóch – obu męskich. Wcielenie się przez kobietę w rolę mężczyzny już wiele razy kończyło się powielaniem krzywdzących stereotypów lub nadmiernym uproszczeniem warstwy psychologicznej. Żeby zrobić sobie jeszcze bardziej pod górkę, Barbara Woźniak panów przypisuje do odmiennych pokoleń. Szymon ma 53 lata, a jego ojciec około osiemdziesiąt. Są więc to bohaterowie z określonym doświadczeniem życiowym, skłonni do podsumowań, rozliczeń, rewizji i przeglądów przeszłości. Mało interesuje ich to co dzieje się obecnie w polityce czy na rynku nowych technologii. To nie są ludzie obarczeni młodzieńczym narcyzmem. To mężczyźni, którzy swoje w życiu przeszli, wiele rozumieją, choć nie zawsze muszą o tym wprost mówić.

Barbara Woźniak zaryzykowała opisując stan wewnętrzny ludzi, którymi nigdy nie będzie. Jej książka nie nosi znamion autobiografizmu, a mimo to trudno jej zarzucić jakiekolwiek niespójności czy niedojrzałość. „Niejedno” posiada także jeszcze jedną cechę, której większości debiutantom brakuje – aby pisać dobrze, trzeba mieć coś do powiedzenia i to raczej coś swojego, niż podebranego z ogólnodostępnego źródła. Materią, na której autorka zawiesza swoje zainteresowanie jest oczywiście kwestia powinności wobec starszego pokolenia. Punktuje to nie tylko w relacjach łączących głównych bohaterów, ale także podczas wykładów prowadzonych przez Szymona. Porusza on tam wiele ciekawych problemów, przedstawia niejednoznaczne zadania, które komentowane przez studentów, pokazują różnice w myśleniu młodego pokolenia i osób lepiej znających życie.

„Niejedno” nie jest jednak wyłącznie pomysłowym studium starzenia się i wyzwań stojących przed człowiekiem w obliczu choroby oraz zapominania. To też wyjątkowa refleksja nad językiem – jego złożonością, użytecznością i mocą. Szymon wielokrotnie podkreśla, jak błędne nazwanie zjawiska może krzywdzić inne osoby. W innym miejscu odnosi się także do tego, jak łatwo jest błędnie zinterpretować słowa pisane w smsach. Ale zbawcza moc zdań to nadal nie wszystko. Autorka wikła nas w intertekstualną grę, gdzie co chwile możemy natknąć się na cytat ze Świetlickiego czy tytuł piosenki Cohena. Podrzuca też całe morze lektur, które tworzyły i nadal kreują osobowość jej bohaterów. Ta warstwa książki domaga się głębszego rozpoznania i kolejnego czytania.

Powieść Barbary Woźniak świetnie sprawdza się jako kameralny szkic porządkowania bądź  odkrywania własnej tożsamości. To pokoleniowy dialog, w którym nic nie jest takim, jakim może nam się wydawać. To też książka wielu wątków – nostalgii przechadzania się po dawno nieodwiedzanych miejscach, relacji rodzica z córką, podejścia kadry zarządzającej oświatą do kwestii etycznych. A to raptem kropla w morzu tego, co autorka nam proponuje. „Niejedno” to przykład prozy ujmującej czytelnika przewrotnością narracji, zmyślnie lokowaną intertekstualnością, profesjonalnym wyczuciem języka. Takich debiutów oczekuję od polskich autorów.

Recenzja „Krótki list na długie pożegnanie” Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 266


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Barbara L. Surowska

Premiera: kwiecień 2021

„Krótki list na długie pożegnanie” powstał na fundamencie wrażeń z podróży po USA, którą Handke odbył wraz ze swoim przyjacielem Alfredem Kolleritschem i jego żoną Libgart Schwarz w dniach 24 kwietnia - 18 maja 1971 roku. Pierwsza połowa trasy pokrywa się z przebiegiem narracji. Według miejsc, które znał, Handke „wysłał bohaterów do nieznanych mi regionów, do Donory niedaleko Pittsburgha, a następnie do Indianapolis [...]”, jak donosił Kolleritschowi 2 września 1971 roku. Pierwsze wydanie książki zawierało mapę USA z trasą narysowaną w rozkładanej broszurze.

Głównym bohaterem jest tu młody Austriak pochodzący ze wsi, poruszony konsumpcyjną Ameryką. Kryjąc się w nocnej ciszy zniszczonych pokoi motelowych, jego myśli krążą wokół neurotycznych autorefleksji - są jak wirujący nad głową wentylator, zwisający z poplamionego sufitu, na którym nie widać świeżej warstwy farby. W epicentrum powieści Handkego znajduje się szczegółowo dopracowany emocjonalny świat pierwszoosobowego narratora - przemawiającego w podstawowym tonie, znanym z ruchu literackiego „Nowa wrażliwość” z początku lat 70. W skrupulatnych notatkach szczegółowo opisuje banalne czynności życia codziennego. Spontaniczna chęć odwiedzenia swojej byłej amerykańskiej kochanki Claire na Środkowym Zachodzie pomaga mu przebić się przez pustkę bezcelowego podróżowania. Ta konkretna rzecz ostatecznie go uspokaja i nadaje mu dosłowny kierunek. Rusza wraz z nią i jej dzieckiem w dalszą podróż, ku swemu przeznaczeniu.

Handke podzielił swoją powieść na dwie części: Krótki list i Długie pożegnanie. Obie poprzedzone są cytatami z „Antona Reisera” Karla Philippa Moritza. Historia zawiera też kilka wzmianek o różnych dziełach literackich, które pełnią rolę książek podróżniczych i rozwojowych. Najwięcej tu „Zielonego Henryka” Gottfrieda Kellera, ale znajdziemy też odwołanie do amerykańskiego snu w postaci „Wielkiego Gatsby'ego” F. Scotta Fitzgeralda. Każda książka, wszystkie zamieszczone cytaty i odniesienia, nie są rzecz jasna przypadkowe i uwypuklają rozterki, które na bieżąco przeżywa nasz bohater.

„Krótki list na długie pożegnanie” to powieść drogi, antyromans i antykryminał, podany w unikatowej formie. Czuć tu atmosferę wczesnych filmów Wima Wendersa, z którym Handke był przecież zaprzyjaźniony. Narrator ucieka przed żoną, którą jednocześnie bardzo chciałby dogonić. Ta pragnie go zabić, nasyła na niego grupę mężczyzn, pozostawia niepokojące ślady. Wszystko to jednak działa jakoś komicznie, bez realnego zagrożenia. Ich relacja nie została należycie zakończona i doskonale czujemy, że gdzieś w pewnym momencie dojdzie do finalnego starcia. Jak ono jednak będzie wyglądało? Czy będzie to wzruszające wyznanie miłości? Scena godna „Casablanki”? A może pojedynek na rewolwery, zaczerpnięty z filmów Freda Zinnemanna?

Za wszystkimi historiami opowiadanymi przez pierwszoosobowego narratora kryją się zupełnie inne, bardziej egzystencjalne problemy. Stopniowo wychodzą na jaw, nieuchronnie wbijając się w jego świadomość kwestie, jak chociażby poszukiwanie dawno zaginionego brata, który opuścił swoją rodzinną wioskę bez słowa. Niezwykle ważny jest również wątek Ameryki. Pod koniec książki dochodzi do spotkania z uwielbianym przez Handkego reżyserem Johnem Fordem w jego kalifornijskiej rezydencji w Bel Air. Poznanie obcego, amerykańskiego stylu życia daje narratorowi możliwość ponownego spojrzenia na siebie, przemyślenia swojego dzieciństwa i relacji z Judith. Zestawienie europejskiego indywidualizmu, ze słowami Forda, podkreślającego jak ważne jest mówienie i myślenie w liczbie mnogiej, zmienia narratora. Niszczy w nim tą osobę, którą był do tej pory. Tak właśnie dochodzi do rozwoju wewnętrznego, opowiedzianego w pionierski sposób.

Karl Ove Knausgaard przyznał kiedyś, że Handke jest jednym z najważniejszych pisarzy XX wieku. Im więcej jego książek poznaję, tym coraz bardziej rozumiem przytoczoną opinię.

Recenzja "Pianola" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 528


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Niepokólczycki Wacław

Premiera: 15 czerwca 2021

Cofnijmy się nieco w czasie. Piątego grudnia 1952 roku w Londynie było bardzo zimno. Nad ranem mgła była tak gęsta, że ograniczała widoczność do kilku metrów. Z uwagi na zawarte w niej związki siarki, posiadała lekko żółte zabarwienie. Niezrażeni tym faktem ludzie wylegli na ulice spiesząc do swoich codziennych obowiązków. Dopiero kilka godzin później zorientowali się, że to nie zwykła mgła, a wielki smog. Niemal natychmiastowo zrezygnowali z jazdy samochodami, wstrzymano komunikację miejską i kolej. Zamknięto lotniska, unieruchomiono karetki, odwołano przedstawienia teatralne i seanse kinowe. Normalnie działało tylko metro. Do dziewiątego grudnia zmarło około 8 tysięcy osób, a kolejne 4-5 tysięcy poniosło śmierć w późniejszym czasie.

Mniej więcej w tym samym czasie na rynek europejski trafił debiut nieznanego w tamtym czasie, trzydziestoletniego amerykańskiego pisarza – Kurta Vonneguta (premiera amerykańska miała miejsce w sierpniu, a w grudniu można było kupić książkę w wielu brytyjskich księgarniach). „Pianola” wyróżniała się tematyką, ale o tym niestety niewiele osób zdążyło się wówczas przekonać. Czy był to efekt smogowego zamieszania w Londynie trudno powiedzieć. Na pewno sprawy nie ułatwiał fakt, że  rok 1952 był czasem szczególnym dla literatury. Swoje premiery miały wtedy „Stary człowiek i morze”, „Na wschód od Edenu”, „Czekając na Godota” czy „Krzesła”. To ta druga książka z miejsca zyskała sympatię czytelników, szybko lądując na szczycie listy bestsellerów New York Timesa i innych magazynów. Chętnie sięgano także po „The Silver Chalice” Thomasa B. Costaina, „Moja kuzynka Rachela” Daphne du Maurier oraz „Bunt na okręcie” Hermana Wouka. „Pianola” wielkiego zamieszania nie wprowadziła. Została co prawda nominowana do International Fantasy Award, ale wyróżnienia tam nie zdobyła, a i sama nagroda dość szybko zakończyła swój żywot (ostatnim zwycięzcom był „Władca Pierścieni” w 1957 roku). Głównym problemem okazała się źle skrojona promocja. Charles Scribner's Sons, amerykański wydawca Vinneguta, reklamował ją jako powieść science fiction, który to gatunek na początku lat 50. traktowano jako masowy i pisuarowy. Sam Vonnegut w jednym z wywiadów przyznał „Od recenzentów dowiedziałem się, że jestem autorem science-fiction. Nie wiedziałem o tym”. Doszło nawet do tego, że założyciele The Magazine of Fantasy & Science Fiction uznali książkę za jedną z najlepszych w roku.

„Pianola” nie dała Vonnegutowi należnego uznania. Pewnie dlatego na kolejną jego powieść musieliśmy czekać aż 7 lat. „Syreny z Tytana” na szczęście trafiły na bardziej podatny grunt i sprawiły, że amerykański pisarz mógł stworzyć „Rzeźnię numer pięć” i inne literackie perły. Miał w sobie zapał, którego niestety wielu obecnym pretendentom brakuje. Sama historia zawarta w książce została zainspirowana jego doświadczeniami zawodowymi w General Electric. Akcja rozgrywa się w nieodległym społeczeństwie, które jest prawie całkowicie zmechanizowane. Urządzenia są w stanie wykonać większość ludzkich czynności. Robią to szybciej, dokładniej, taniej, efektywniej. Ludzie są potrzebni przede wszystkim do kontrolowania i nadzorowania procesem produkcji. Na to stanowisko dostać się jest bardzo trudno. Trzeba przejść żmudny proces rekrutacji, wykazując się przy tym wysokim ilorazem inteligencji oraz specjalistycznymi zdolnościami. W tym czasie wszystkie ‘przeciętne’ osoby kierowane są do służb porządkowych lub wojska, gdzie otrzymują niewielkie wypłaty, ale z drugiej strony nie muszą martwić się o troski codziennego życia. Mieszkają w luksusowych domach, mają zapewnione godziwe emerytury, konsumpcja jest ciągła i nie zagraża jej ograniczenie. Rozpowszechniona mechanizacja stwarza jednak konflikt między zamożną klasą wyższą, inżynierami i menedżerami, którzy podtrzymują funkcjonowanie społeczeństwa, a klasą niższą, której umiejętności i cele społeczne zostały zastąpione przez maszyny. Bierze on się z braku poczucia przydatności. Brak satysfakcji z życia jest na tyle silny, że prowadzi do nieuchronnej rewolucji.

W „Pianoli” Vonnegut zawarł wiele trosk, jakimi martwiło się społeczeństwo w tamtym czasie. Świat jest po trzeciej wojnie światowej, ludzka egzystencja została sprowadzona do nic nieznaczącego epizodu na osi czasu, dualizm gospodarczy pogłębia się, technologia stopniowo zabiera człowiekowi wolność. Pisarz tworzy wiarygodne, złożone postaci oraz operuje ironią i sentymentalizmem, które miały stać się cechami rozpoznawczymi rozwijanymi dalej w późniejszych pracach. Czytając „Pianolę” trudno nie odnieść wrażenia, że ta opowieść staje się coraz bardziej aktualna z każdym dniem.