Recenzja "Nieludzko piękna jesień" Jacek Melchior

Wydawca: Seqoja

Liczba stron: 284


Oprawa: miękka

Premiera: 30 listopada 2020 rok

Kontakt z innym człowiekiem, od pierwszego spotkania pozwalającego poczuć bliskość i jedność, aż do ostatniego, wyrażającego ból i podziękowanie, jest jednym z najważniejszych emblematów danych nam w tym świecie. Każdy dzień, czy to słoneczny, czy deszczowy, długi czy krótki, radosny bądź zwariowany, obfituje w nieuniknione relacje i idące za nimi uczucia. Wszystko płynie, zmienia się delikatnie jak trzcina Blaise’a Pascala. Napotkanie Innego człowieka na swojej drodze to zderzenie z odmienną wizją świata. To także konieczność zrozumienia i dostosowania, czasami nawet kosztem okłamywania samego siebie. Spotkania to zmiany, rodzące się emocje, ewoluujące doświadczenia. Spotykamy ludzi wszędzie: na ulicach, w sklepach, pracy, a także w domu. I to właśnie relacje z bliskimi wpływają na nas najbardziej. To przez nie człowiek może zacząć żyć inaczej, niż by chciał, stępić w sobie pożądanie do bycia sobą.

„Nieludzko piękna jesień” to portret sześciu głównych bohaterów. Każda z przedstawionych postaci cierpi w podobny sposób. Żyje ze świadomością tego co jest w środku, w głębi serca. Jednocześnie funkcjonuje z poczuciem, że to właśnie jest najważniejsze i wyznacza ramy codzienności. Proces pozbywania się mentalnych kajdan bywa żmudny i uzależniony od więzów z otoczeniem. Wielokrotnie trzeba latami płacić wysoką cenę: ociemniałość, ostracyzm, niewidzialność. Dojście do punktu zrozumienia, że to właśnie tu i teraz należy żyć całym sobą, że nastał już ten czas, aby mandala świata wypełniła się pełnią barw, jest sprzężony z różnymi wypadkami. Dopiero odpowiedni wstrząs skłania do działania. Do sprawienia sobie namacalnego znaku, który będzie krzyczał i do środka i do otoczenia, że oto nastał czas zmiany.

Tak naprawdę mało ważne jest tu, jak bohaterowie mają na imię i kim są. Czy jest to Mimi lub Aga, czy byli więźniami obozu zagłady, sprzątaczkami, pisarzami czy po prostu są samotni. To wszystko schodzi niejako na dalszy plan, bo Jacek Melchior nie chce kreować odrębnych bytów, za to spojrzeć na problem walki z własnymi demonami w sposób panoramiczny. W jego zbiorze opowiadań wszystko jest umowne, a zdarzenia czy fabuła wcale nie musi przybierać klarownego kształtu. Bo kto to widział życie, w którym wszystko podąża od punktu A, do punktu B, jednocześnie nie zbaczając czasami z trasy. Musi być nieco załamań, poszarpania, niepewności i niedopowiedzenia. To właśnie dlatego wracanie do „Nieludzko pięknej jesieni” jest fascynujące, przygnębiające, ale też proszące o trochę mniej. Bo w tym swoim zamyśle autor „Kochanka” idzie jednak o krok za daleko. Wszystko jest tu symbolem, każdy bohater ma swoje znaczenie reprezentacyjne przedstawione za pomocą zestawu cech charakterystycznych i balastu z jakim kroczy po tym świecie, ich obecność wydaje się jednak losową koniecznością, odgrywaniem roli w dramacie o randze współczesnego mitu. Nie chodzi nawet o to, że brakuje w książce ‘story’, a raczej o fakt, że forma wygrywa nad treścią.

Właśnie brak narracyjnej skrupulatności sprawia, że relacje między poszczególnymi bohaterami nie są należycie zniuansowane. Pewnie gdyby Melchior był debiutantem, gdyby nie przydarzyły mu się bardzo dobre książki (np. wspomniany „Kochanek”), machnąłbym na to ręką. Tu jednak mówimy o erudycie, człowieku wiedzącym o kulturze i czytelniku bardzo wiele. Udowadnia to zresztą każdym, doskonale skomponowanym zdaniem. Do świata „Nieludzko pięknej jesieni” wcale nie jest łatwo wejść. To nie kolejne czytadło, tylko przemyślana układanka słów. To proza trudna, hermetyczna, chwilami przytłaczająca swoją gęstością, neurotycznością i huśtawką nastrojów. Potrafi zranić szybciej, niż brzytwa podczas golenia zarostu. A jednak przyznaję, że – abstrahując od niewątpliwej masochistycznej przyjemności z lektury –  nie znalazłem wystarczających pozawarsztatowych powodów, które sprawiłyby, że poskładane puzzle książki złożyły mi się w cokolwiek, o czym chciałbym dłużej pamiętać. Wyjście z szafy? Jesień jako symbol okresu życia? Tatuaż i seksualność? Jak na moje to wszystko już było, a co gorsza zwyczajnie jest tu tego za dużo. Pewnie książka mogłaby się obronić od tych zarzutów. Dzisiaj nie pisze się już wszak nic oryginalnego, co wcale nie oznacza, że nie warto czytać nowości. Opowiadania Melchiora mają też wiele innych zalet: nie starają się wzbudzać kontrowersji na siłę, nie wbijają szpilek w politykę, nie są też moralizatorskie. Żeby jednak z tak utkanej materii, pełnej znanych nam elementów i metafor, wyszło dzieło bliskie czytelnikowi, musi zostać doskonale przedyskutowane, dopełnione choć odrobiną czułości do postaci. A niestety w „Nieludzko pięknej jesieni” tego po prostu nie dostrzegłem. 


 

Recenzja "Opowieści niesamowite z języka angielskiego"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 512


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: V. Dobosz, J. Jarniewicz, B. Kopeć-Umiastowska, J. Krzysztoń, R. Lipski, I. Malanowska, J. Mroczkowska, J. Olędzka, M. Płaza, S. Studniarz, A. Szpakowska, M. Szuster, M. Traczewska, I. Żółtowska

Premiera: 24 września 2020 rok

Seria Opowieści niesamowitych Państwowego Instytutu Wydawniczego nabiera rozpędu. Po historiach tworzonych w dawnych wiekach przez pisarzy niemieckojęzycznych, rosyjskojęzycznych i francuskojęzycznych, przyszedł czas na bodaj najbardziej oczekiwany tom – pisarzy anglojęzycznych. W zbiorze umieszczono teksty znanych i cenionych artystów: Edgara Allana Poe, Nathaniela Hawthorne’a, Charlesa Dickensa, Henry’ego Jamesa czy H.P. Lovecrafta. Zamieszczono tu także teksty mniej popularne niż „Zagłada Domu Usherów”, „Dróżnik” oraz „Nienazywalne”. O pracach Algernona Blackwooda mówi się, że są „najbardziej warte wyróżnienia wśród dzieł z gatunku weird fiction, może poza dziełami Lorda Dunsany’ego”, Joseph Sheridan Le Fanu zasłynął przede wszystkim z powieści gotyckich oraz odświeżenia tematu wampiryzmu w opowiadaniu „Carmilla”, z kolei Montague Rhodes James był następcą Le Fanu, jednocześnie uwalniając gatunek opowieści niesamowitych od schematów gotyckiej opowieści grozy. Kilka historii, w tym „Znamię” Nathaniela Hawthorne’a, „Prawdziwa powinność” Henry’ego Jamesa i „Zamiana” Arthura Machena nigdy wcześniej nie było przekładanych na język polski.

Tradycyjnie tom rozpoczyna erudycyjny wykład Macieja Płazy (który jest także autorem tłumaczenia opowiadań: „Wampir”, „Nienazywalne” oraz „Zamiana”). Laureat Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2018 za powieść „Robinson w Bolechowie” wędruje przez historię gatunku, począwszy od schyłku XVIII wieku, a kończąc na wieku XX, wskazując przy tym na jego bogactwo tematyczne, innowacje formalne oraz pokrewieństwa łączące z różnorodnymi fenomenami kulturowymi. Czterdzieści stron pięknie napisanego wstępu jest tu nie tylko zapowiedzią, ale też oddzielną wartością czyniącą cały zbiór jeszcze bardziej wartościowym.

Pielgrzymkę po różnych zakątkach grozy rozpoczynamy od pomyłki. W Prima aprilis 1819 roku w „New Monthly Magazine” pojawił się po raz pierwszy „Wampir”, najsłynniejsze dzieło Johna Williama Polidori’ego . Co ciekawe dzieło to zostało pierwotnie przypisane Lordowi Byronowi, u którego Polidori był lekarzem. To dzięki tej pomyłce zyskało natychmiastowy rozgłos i przyniosło autorowi sławę. Jest to pierwsze opowiadanie, które przedstawia postać wampira jako arystokratycznego diabła. Jego wpływ na późniejszy rozwój kultury był nieoceniony. Do inspiracji „Wampirem” przyznawali się między innymi Bram Stocker („Dracula”), Aleksander Dumas („Hrabia Monte Christo”), czy Lesley Selander („The Vampire’s Ghost”). Równie ciekawa jak sama historia, jest geneza utworu. W 1816 roku Lord Byron i jego młody lekarz John Polidori przebywali w Villa Diodati nad Jeziorem Genewskim (miało to miejsce po tym, jak Byron rozstał się z żoną, został oskarżony o romans z przyrodnią siostrą, a jego stale rosnące zadłużenie zagrażało dalszemu życiu w Anglii). Tam właśnie autor „Giaura” poznał i zaprzyjaźnił się z poetą Percym Bysshe Shelleyem, który podróżował ze swoją przyszłą żoną Mary Godwin (obecnie lepiej znaną jako Mary Shelley). Do grupy dołączyła także przyrodnia siostra Mary, Claire Clairmont, z którą Byron miał romans w Londynie. Los chciał, że zamiast podziwiać uroki przyrody, cała piątka była zamknięta w posiadłości. Padał nieustanny deszcz, co skłoniło zainteresowanych do opowiadania fantastycznych historii. Tak właśnie powstawały zręby „Wampira” i „Frankensteina”.

Każda kolejna opowieść niesie za sobą nie tylko ciekawą fabułę, ale też interesującą historię powstania. Dickens przywołuje postać dróżnika kolejowego prześladowanego przez zjawę, której pojawienie się poprzedza tragiczne wydarzenie na linii. Swoją relację oparł na katastrofie kolejowej w tunelu Clayton, która miała miejsce 25 sierpnia 1861 roku (pochłonęła 23 osoby, a kolejnych 176 pasażerów zostało rannych). Inspiracją dla Poe mogły być wydarzenia w domu Usherów (konkretnie domu Hezekiaha Ushera, pierwszego znanego księgarza w Ameryce) na nabrzeżu w Bostonie. Według tej relacji, marynarz i żona starego właściciela zostali złapani i zamknięci przez jej męża w miejscu schadzek. Gdy dom Usherów został zburzony w 1830, znaleziono dwa ciała w otworze w piwnicy. H. P. Lovecraft umiejscowił akcję swojego opowiadania w historycznej dzielnicy Charter Street obejmującej niewielką pozostałość najstarszej części Salem w stanie Massachusetts. Składa się ona z trzech nieruchomości: Pickman House, Grimshawe House i Charter Street Cemetery lub Central Burying Point. Co ciekawe w Grimshawe House mieszkała dawniej rodzina Peabody, w tym młoda Sophia, o której względy zabiegał inny pisarz publikowany w antologii - Nathaniel Hawthorne.

„Opowieści niesamowite z języka angielskiego” to przede wszystkim ważna lekcja historii. Ścierają się tu różne podejścia do tematu grozy. W jednych pojawiają się mroczne postaci (zjawy, demony, czarownicy, wampiry), w innych źródłem niepokoju jest narastające szaleństwo bohatera, a są i takie, gdzie najbardziej zgubną drogą może być podawanie własnych życzeń. W tomie zawarto zestaw kluczowych, klasycznych utworów, bez których trudno dzisiaj wyobrazić sobie osobliwość wampiryzmu czy zombizmu. Czytanie opowiadań publikowanych dawno temu daje możliwość zaobserwowania zmieniającej się techniki pisania, ukazuje ewoluującą kondycję człowieka, prezentuje też niezwykłą różnorodność tak fabularną, jak i formalną. Czytając natkniemy się na pewne szablonowe rozwiązania, należy jednak pamiętać, że to właśnie te historie były pionierskie, a cały zasób kultury jaki w nas drzemie, jest często wyrazem obcowania ze spuścizną zaprezentowanych tu historii.

Recenzja "Złoty latawiec" Dezso Kosztalnyi

Wydawca: Officyna

Liczba stron: 390


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Irena Makarewicz

Premiera: 19 listopada 2020 rok

Już podczas recenzji „Domu kłamczuchów” przypominałem, że Dezső Kosztolányi był i nadal jest ważną postacią w literackim światku Węgier.  Pisał poezje, opowiadania, powieści, artykuły prasowe, eseje i sztuki teatralne. Zajmował się też przekładem (to on przedstawił Węgrom część utworów Szekspira, Carrolla, Wilde’a, Kiplinga, Rilkego, Moliera, Calderona i Maupassanta). Budując własny styl, czerpał z francuskiego symbolizmu, impresjonizmu, ekspresjonizmu i realizmu psychologicznego. Jest uważany jest za ojca futuryzmu w literaturze węgierskiej. Jego następcą w gazecie „Pesti Hirlap”, gdzie prowadził stałą rubrykę Kronika Niedzielna, został Sandor Marai, a wstęp do wydanego w 1924 roku niemieckiego przekładu jego powieści o Neronie sygnował Thomas Mann, nazywając wtedy jeszcze młodego Kosztalnyiego „wyznacznikiem życia intelektualnego i kulturalnego Europy”.

„Złoty latawiec”  pochodzi z epickiego okresu twórczości węgierskiego pisarza. Należy do grona czterech wielkich powieści, obok wydanych już wcześniej po polsku „Krwawego poety”, „Ptaszyny” i „Grzechu słodkiej Anny”. Warto zwrócić uwagę, że wszystkie wymienione tytuły zostały zaprezentowane w naszym kraju po raz pierwszy prawie sto lat temu. „Złoty latawiec” na ten krok musiał czekać dokładnie 95 lat. Pierwotnie ukazywał się na łamach wspomnianej już wcześniej „Pesti Hirlap” między majem 1924 roku a kwietniem 1925. Później doczekał się jeszcze kilku odrębnych wydań książkowych na Węgrzech, w tym wersji dla młodego czytelnika z 1932 roku, gdzie pewne wątki zostały całkowicie pominięte, aby nadać powieści pedagogiczny wymiar.

Bohaterem książki jest Antal Novák, nauczyciel matematyki i fizyki w liceum w prowincjonalnym miasteczku na południu Suboticy. Jest systematyczny, pracowity i sumienny oraz cieszy się publicznym szacunkiem. Jego żona zmarła kilka lat temu, stąd Antal mieszka z nastoletnią córką Hildą. Ta jest zakochana w Tiborze, ale Novák nie pozwala młodym ludziom utrzymywać kontaktu na co dzień, ograniczając ich relacje do coniedzielnych wizyt. Hilda to typ niepokorny, buntujący się, gdy narzucone reguły nie licują z jej wyobrażeniem o rzeczywistości. Wykorzystuje nieuwagę swojego zapracowanego ojca i regularnie spotyka się z chłopakiem, w czym skrzętnie pomaga jej ciotka Flóri. Równocześnie z wątkiem miłosnym (usuniętym z wersji dla młodzieży) rozwija się życie zawodowe Nováka. Autor skupia się na rodzącym się konflikcie między Vilą i nauczycielem. Ten pierwszy nie jest typem prymusa, nie potrafi udzielić poprawnej odpowiedzi na żadne zadane pytanie. Novák z kolei dokłada wszelkich starań, aby jego klasa była jak najlepsza na etapie maturalnym. Warto tu przypomnieć, że na początku XX wieku do szkoły uczęszczały wyłącznie dzieci elit, stąd ich prawidłowe przygotowanie do pełnienia ważnych ról społecznych, było jednym z kluczowych zadań szkoły. W wyniku nieporozumienia Vila ostatecznie matury nie zdaje, za co mści się na swoim nauczycielu.

To właśnie feralne pobicie Nováka i niemożność dojścia sprawiedliwości, w połączeniu z ucieczką Hildy, stają się przyczyną ostatecznego upadku nauczyciela. Niemniej odczytywanie „Złotego latawca” jako studium ludzkiego rozpadu byłoby zbyt proste. Jak już wcześniej wspomniałem, książka powstawała w latach dwudziestych XX wieku – w niepewnym okresie cierpienia powojennego. W tym zagmatwanym świecie popularna była wiara w hierarchiczny system społeczny oparty na porządku i przejrzystości. Matematyczne i fizyczne odkrycia naukowe opierały się na zasadzie racjonalizmu. Jednocześnie w dziedzinie biologii ujawniono, że organizmy ziemskie nie są niezmienne i nie zostały stworzone pod z góry określony szablon. Zgodnie z ich tezą człowiek „ma tendencję” do zachowań irracjonalnych. To odkrycie uważane było za złe i postępowe. Miejscem gdzie szczególnie mocno trzymano się konserwatywnych struktur była szkoła. Novák, jako swego rodzaju osoba „oświecona” i „oświecająca” kolejne pokolenia, przywiązuje dużą wagę do edukacji, a jego postawa jest wysoce tradycyjna. Jego zdaniem życie szkolne jest zbudowane w ściśle zhierarchizowanym porządku, w którym zgodność z oczekiwanymi wymaganiami nauczyciela określa wartość i miejsce uczniów. W tym przestarzałym modelu uczniowie muszą poznać dostarczoną wiedzę, niezależnie od ich zainteresowań. Każdy musi nauczyć się tego samego, nawet jeśli posiada predyspozycje do jakiejś konkretnej dziedziny (w tym wypadku sportu). Kto nie postępuje w sposób zdyscyplinowany lub „oczekiwany”, zostaje srogo ukarany. W tradycyjnej szkole osobowość, uczucia i zainteresowania dzieci są zasadniczo ignorowane.

Istotą pedagogiki reformatorskiej jest prosty fakt - wiedza i metody edukacji szkolnej muszą być dostosowane do zainteresowań, poziomu intelektualnego, potrzeb i życia uczniów. Szczególnie istotne jest to dla nauk ścisłych, gdzie wejście na wyższy poziom abstrakcji jest po prostu trudne i wymaga pasji. Novák nie jest w stanie przekazywać wiedzy ciekawie, nie umie nawet powiedzieć, do czego może ona się przydać w życiu. To nie przypadek, że z powodu nieciekawego programu nauczania i jednostronnego przekazywania informacji, większość uczniów żartuje, nudzi się lub jest niespokojna. Używając symboliki – młodzi ludzie wznoszą się ponad ten system, ulatują jak złoty latawiec i wcale nie martwią się, że za kilka lat będą musieli spaść na ziemie. Żaden latawiec nie utrzyma się przecież w powietrzu na dłużej.

Na tym gruncie rozgrywa się kluczowy dramat książki. Novák, jako nauczyciel o tradycyjnym podejściu, ma wobec Vili konkretne oczekiwania, których ten drugi nie może spełnić. Operatorzy konserwatywnego systemu szkolnego uważają, że uczniowie mają z grubsza te same umiejętności i oczekują zasadniczo takich samych wyników od wszystkich - jednak w rzeczywistości zdolności uczniów i ich obecne możliwości są bardzo różne. Naturalną koleją rzecz jest pojawienie się buntu, prowadzącego do narastania agresji. Racjonalna osobowość Novaka musi zmierzyć się z irracjonalnością otaczającego go świata. Córka oddaje się w ręce niepewnego mężczyzny, a jakby tego było mało, słaby uczeń dokonuje na nim ataku fizycznego. Nauczyciel nie jest w stanie poradzić sobie z tak druzgocącym naruszeniem fundamentów własnego życia. Jego osoba jest skompromitowana, niezdolna do pełnienia dotychczasowych zadań.

„Złoty latawiec” jest dla mnie przede wszystkim krytyką systemu edukacji, ale także ludzi, którzy wciąż w niego wierzą. Kosztalnyi nie boi się także ukazywać złej twarzy drugiej strony. Młodzież nie jest tu ukazano jako pokrzywdzona – oni także atakują. Novák jest dla nich tylko nauczycielem. Nie potrafią go sobie wyobrazić jako chorego, dziecko czy członka rodziny. Nawet jego ubrania wydają się być z innego materiału, ponieważ są ubraniami nauczyciela. Brak zrozumienia rani obie strony, a znalezienie konsensusu wydaje się niemożliwe w tak sztywnym świecie. Ta książka jest szalenie aktualna, szczególnie dzisiaj, gdy model pracy zdalnej uwypukla wszystkie wady wciąż funkcjonującego tradycyjnego modelu oświaty. „Złoty latawiec” stanowi tak naprawdę tylko przyczynek do dyskusji, który jest o tyle skuteczny, że autor wzniósł się ponad to co osobiste. Mimo, że w książce można doszukać się wielu biograficznych wątków (począwszy od postaci nauczyciela, a na podobieństwie miejsca akcji do jego rodzinnej Szabadki kończąc), powieść nie popada w tanie moralizatorstwo, nie poddaje się szantażowi emocjonalnemu. Jest konsekwentnie budowana w długich, naturalistycznych opisach oraz wiarygodnych, dopasowanych do wieku mówiących dialogach. Zachwyca szarym krajobrazem i głębią postaci. Trudno nie poddać się nostalgii. To dzieło zostało zrodzone z odważnej obserwacji by ranić, ale także by coś pokazywać i prowadzić do zmian. I tylko wielka szkoda, że po prawie stu latach niewiele osób wyciągnęło z tej pięknej lekcji jakiekolwiek wnioski.