Recenzja "Stara miłość" Sandor Marai

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 468


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Irena Makarewicz

Premiera: listopad 2020

Przez wiele lat za właściwy debiut Sandora Marai uznawano wydany w 1918 roku tom wierszy Emlékkönyv”. Jak wykazały jednak badania historycznoliterackie, pierwsze teksty prasowe węgierski pisarz publikował już trzy lata wcześniej, w wieku zaledwie piętnastu lat. Gdy kalendarz jego życia wybił szesnaste urodziny, Marai zdobył nagrodę w konkursie ogłoszonym przez wydawaną w Budapeszcie, prestiżową „Pesti Hírlap”. To właśnie tam umieścił swoje pierwsze opowiadanie zatytułowane „Syn Lukrecji”. Ten tekst otwiera także zbiór „Stara miłość”, w którym ułożono chronologicznie 38 opowieści późniejszego autora „Żaru”, spisanych w ciągu trzydziestu lat pracy twórczej (po 1947 roku pisarz wyemigrował z Węgier i nie miał już możliwości podsyłania swoich krótkich tekstów do gazet).

Przyjrzyjmy się najpierw pierwszemu akapitowi: „Dom stał bezpośrednio obok cmentarza i miał niewielki ogródek odgrodzony palikami. Było lato, rozżarzone, skwarne lato. Przy cmentarnej bramie pełniły straż dwie dzikie jabłonki, tak obciążone złotobrązowymi owocami, że aż uginały się ich gałęzie. W oddali, na polach obsianych owsem, falowały żółte łany, a na łąkach widać było kwiaty, mnóstwo białych kwiatów. Dom zbudowano z bali, południową jego ścianę gęsto zarósł zielony powój, a komina nie miał wcale – dym z patriarchalną prostotą wydobywał się wprost spomiędzy zdezelowanych szarych gontów. Z tego powodu, jeśli w kuchni rozpalano ogień, dymiący dach stwarzał takie wrażenie, jakby ten drewniany dom przy cmentarzu nieustannie był trawiony przez pożar”. Tak właśnie rozpoczyna się przygoda wielkiego pisarza z literaturą. Słowo ‘wielkiego’, być może powinienem napisać inną czcionką i jeszcze je pogrubić. Nie chodzi mi nawet o hołd dla jego najbardziej znanych dzieł: „Żaru”, „Wyznań patrycjusza” czy „Księgi ziół”, a o te właśnie pierwsze zdanie. Zauważmy jak Marai obserwuje świat, jak dostrzega barwy, faktury, jak czytelnie potrafi sformułować porównanie. Poznając te kilkadziesiąt słów, czytelnik przenosi się w opisywane miejsce, wyczuwa jego charakterystykę tak, jakby sam tego doświadczał. A przypominam, że piszący to Marai miał 15 lat, czyli był w wieku osoby rozpoczynającej obecnie w Polsce liceum. Być może ten fenomen dostrzegą głównie poloniści, którzy na co dzień muszą czytać pozbawione logiki, błędnie skrojone, ślepe na otoczenie wywody współczesnej młodzieży (być może generalizuję, są wszak i u nas wyjątki).

Cytując ten pierwszy akapit chciałem udowodnić, że Marai miał talent. Jakkolwiek nie potoczyłaby się jego dalsza ścieżka, cokolwiek w życiu by osiągnął – posiadał dar do tworzenia zdań i historii. Jego pierwsze wprawki, choć jeszcze mocno poetyckie, zawierające zbyt dużo moralizatorstwa, dopowiedziane w każdym calu, przykuwają uwagę. Zdarzają mu się potknięcia, nieścisłości, nawet wady stylistyczne, ale są one trudne do wychwycenia. Już te pierwsze narracje nie pozwalają się odłożyć. Nie są tylko zwykłą ciekawostką, a żywą materią, którą chce się wyobrażać. Ta metoda będzie jednak ewoluować i już w pisanych kilka lat później opowiadaniach, poznamy innego pisarza, umiejętnie przemilczającego ważne tematy. Marai szybko nauczył się, że czytelnik to nie tylko odbiorca, ale także osoba współtworząca dzieło. Należy mu zapewnić odpowiednie narzędzia, aby praca nad analizą zdarzeń była intrygująca. Jego dojrzalsze teksty nie muszą być dosłowne i pełne szczegółów. W ich miejsce Marai proponuje niedomówienie, sprzyjające powstawaniu aury niezwykłości.

Autor „Żaru” jest dzisiaj zaliczany w poczet najważniejszych pisarzy XX wieku, a status ten osiągnął nie tylko dzięki wspomnianemu talentowi, ale także ciężkiej pracy i uważności. Marai nie był człowiekiem, który na siłę trzymał się raz obranej drogi. „Stara miłość” udowadnia, że interesowało go wiele zagadnień (słusznie zauważa w przedmowie Irena Makarewicz, że niemałą niespodzianką było dla mnie opowiadanie „Podróż Metropolem”, w którym pojawiają się wątki Rosji), stawianie dużej ilości pytań. Pisarz nie boi się też próbować rozmaitych form literackich, jak chociażby opowiadań onirycznych („Klucz”, „Przeszłość”), czy ironicznych („Spóźnienie”). Marai chętnie puszcza też wodze fantazji i przedstawia na przykład mężczyznę, po śmier­ci którego noszą żało­bę wszyst­kie kobie­ty w uzdro­wi­sku albo umie­ra­ją­cą na gruź­li­cę pięk­ną kobie­tę, któ­ra przestaje odczuwać dolegliwości w sytuacji, gdy lekarze zaniechują procedur medycznych. Niezależnie jednak od obranego tematu, najważniejsze u węgierskiego pisarza pozostają styl i celność diagnoz społecznych, politycznych oraz kulturowych. Marai pisze kunsztownie, a jednocześnie umie rozmawiać z czytelnikiem. Umie też go słuchać, traktować indywidualnie. Nie porusza się też w banale, a zawsze chce dosięgnąć rzeczy w życiu najważniejszych. Dzięki temu jego opowiadania zapadają w pamięć, a te najlepsze („Wspomnienia z Kassy” i „Głupia kobieta”) mają w sobie nostalgiczną siłę , która pozwala im przetrwać kolejne pokolenia czytelników. Podsumowując, można ten zbiór uznać za nierówny, ale jest to nierówność celowa, bo pokazująca rozwój pewnego zjawiska. I jako takie należy je czytać, choć i wyrywkowe wybieranie historii, też może zakończyć się odkryciem paru perełek.  

Recenzja "Na drugim brzegu" praca zbiorowa

Wydawca:
PIW

Liczba stron: 350


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Włodzimierz Cieciura, Zofia Jakubów, Irena Kałużyńska, Joanna Karmasz, Lidia Kasarełło, Łukasz Mrugała, Ewa Paśnik-Tułowiecka, Małgorzata Religa, Agnieszka Walulik, Dorota Wernik

Premiera: 14 października 2020

Huang Chunming, Bai Xianyong, Chen Ruoxi, Ping Lu, Huang Fan, Li Ang, Zhu Tianwen, Wu Jinfa – osiem nazwisk, które trwale wpisały się w historię literatury Tajwanu, są dla mnie zupełnie obce. Może z jednym wyjątkiem. Godność Zhu Tianwen brzmiała mi jakoś znajomo i faktycznie po zweryfikowaniu tematu, okazało się że to ta sama T'ien-wen Chu, która odpowiadała za scenariusze do filmów „Zabójczyni”, „Miasto smutku”, „Lalkarz” czy „Trzy miłości”. Rzucam tak tytułami, bo wszystkie zostały wyreżyserowane przez Hsiao-hsien Hou, chyba najbardziej rozpoznawalnego na świecie tajwańskiego artystę, którego dzieła lubię i często do nich wracam. Praca Zhu Tianwen została zaprezentowana przedostatnia w tomie i jako jedna z trzech, najbardziej trafiła do mojego serca. „Miasto w letnim upale” opowiada historię Lu Congzhiego. To biznesmen w średnim wieku, który dał się wplątać w kilka problematycznych relacji. Na polu zawodowym kłopotem jest wygrany przetarg. Lu nie może zdobyć części do wykonania zlecenia, ponieważ ich dostawcom nie spodobało się jego uczestnictwo w zamówieniu publicznym. Rozwiązaniem może być znajomy, który oferuje mu dostawę materiałów, jednak po dwukrotnie zawyżonej cenie. Ten element opowiadania można odczytywać jako krytykę złych praktyk i korupcji w gospodarce. Tajwan jest przecież krajem o stosunkowo wysokim poziomie skorumpowania (według rankingu Transparency International zajmuje miejsce porównywane z Polską). To jednak nie problemy finansowe są dla protagonisty najważniejsze. Lu ma żonę Demei oraz kochankę Ye. Z tą drugą łączy go przede wszystkim udany seks, zaś z pierwszą dziecko. Nie kocha żadnej z nich, a wspominając dzieje swojego życia uczuciowego, skupia się nie na małych, pięknych chwilach, a na nieporozumieniach. Opisując losy rodziny Demei, Lu zwraca szczególną uwagę na śmierć jej młodszego brata, nie omija także innych wątpliwych ‘sukcesów’. Z tej pozbawionej chronologicznego układu narracji wydobywa się obraz człowieka samotnego, zanurzonego we wspomnieniach, które nie dają ukojenia, a dodatkowo ranią. „Miasto w letnim upale” to historia poszatkowana, dobrze wykadrowana. Od razu widać, że pisała ją osoba z filmowym doświadczeniem.

Na uwagę zasługuje także pierwsze opowiadanie zamieszczone w tomie. „Smak jabłek” to dla mnie idealny scenariusz na dzieło irańskiego reżysera Majida Majidiego. Każdy, kto miał okazję zobaczyć „Dzieci niebios” lub „Deszcz” wie, jak świetnie filmowiec radzi sobie z kreacją portretów ludzi ubogich, szczególnie dzieci. Urodzony w 1935 roku Huang Chunming, swoją uwagę skupia właśnie na młodszych bohaterach. Jest ich kilkoro, bo małżeństwo Agui i jej męża rozrysowane zostało dość sztampowo. Mamy więc: wielodzietność, niepełnosprawność, samodzielność młodszego pokolenia, ciągłe ryzyko sprzedaży do innej rodziny, obdrapane mieszkanie i przerażające ubóstwo. Właśnie w takich warunkach dochodzi do nieszczęścia, ojciec rodziny zostaje potrącony przez samochód i ląduje w szpitalu. Z czego będziemy teraz żyć? To pytanie kłębi się w wielu głowach, a odpowiedź jest różna, w zależności od zadającego pytanie. Agui jest wściekła na męża, bo jej nie posłuchał; najstarsza córka boi się, że to na nią spadnie obowiązek utrzymania rodziny; mąż z połamanymi nogami traci nadzieję. W ten smutny, wręcz apokaliptyczny krajobraz wkracza policja i pewien Amerykanin, który przynosi wiarę w lepsze jutro. Symbolicznym światłem w mrocznym tunelu życia ubogiej rodziny są jabłka, które stanowią dla bohaterów luksus, na jaki wcześniej nie mogli sobie pozwolić. Opowieść Huang Chunminga można uznać za bazującą na schematach. Jest typowy obraz ubogiej rodziny postawionej przed sytuacją graniczną, ukazanie różnic kulturowych między Tajwańczykami a Amerykanami (ci pierwsi są egoistyczni, głupi i pazerni, ci drudzy uprzejmi, bogaci i hojni), wreszcie pisarz odwołuje się do prostej symboliki papieru toaletowego i jabłek. A jednak na tym fundamencie powstaje opowieść, który przynajmniej mnie poruszyła swoją prostotą. Czuję do niej silny związek emocjonalny, jaki swego czasu poczułem także do innego opowiadania „Miasto graniczne” Shen Congwena. To ciekawe, że moje skojarzenie z tym utworem pojawiło się jeszcze przed tym, gdy dowiedziałem się, że Huang Chunming opierał swoje prace między innymi na antologii Congwena. Wynikało to z tego prostego powodu, że w okresie swojej młodości miał ograniczony dostęp do literatury. W jego zasięgu znajdowały się także „Stary człowiek i morze” Ernesta Hemingwaya, „Przygody Hucka Finna” Marka Twaina i „Róża dla Emily” Williama Faulknera. Bazował więc na tym, co ówcześnie było popularne. I chociaż dzisiaj czyta się jego opowiadanie jak wspomnienia z innej epoki, trudno odmówić mu uroku i jakiejś pierwotnej, naturalistycznej siły.

Wreszcie trzecia narracja, której tym razem nie będę szczegółowo streszczał. „Lai Suo” to tak naprawdę pierwsze znaczące dzieło Huang Fan, które zyskało szerokie uznanie, zdobywając w 1979 roku Nagrodę Literacką China Times (prestiżowe wyróżnienie jednej z największych gazet chińskojęzycznych na Tajwanie). Przeskakując między różnymi płaszczyznami czasowymi, autor maluje przed nami świat od okresu ery kolonialnej Japonii (1895–1945) do ostatniej dekady stanu wojennego, który zakończył się w 1987 roku. Jest to jedna z pierwszych historii, które przekraczają ścisłą polityczną dychotomię, atakując zarówno rządzącą Partię Nacjonalistów, jak i opozycję. Największą jej zaletą nie jest dziś jednak poruszana tematyka, a forma w jakiej udało się autorowi ją zaprezentować. To proza eksperymentalna, nasączona długimi, złożonymi zdaniami i strumieniem świadomości. Zupełnie przy tym nie męcząca, pozwalająca płynąć spokojnie z tekstem, nie obok fabuły, ale w samym jej centrum. Jeśli mam wskazać najbardziej dojrzały i pełny tekst całego zbioru, bez dwóch zdań będzie to właśnie „Lai Suo”.

Te trzy opowieści, stanowią o sile antologii „Na drugim brzegu”. Obok nich zawarto w tomie jeszcze osiem innych tekstów. Kilka z nich mogę śmiało uznać za udane, ujmujące, momentami nawet wstrząsające („Kasa biletowa”, „Pani domu Jin”, „Ostatnie przedstawienie”, „Śmierć na polu kukurydzy”). Pozostałe zupełnie nie trafiły do mojej wrażliwości. Li Ang, o której możemy przeczytać w notce biograficznej „jej twórczość porusza tematy feminizmu, seksualności i przemocy domowej…”, nie potrafiła mnie niczym zaskoczyć. „List, którego nie wysłałam”, to dość prosta, jednowymiarowa spowiedź z życia uczuciowego pewnej bohaterki. Obok wyznania miłości i opisu swoich przeżyć, wprowadza w tekście fragmenty badań, cytatów czy opinii na temat roli kobiet w świecie (np. „Bywa, że pewne grupy całkowicie dominują inne – powodem jest przede wszystkim różnica w ich liczebności: większość dominuje i uciska mniejszość. Jednakże kobiety, w przeciwieństwie do czarnych czy żydowskich społeczności w Stanach Zjednoczonych, bynajmniej nie stanowią mniejszości; kobiet jest na świecie tyle samo ile mężczyzn, a nawet więcej”). Te skutecznie wytrącają z rytmu narracji i banalizują przekaz opowiadania. Inny problem mam z „Lalką”, drugą historią autorki. Tu z kolei brakuje fabuły, przyglądamy się myślom i fantazjom pewnej kobiety. A ta potrafi płatać figle („Nagle przypomniała sobie o piersiach, z którymi wiązała taką nadzieję, że jednak wyrosną jej mężowi”). Pewnie tę historię bardziej docenią przedstawicielki płci pięknej, które szukają w literaturze nieco zmysłowości. Na koniec narzekania jeszcze „Żółwi klan”, czyli opowieść o człowieku, który uzyskał zdolność chowania swojej głowy w tułowiu. Opowiadanie może przypominać narracje Akutagawy czy Murakamiego, w których niesamowitość, przeplata się z bieżącymi problemami człowieka. Co więc poszło nie tak? W skrócie mogę powiedzieć tak - za dużo bajkowości, a za mało życia.

„Na drugim brzegu” to druga po „Kamieniu w lustrze” antologia pisarzy z krajów azjatyckich, wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Tym razem otrzymujemy zbiór bardziej nierówny, jakościowo słabszy, który ma jednak kilka zalet. Przede wszystkim ukazuje wszechstronność tajwańskich pisarzy. Mamy tu opowieści społeczne, wewnętrzne przeżycia bohaterów, elementy grozy czy fantastyki. Są narracje pisane naturalistyczne, ale też takie ocierające się o oniryzm. Można je czytać przez pryzmat jednostki, jak i narodu, z całym jego bagażem historycznych uwarunkowań. Mamy biedaków, przedstawicieli klasy średniej, wysoko postawionych polityków, cudzoziemców. To naprawdę ciekawy kalejdoskop tamtejszej kultury. Dobrze, że takie tomy wydaje się w Polsce, bo poszerzają nasze horyzonty.   

Recenzja "Usterka na skraju galaktyki" Etgar Keret

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Agnieszka Maciejowska

Premiera: 14 października 2020

Jadąc z pracy pewnego listopadowego mroźnego popołudnia, uruchomiłem radio. Na stacji, której nazwy zidentyfikować nie potrafię, bo też posiadany sprzęt nie jest pierwszej młodości, prezenter opowiadał o nowościach książkowych. Najpierw było o Monie Bianki Bellovej, później o Świetlistej republice Andresa Barby, a wreszcie o nowym zbiorze opowiadań Etgara Kereta. I choć próbowałem skupić się właśnie na tej ostatniej wypowiedzi, bo tak się złożyło, że akurat tę książkę czytałem wieczorami, otoczenie nie do końca mi na to pozwalało. A to jakiś pirat wyprzedzał na trzeciego, a to rowerzysta przemknął na czerwonym bez oglądania się na boki, a to znowu pieszy ubrany na czarno wyrósł mi tuż przed maską. Wypowiedź dziennikarza, którego nazwiska niedosłyszałem, kodowałem więc wyrywkowo. Wyłapałem jednak ważne zdanie, w którym dobrze przygotowany i oczytany człowiek nazwał „Usterkę na skraju galaktyki prozą”… galaktyczną. I właśnie z tą opinią pozwolę się nie zgodzić.

Etgar Keret, izraelski mistrz krótkiej formy, znany jest z fantastycznych pomysłów na poprowadzenie fabuły. Jego znakiem rozpoznawczym jest tworzenie absurdalnych zdarzeń i sytuacji, które uwypuklają nam nasze ludzkie przywary. Przykładowo w niniejszym zbiorze poznamy chłopca, który wymarzył sobie, aby na urodziny otrzymać kasę fiskalną. Albo też innego, w kolejnej narracji, który dowiaduje się że jest klonem Adolfa Hitlera. Można by więc uznać, że te nietuzinkowe pomysły mają w sobie coś z galaktyczności. A jednak w przypadku tego tomu będę się przed tym słowem bronił, bo Keret jak chyba nigdy wcześniej, stawia w centrum człowieka, nie zaś całą tę niedorzeczną otoczkę. „Usterka na skraju galaktyki” jest dla mnie czymś do bólu prawdziwym, ziemskim, nawet jest pomysły fabularne wykraczają poza naszą codzienność.

U tego nowego Kereta ludzie się wkurzają, walczą, kochają, poddają, zabijają, deklarują bolesną prawdę, marzą. Są prawdziwi, jak ja, czy Wy. Mają kryzysy, uniesienia, namiętności, słabości. Najważniejsze jest to, co dzieje się między nimi, w ich relacjach małżeńskich, rodzicielskich czy przyjacielskich. Dlatego tak często zażywają środki odurzające, bo po nich język się rozplątuje, mogą pokazać kim naprawdę są. Doskonale współgra to z tym, co pisarz mówi o istocie swojego rzemiosła „Rzeczywiście nie uważam, żeby literatura była niegroźna. Natomiast jest zła, gdy jej lektura nie narusza niczyjej prywatnej warstwy ozonowej”. Keret nie tyle ją narusza, co burzy. Nie ma tu śmiechu, chyba że mówimy o śmiechu przez łzy. Ta lektura będzie boleć, bo taki ma cel: poruszyć to, co przyzwyczaiło się do wygody.

Można by zapytać, które opowiadanie jest tu najlepsze? Czy może to otwierające, gdzie człowiek poznaje smak szaleństwa i oderwania od rutyny? Albo inne, w którym kolega prosi narratora o napisanie opowiadania skłaniającego płeć piękną do zainteresowania jego osobą? Może być nim też kolejna zwariowana relacja, w której młody i niedoświadczony mężczyzna przestaje być prawiczkiem  po wielokrotnym stosunku z twardo stąpającą po ziemi nastolatką? Ja nie umiem wskazać ulubionego. Mija tydzień od lektury i wszystkie doskonale pamiętam. Mam w głowie mętlik 22 fabuł, które w jakiś sposób naruszyły moją prywatność i wdarły się do duszy. „Usterkę na skraju galaktyki” można otworzyć w dowolnym miejscu i czytać. Raczej powolnie, bo zalecam autorefleksję i zwracanie uwagi na szczegóły. A jak już nie możecie powstrzymać się przed poznaniem ciągu dalszego, zawsze można do tych opowiadań wrócić. Jestem pewien, że za pięć lat spojrzę na te historie inaczej, przefiltruje je przez nowe poglądy i doświadczenia.

Jeszcze jedna rzecz zwraca moją uwagę u Kereta. Jest nią niesamowita uniwersalność. Bohaterami są tu osoby w różnym wieku, z wielu warstw społecznych. Każdy rozrysowany jest wiarygodnie, jakby pisarz robił w życiu dosłownie wszystko: od popełniania przestępstw, przez ratowanie skaczącego z dachu, aż po prowadzenie terapii psychologicznej. Wychodzi także poza dobrze mu znany kraj i region. Akcję umiejscawia w różnych miejscach, często zresztą poza przestrzenią i czasem. Nie jest nachalnie izraelski, rozumie, że nie każdego interesują i bawią lokalne anegdoty. Tym samym dociera do serc czytelników na całym świecie. To wyjątkowa sztuka. Podobnie jak i cała książka, którą dla odmiany, polecam tym razem wszystkim. A niech się ta rzeczywistość skeretuje, może wreszcie zaczniemy doceniać to, co mamy.