Recenzja "Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to unikatowa opowieść o dzieciach i sile natury
Wydawca: Albatros

Liczba stron: 320


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Andrzej Szulc

Premiera: 24 marca 2021

Bohaterka najnowszej książki Kazuo Ishiguro do przetrwania potrzebuje promieniowania słonecznego. Wierzy, że źródło dostarczające jej niezbędnej energii do dalszego działania, jest zdolne do spełniania życzeń i wskrzeszania zmarłych. Swoje modlitwy o zdrowie przyjaciółki kieruje właśnie ku Słońcu, które traktuje jak jakieś pierwotne bóstwo. Ze wszystkich wspomnień, które Klara przechowuje w swojej pamięci, pierwsze, którym dzieli się z czytelnikami, także dotyczy Słońca. Stojąc na półce w sklepie, sięga po promień przemykający po podłodze. Bóstwo Klary może zniknąć z jej widoku za budynkami tudzież za horyzontem, ale życiodajna poświata nigdy jej nie opuszcza. 

"Klara i słońce" Kazuo Ishiguro to najnowsza powieść Noblisty z 2017 roku

Ishiguro odkrywa prawdę o świecie po jakim stąpa Klara z wykalkulowaną powściągliwością. Surowa ekonomia jego prozy, która tak często odsłania intensywne emocje we wnętrzu czytelników, nie chce od razu dopowiadać wszystkiego. Autor małymi kroczkami, systematycznie odsłania następujące po sobie plansze, by napięcie i zainteresowanie losami małego androida, nigdy nie spadło choćby o jeden stopień. I to wszystko udaje mu się idealnie, mimo że w warstwie fabularnej dzieła, nie ma jakiejś niepotrzebnej szarży. Bohaterki są właściwie dwie – Klara, android zakupiony ze sklepu, oraz Josie, 14-latka z pewnym schorzeniem, która podobnie jak większość zamożnego społeczeństwa, została genetycznie skorygowana w nadziei na zapewnienie jej przyszłego sukcesu.

Wychwalanie Klary przez kierowniczkę sklepu jako pięknej i dostojnej, odzwierciedla obsesję na punkcie godności, która definiuje Stevensa, głównego bohatera „Okruchów dnia”. Podczas gdy absolutna lojalność Stevensa wobec rodziny stale przyćmiewa jego uczucia, oddanie Klary pozwala jej zrozumieć, czym tak naprawdę jest miłość. Bohaterka najnowszej powieści Kazuo Ishiguro zawsze rozumiała podstawowy cel wszystkich SP – towarzyszenie człowiekowi samotnemu, który sam zepchnął się do tej roli, poprzez dorastanie spędzone głównie przed ekranami. Jednakże, jak to ujęła Klara w jednym z fragmentów, „Im więcej obserwuję, tym więcej uczuć staje się dla mnie dostępnych”.

"Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro to także powieść o sile natury

Refleksyjna proza Ishiguro pięknie pokazuje, jak Klara uwalnia swoje najsilniejsze uczucia, obserwując akty dobroci. Po tym, jak matka Ricka – Helen, dzieli się z nią swoimi marzeniami o wysłaniu syna na studia z dala od domu, Klara przyznaje ze zdziwieniem: „Do niedawna nie sądziłam, że ludzie mogą wybrać samotność”. Pomysł wyboru samotności przeczy przecież jej istnieniu. Bycie świadkiem tego wyznania, momentu gdy pozwalamy odejść ludziom, których jesteśmy najbliżej, tylko wzmacnia wiarę Klary w miłość. To właśnie to uczucie pcha ją w nieznane miejsce, gdzieś na horyzoncie. Tam, w jednej z najbardziej pamiętnych scen powieści, będzie poszukiwać boskiej interwencji, by pomóc tej, którą ją wybrała.

„Klara i Słońce” Kazuo Ishiguro jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa

Fakt, że nieco nieopierzony Rick ośmiela się nazwać swoją miłość do Josie „prawdziwą i na zawsze”, wyróżnia się jeszcze bardziej w dystopijnym społeczeństwie definiowanym przez sztuczność i ulotność. Świat zewnętrzny właściwie nie zostaje tu odmalowany. O panujących w nim twardych zasadach, dowiadujemy się tylko z dialogów i pojedynczych obserwacji. Cała akcja zostaje zamknięta w czterech ścianach, bo najważniejsze dla autora nie jest ukazywanie zbiorowości, a pojedynczych przypadków. „Klara i Słońce” jest w gruncie rzeczy próbą przypomnienia nam istoty człowieczeństwa. Fakt, że Ishiguro wykorzystuje do tego celu sztuczną inteligencję, tylko wzmaga ten przekaz. Książka przypomina nam, że warto pielęgnować wspólne chwile, tak jak Klara dziękuje Słońcu za każdy moment spędzony w jego cieple. Ostatecznie więc, choć trudno nazwać tę powieść rewolucyjną czy nowatorską, stanowi poruszające świadectwo potrzeby bliskości i akceptacji. To książka tętniąca emocjami i w tym aspekcie upatruję jej największą wartość.

Recenzja "Niskorosła" Joanna Bartoń

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 220


Oprawa: miękka


Premiera: 15 marca 2021

W swojej trzeciej książce Joanna Bartoń przedstawia losy Gosi, cierpiącej na achondroplazję, morderczyni, karlicy, kobiety i człowieka. Sformułowane przymioty nie są przypadkowe, ani wymyślone na szybko. Tak je szereguje autorka podkreślając jednocześnie, że kolejność ma tu duże znaczenie. O jakości naszego życia, szacunku otoczenia i pozycji społecznej świadczą bowiem nie setki dobrych, małych uczynków, ale te kilka chwil zapomnienia, gdy zamiast postępować zgodnie z regułami, oddajemy się pierwotnym instynktom.

Gosia mierzy dokładnie 137 centymetrów wzrostu. To za mało, żeby bez użycia schodów czy drabinki samodzielnie poradzić sobie z codziennymi czynnościami, ale idealnie, by doczekać uczynnego męża. Gosia niewątpliwie ma pecha. Urodziła się z chorobą, przez którą była szykanowana i dyskryminowana. Ma też jednak całkiem sporo szczęścia. Koleżanki mogą jej zazdrościć mężczyzny życia. Została wychowana tak, aby radzić sobie z najtrudniejszymi zadaniami. Urodziła zdrowe dziecko. Zyskała zaufanie swojej umierającej teściowej. Ma pracę, może nie jakąś prestiżową czy pewną, ale gwarantującą utrzymanie na stabilnym poziomie. Nie musi martwić się kredytem. Z niczym nie zostaje sama. Chyba że z własną kobiecością.

Proza Bartoń wiele mówi o damskiej wrażliwości, o uczuciowych perypetiach kobiety, która próbuje jakoś zorganizować sobie życie, mimo licznych kłód rzucanych pod nogi. O jej potrzebie bliskości i skłonności do porywów namiętności, kiedy chociaż na chwilę można zapomnieć o całym świecie, zostać częścią płonącego żaru, żyć spazmem rozkoszy. Być dokładnie tu i teraz, w tym kotle zmysłów, nie zaś gdzieś obok, z listą problemów na głowie. Gosia próbuje bezustannie wyleczyć swoją chorobę – nie tę fizyczną, ale psychiczną. Czuje się samotna, mimo że wokół ma wiele osób, którym może zaufać. Rodziców, męża, przyjaciółkę, teściów, dzieci. Bohaterka ma wszystko, ale nie umie tego docenić ani dostrzec. Ciągle poszukuje czegoś więcej, nieustannie pragnie odnaleźć swoje własne katharsis.

To książka zafiksowana na punkcie śladu. Szukająca jakiegokolwiek dowodu na istnienie siebie, dopiero potem świata wokół. Tu wszystko rozpoczyna się od puszczonej w ruch kobiecej świadomości, poszukującej dla siebie wyrazu: surowego, zwięzłego, namiętnego. Słowa Bartoń są skromne, można by wręcz powiedzieć funkcjonalne, nieprzegadane, skomponowane z elementów niezbędnych, pozbawione wszelkiej ornamentowości. Artykułują ból, niepewność i zagubienie, umiejętnie budują napięcie, dozują emocje, są jak kolce egzotycznej rośliny, które delikatnie ranią, pozostawiając niezabliźnione szramy na całe życie. To na pewno książka napisana sprawnie, o doskonale przemyślanej strukturze, umiejętnie hamująca wypływ dopowiedzeń.

Znamienny jest wątek pracy Gosi. Jej standardowe wyczekiwanie w kolejkach podkreśla przynależność do tego samego społeczeństwa. Pod rejestracją wszyscy jesteśmy przecież tacy sami. Niezależnie od posiadanych znajomości, grubości portfela czy wzrostu – każdy musi swoje odstać. To symboliczna funkcja, podobnie jak i dodatkowe zajęcie bohaterki. Wraz z koleżanką dostają się do teatru. Mają grać epizodyczną rolę zdziwionych małych piękności. Muszą po prostu rozdziawiać usta, za co na końcu zbierają największe owacje. Czemu się tak dziwią? Dlaczego ich obecność na scenie jest tak ważna? Tego właściwie nie wiemy. Liczy się przede wszystkim sam motyw sprzedawania siebie na pokaz i ciągłego grania. Udowadniania, że jest się kimś innym. Bywamy więźniami swoich własnych roz(wy)miarów, pętani przez dolegliwości własnego ciała, ograniczeni somatyczną hańbą. A może sami usilnie chcemy w to wierzyć?

Gdzieś w tej całej historii chcę zauważyć też wątek męski. O nim myśli się przecież niewiele, mówi jeszcze mniej. A mężczyzn mamy tu kilku. Jest malutki syn Gosi, jej tata, reżyser spektaklu, koledzy z pracy i inni. Najważniejszy jest jednak mąż Gośki. To człowiek oddany żonie i rodzinie. Zrobi dla nich wszystko, nawet wybaczy coś, czego wcale wybaczać nie musiał. Jest prawy, dzielny i zaradny. Jak jego ojciec (chociaż ten drugi ma w swoim życiorysie pewną rysę). Mam wrażenie, że trochę za dużo w nim dobroci, jak na realnego człowieka. Jego przeciwieństwem jest z kolei mąż jednej z koleżanek. To człowiek impulsywny, wybuchowy, brutalny. Chce niszczyć i używa do tego celu bardzo wyrafinowanych metod. Ponownie odniosłem wrażenie, że to postać bardziej metaforyczna, niż rzeczywista. To nie przypadek, ani żaden zarzut. To raczej kolejny epizod, który potwierdza, jak doskonale autorka umie wyważyć poszczególne role. Jednowymiarowość ma tu za zadanie podkreślać teatralność przedstawionego świata.

„Niskorosła” Joanny Bartoń to taka książka, którą mogłaby sfilmować Małgorzata Szumowska. Autorka szuka tematów niekomercyjnych, penetruje losy ludzi, których bardzo często się nie zauważa. Są to osoby skazane na porażkę od samych narodzin. Pisanie o nich bywa jednak bardzo zdradliwe i niejeden się już na tym potknął. Łatwo przekroczyć granicę zdrowego smaku, oddać się skandalizowaniu. Tymczasem siła powieści tkwi w czymś zgoła przeciwnym - w gruncie rzeczy nic tu nie jest szokujące, nawet jeśli na początku, nie wszystko rozumiemy. U Bartoń życie przypomina psychodramę, dobrze wyreżyserowany spektakl, w którym człowiek wobec życia jest po prostu bezradny. Nie mówię, że jest to książka wybitna, ale na pewno warta uwagi.

Recenzja "W kinie panoramicznym" Juraj Kováčik

Wydawca: Biblioteka Słów

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Wirchniański

Premiera: 24 lutego 2021

Pierwsze wrażenie bywa bardzo ważne, nie raz już to podkreślałem. W przypadku najnowszej publikacji Biblioteki Słów zgadzało się wszystko. Tytuł zapowiadał powiązania z kinem, premierowe opowiadanie nazwane zostało jakoś tak znajomo („Na zachodzie bez zmian”), tom wydany został przez niszową oficynę i wreszcie ostatni czynnik – jest to zbiór opowiadań. A każdy kto czyta moje omówienia wie, że do krótkiej formy mam szczególną słabość. Tak więc napaliłem się na tę lekturę, jak za przeproszeniem Polacy na papier toaletowy podczas pierwszego lockdownu. I co otrzymałem w zamian?

Wspomniane „Na zachodzie bez zmian”, które z powieścią Remarque’a wiąże wyłącznie tytuł, rozpoczyna się w księgarni. Pewien młody Pan, narrator i bohater tej narracji, podpatruje atrakcyjną damę z książką w ręku. Od słowa do słowa, od jednego spotkania do kolejnego, ich relacja zaczyna kwitnąć, by ostatecznie przerodzić się w romans. Brzmi strasznie, ale uwierzcie, tak źle nie jest. Juraj Kováčik, mimo że tym zbiorem debiutuje, umie pisać. Udowadnia to zresztą w kolejnych historiach. Ciekawie jest na przykład ta zaprezentowana w „Kątem oka”. Protagonistą jest tu kolejny mężczyzna, który odkrywa w sobie dość nietypową umiejętność. Potrafi mianowicie przenosić różne rzeczy nie używając do tego siły. skupiając wzrok rabuje na przykład sklepy, bo czemużby nie miał zarobić na tej niebywałej właściwości? Z czasem pazerność wygrywa z jego dobrym sercem, a dobrotliwa naiwność przeradza się w coś niepożądanego.

Naiwny był też bohater „Nowego początku” (którego z panem od oczu łączy bardzo wiele). Przetrwał w katastrofalnych warunkach trzęsienie ziemi, czym pewnie nie pochwaliłby się ze światem, gdyby nie pewien agent. Ten, za drobną opłatą rzecz jasna, udziela wsparcia pogrążonemu w myślach niedoszłemu pisarzowi i pozwala przekuć traumatyczne wydarzenie w sukces medialny i bogactwo. Można by tak dalej mówić: o zwolnionym z pracy analityku, emerycie z psem, małżeństwie, wybierającym się  na seans w kinie panoramicznym, pewnym biegaczu wspominającym swoje życie. Jedenaście opowiadań to tyleż samo sytuacji i charakterów. Ładnie napisanych, dobrze ustrukturyzowanych, każdorazowo kończonych jakąś mocną puentą.

Lektura „W kinie panoramicznym” Juraja Kováčika jest niezłą rozrywką. Obcowanie z książką daje radość zbliżoną do przyglądania się katalogowi jakiegoś egzotycznego miejsca urlopowego. Jest to po prostu fajne. Niewiele jednak oferuje ponad to. Każda opowieść, każde nakreślone tu zdarzenie jest w swojej pierwotnej formie szablonowe. Juraj Kováčik, mimo że sprawnie operuje językiem, nie potrafi wzbudzić emocji. Jego narracje są także przewidywalne, powierzchowne, zmierzają do końca, który musi nieść jakiś morał. W tym sensie krótkie formy słowackiego pisarza nie spełniają podstawowego założenia, jakie moim zdaniem spełniać powinny – nie intrygują. Nie zapadają też w pamięć. Bohaterów nie da się polubić ani znienawidzić. Wymyślone historie takimi pozostaną, gdyż przez brak wejścia w szczegół, trudno się z nimi identyfikować. To trochę jak czytanie bajki, przyjemne, ale mało angażujące. Opowiadania zebrane w zbiorze „W kinie panoramicznym” Juraja Kováčika są mało odważne, zupełnie nieodkrywcze, często banalne, dopowiedziane. Szkoda, bo szybko je zapomnę. Niestety nie tego szukam w literaturze.