Recenzja "Więcej niż człowiek" Theodore Sturgeon

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 280


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jolanta Pers

Premiera: 15 czerwca 2021

Theodore Sturgeon przyszedł na świat 26 lutego 1918 roku w Nowym Jorku. Do 1929 roku żył jako Edward Hamilton Waldo, a dopiero po rozwodzie matki przybrał nowe imię i nazwisko. Używając go w 1938 roku zaczął publikować swoje pierwsze opowiadania. Choć w świecie popkultury kojarzy się głównie z powieścią „Więcej niż człowiek” oraz scenariuszem do Star Treka, najwięcej tworzył krótkiej formy, którą od czasu do czasu przypominają polskiemu czytelnikowi różne wydawnictwa w antologiach science-fiction. Niestety póki co nie doczekaliśmy oddzielnych wydań opowiadań samego Sturgeona.

„Więcej niż człowiek” uchodzi za jeden z najważniejszych utworów science-fiction w historii literatury. W lutym 2002 roku wydawnictwo Solaris udostępniło tę powieść polskiemu czytelnikowi, a obecnie Dom Wydawniczy Rebis włączył książkę do kolekcji Wehikuł Czasu. Od razu warto wspomnieć, że jest to jedna z najlepszych pozycji całego cyklu.

Theodore Sturgeon zwykł nosić na szyi wisiorek, który stanowił kwintesencję jego filozofii życia. Amulet miał kształt litery „Q” ze strzałką, co można czytać jako „zadaj następne pytanie”. Życie to zdaniem autora nic innego jak wyprawa, w której każdego dnia szukamy odpowiedzi na miliony nurtujących pytań. Wiele osób tłumi tę chęć poszukiwania, albo dlatego, że wychowano ich jako z natury płytkich i narcystycznych, albo dlatego, że po prostu się bali. Mimo to inni – miliony artystów, naukowców, filantropów, żołnierzy, lekarzy, nauczycieli, a może po prostu ludzi z ulicy, ​​nigdy nie przestaje zadawać kolejnego pytania. Dla Teda Sturgeona to właśnie byli ciekawi ludzie, tacy, z którymi chciał przebywać i o których chciał opowiadać.

„Więcej niż człowiek” nie odnosi się do tego, dlaczego jesteśmy w tym miejscu lub skąd się wzięliśmy, ale wybiega myślami tam, gdzie możemy skończyć. Sturgeon w swojej książce przedstawia teorię „Homo Gestalt” (pierwotnie zaprezentowaną w noweli „Baby is Three”). Gestalt po niemiecku oznacza „postać, kształt lub formę”, ale w języku angielskim i niektórych dziedzinach można tłumaczyć to słowo jako „zbiór bytów fizycznych, biologicznych, psychologicznych lub symbolicznych, który tworzy jednolitą koncepcję, konfigurację lub wzór większy niż suma jego części (charakteru, osobowości lub bytu)”. Temu założeniu odpowiada teoria Sturgeona. W jej zamyśle Homo Gestalt  jest nową postacią życia uformowaną przez symbiozę czterech lub więcej ludzi z paranormalnymi zdolnościami, która jest kolejnym ewolucyjnym krokiem ludzkiej świadomości.

Organizm Gestalt tworzy w książce kilku bohaterów. To wybryki natury — ludzie z zaawansowanymi zdolnościami telepatycznymi i telekinetycznymi, którzy są swego rodzaju szyframi, niezdolnymi do funkcjonowania w pełnej sile, dopóki nie zjednoczą się w jeden organizm. Mamy więc prostaczka, który może zniszczyć każdego jednym spojrzeniem; dziewczynkę przesuwającą swobodnie wybrane przedmioty; bliźniaczki przenoszące swoje ciała w dowolne przestrzenie oraz dziecko będące geniuszem. Amerykański pisarz nakreśla środowisko ich życia i dojrzewania, ale najbardziej interesuje go odpowiedź na pytanie - jak przetrwają i zaadaptują się w świecie, którym teoretycznie mogliby z łatwością rządzić? Jego spostrzeżenia i refleksje są w całym swoim wymiarze optymistyczne i patrząc na dzisiejszy świat, chyba mało realne.

Sturgeon pisze o samotności i izolacji, jaką odczuwają rodzące się istoty gestaltowe. To dokładnie ta sama forma odosobnienia, którą przeżywa większość wyalienowanej młodzieży. Jego postaci, mimo że niezwykłe, targane są dokładnie tymi samymi uczuciami co przeciętni ludzie. Potrafią się kłócić, być wrednymi, wysyłać groźby, wykazywać się troskliwością i humorem. „Więcej niż człowiek” to podzielone na trzy części studium refleksji na temat władzy i człowieka. Rozpisane w sposób bardzo emocjonalny, często wręcz pozbawiony fabuły. Sturgeona dużo bardziej intryguje penetrowanie zakątków ludzkiej duszy, niż wymyślanie intryg. W połączeniu z nietypowym dla tego gatunku, barwnym językiem pełnym długich zdań, wyszło dzieło bardzo dobre, ponadczasowe, świeże nawet dla tych wszystkich, którzy serię X-Mena znają bardzo dobrze. Dzieło wielu pytań i wątpliwości.

Recenzja "Opowieści znad rzei Hulan" Xiao Hong

Wydawca: PIW

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Magdalena Stoszek-Deng

Premiera: 13 maja 2021

W 2014 roku Ann Hui, urodzona w Chinach reżyserka, która rok temu otrzymała Złotego Lwa za całokształt twórczości, nakręciła film po tytułem „Złoty wiek”. Dzieło nie doczekało się atencji ze strony odbiorców, nie zostało pokazane na żadnym istotnym przeglądzie, nadal jest praktycznie niedostępne w Polsce. Trudnością w promocji filmu jest z pewnością czas trwania – blisko trzy godziny niespiesznej narracji skupiającej się na losach głównej bohaterki. Tą jest Xiao Hong, grana przez Wei Tang. Film jest biografią nadal mało znanej pisarki tworzącej w latach 30. XX wieku. A że była to postać nietuzinkowa, doskonale dowodzi właśnie dzieło Ann Hui. Kto zresztą chciałby dowiedzieć się więcej, między innymi tego jak układały się relacje damsko-męskie autorki, dlaczego całe życie musiała uciekać oraz jaki wpływ na jej charakter miała wojna, ten koniecznie musi zapoznać się z posłowiem zamieszczonym w niniejszej książce.

Niewielkich rozmiarów powieść, pierwsza dostępna dla polskiego czytelnika próbka stylu Xiao Hong, ukazała się pierwotnie w odcinkach w hongkońskiej gazecie. To ujęta w poetyckim i barwnie opisowym języku historia życia niewielkiej miejscowości gdzieś w północno-wschodnich Chinach. Nowela nakreślona z perspektywy małego dziecka, zaczyna się od odmalowania środowiska naturalnego i społecznego kompleksu Hulan. Na zewnątrz panuje mroźna zima. Obserwujemy codzienne zmagania handlarza, lekarza Li Yongchun, wdowy Wang i wielu innych anonimowych postaci. W tej części książki bohaterem jest samo Miasto, które autorka przedstawia jako zamknięte społeczeństwo. Wszyscy tubylcy martwią się o losy otaczającego ich świata, a największą atrakcją jest podglądanie życia innych osób. Nie są to ludzie z krwi i kości, a raczej części funkcjonalne większego tworu, bez jakiejkolwiek tożsamości.

Dużo lepiej poznajemy ich w rozdziale drugim, gdzie śledzimy sieć wydarzeń, ujawniających niektóre z wszechobecnych przesądów panujących w społeczeństwie. Bardzo ważną sceną jest tu taniec czarodziejki, do którego autorka powróci w dalszej części książki. Kolejne epizody opisywane w książce to przejście do rozważań na poziomie rodziny. Xiao Hong opisuje kilka ulotnych retrospekcji o dziadku, z którym lubiła bawić się w ogrodzie i jeść wymyślne potrawy. Wspomina także o babci nie znoszącej wygłupów swojej wnuczki. Autorka powołuje do istnienia także wiele innych ludzi, w szczególności sąsiadów, zazwyczaj pełniących mało zaszczytne funkcje hodowców trzody chlewnej, przesiewaczy mąki, furmanów czy młynarzy.

W tym momencie powinna pojawić się jakaś fabuła, myśl przewodnia, temat, wokół którego chińska pisarka organizuje kolejne zdarzenia. Nic takiego jednak nie ma miejsca. Kolejne rozdziały książki to trzy odrębne opowieści. W jednej z nich panna młoda wpada w sidła wrednej teściowej, która najpierw zaczyna łoić jej skórę, a ostatecznie doprowadza do szalonych i brutalnych eksperymentów czarodziejskich, mających za cel wygonić z jej ciała złe duchy. Zwariowany wydaje się także życiorys bohatera kolejnej opowieści. To wujek narratorki, śpiący wszędzie tam, gdzie znajdzie się dla niego miejsce. Nosi słomkowy kapelusz bez ronda, suknię schodzącą do kolan i parę butów bez podeszwy. Lubi też kraść różnego rodzaju towary. To tak naprawdę typowy outsider, za nic mający kodeksy postępowania i układne życie. Wreszcie trzecia narracja, prawdopodobnie najbardziej poruszająca. Traktuje o losach ubogiej rodziny, która wraz z narodzinami swojego małego dziecka zamieszkuje w zimnym młynie. Muszą zmagać się nie tylko z nieprzychylnymi warunkami atmosferycznymi, ale także ze społecznym ostracyzmem.

„Opowieści znad rzeki Hulan” długo nie doczekały się należnego uznania. Komunistyczne władze odesłały tekst na margines, ponieważ jego treść nie korespondowała z obraną linią polityczną kraju. Recenzenci podkreślali także, że książka została zbudowana na przypadkowych szkicach, bez zamiaru organizowania głównego tematu. Dzisiaj, gdy modernizm, postmodernizm, surrealizm i wszystkie inne izmy nie są już żadną sensacją, „Opowieści znad rzeki Hulan” czyta się zupełnie inaczej. To nie eksperyment, ale bardzo osobista i nostalgiczna relacja o dzieciństwie i towarzyszących mu emocjach. Xiao Hong poprzez fragmentaryczne historie, brak centralnych postaci i nieliniową struktura narracji odchodzi od tradycyjnej formy autobiografii i czyni ze swojego dzieła powieść wyjątkową i intrygującą. Ciekawą o tyle, że odsłania dawne zwyczaje i wierzenia, jednocześnie pozostając aktualną w sferze czysto ludzkiej. 

Recenzja "To była wojna okopów" Jacques Tardi

Wydawca: Centrala

Liczba stron: 130


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Dargiel

Premiera: 21 maja 2021

Paul Gravett, londyński dziennikarz, kurator i pisarz od lat związany z branżą komiksów, popełnił parę lat temu zestawienie 1001 komiksów, które musisz przeczytać przed śmiercią. Książka nie pojawiła się jeszcze po polsku, ale nic nie stoi na przeszkodzie aby zagłębić się w to zestawienie. Znajdziemy tam takie klasyki jak „Akira”, „Avengers”, Asterix i gladiator”, „Berlin. Miasto kamieni” czy „Black Hole”. Jest tam oczywiście wiele więcej dobra, które w znacznej części nadal czeka na polskie tłumaczenie. Ten problem nie dotyczy już albumu „To była wojna okopów”, który dzięki Centrali doczekał się zasłużonego wznowienia.

Tom zawiera serię anegdotycznych historii osadzonych w okopach I wojny światowej. Wiele z nich Tardi zaczerpnął z opowieści swojego dziadka weterana, inne wyszukał w książkach. Teksty skupiają się na codziennych okropnościach i niesprawiedliwości jakich doświadczali żołnierze. Mamy tu wiele obrazów okaleczenia fizycznego, psychicznego torturowania, całą masę opisów nie stroniących od takich problemów jak gangrena po dotknięciu ludzkich wnętrzności. Tardi stworzył dzieło ambitne, dokumentujące terror i okropieństwa konfliktów zbrojnych. Tematem tym zajmował się zresztą już wcześniej w „Adieu Brindavoine”, opublikowanym w Pilote (1972-1973) i „Le Fleur au Fusil” (1974), ale nie doszedł tam do takiej formalnej perfekcji jak w „To była wojna okopów”.

Trudno wybrać tę jedną narrację, która oddziałuje na psychikę najbardziej. Jedni powiedzą, że może nią być opowieść o kucharzu rozstrzelanym przy misce zupy. Kolejni docenią z pewnością wspomnienia żon, oczekujących przybycia swoich mężów z pola walki. A ja nie mogę zapomnieć o jeszcze innym kadrze. Widać w nim kobiety, którymi żołnierze zakrywają się w natarciu na wroga. Niby nic nowego, podobnych epizodów w historii było wiele. Tardi ma jednak dar do umiejętnego wydobywania głębi emocji z pozornie prostych słów i grafik. Pokazuje świat takim, jakim był naprawdę. I właśnie tym wygrywa.

„To była wojna okopów” narysowano czystą, schludną kreską. W większości kadry są wypełnione szczegółami – drutami kolczastymi, ciałami, ruinami domów, karabinami. Mimika postaci przedstawiona jest zazwyczaj realistycznie – brak tu właściwego dla wielu twórców cartoonowego upraszczania czy przerysowania. Czasami podkreśla efekt brutalności poprzez wykrzywioną twarz czy nadnaturalnie rozpostarte, martwe oczy. Filmowy jest sposób prowadzenia narracji. Jacques Tardi rzadko pozwala sobie na formalne eksperymenty, takie jak retrospekcje z życia poza frontem. Opowieści zamyka w tradycyjnych prostokątnych ramkach narzucających regularny rytm lektury. I to również w najbardziej dramatycznych momentach, gdy życie bohaterów kończy się strzałem w plecy lub gdy są postawieni przed tragicznym wyborem.

Podoba mi się w tym komiksie także rytm snucia opowieści. Nawet jeżeli bohatera za chwilę spotka coś strasznego albo gdy jego wyobrażenie świata właśnie się załamało, tempo narracji pozostaje niezmienne. Czytelnik jest tu przede wszystkim obserwatorem podglądającym niewiarygodne okrucieństwo. Czaszki, śmiertelne rany, agonia zamknięta w beznamiętnych oczach – to wszystko dotyka do głębi i szanuje przy tym bezpieczną granicę, której przekroczenie bardzo często kończy się szantażem emocjonalnym. Tardi jest jednak wyważony, choć wcale nie ma zamiaru nikogo oszczędzać. Jest przede wszystkim prawdziwy.

„To była wojna okopów” można nazwać swego rodzaju studium upadku ludzkości. Autor pokazuje jak wiele okropieństw człowiek jest w stanie znieść, by przetrwać. Zabijanie niewinnych, brak snu czy wykonywanie pozbawionych racjonalności rozkazów, to tylko przykłady działań, które pozbawiają ludzi wiary, nadziei i miłości. A bez nich żaden dzień nie może być udany. Tardi stworzył wartościowe dzieło, które jest uniwersalną przestrogą przed kolejnymi wojnami i ich konsekwencjami dla zwykłego człowieka. Zupełnie nie dziwi mnie umieszczenie tej nowości na liście 1001 komiksów, jakie należy przeczytać przed śmiercią.