Recenzja "Bracia krwi" Peter Milček

Wydawca: Wolno

Liczba stron:  40

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Bohdan Zadura

Premiera: maj 2020 r.

Wydawnictwo Wolno proponuje polskiemu czytelnikowi niewielkich rozmiarów książkę prozatorską pisaną poezją. Zarówno jej okładka, jak i ciekawie skomponowane, opatrzone szkicami Alicji Białej wnętrze, mogą sugerować, że dzieło przeznaczone jest dla najmłodszych czytelników. To wrażenie potęguje fakt, że już na początku czytamy dedykację dla dzieci autora. Nic jednak bardziej mylnego. Grafiki misiów czy ptaszków tylko pozornie sprawiają wrażenie wycinków młodzieńczej fantazji. Obecność łańcuchów oraz innych przedmiotów, a przede wszystkim treść krótkich tekstów, świadczą o zupełnie innym zamyśle autora. Peter Milček dotyka ważnych w życiu tematów: bliskości, odkrywania tożsamości, więzi braterstwa, miłości i odchodzenia. Owszem, przepuszcza je przez filtr dziecięcej wyobraźni, ale pisze jak najbardziej serio, boleśnie, bez nadmiernego upiększania. Także z istotnymi, symbolicznymi i intertekstualnymi odniesieniami, przez co lektura wcale do banalnych nie należy.

Zastanawiające, że „Bracia krwi” pisane były przez ponad dwadzieścia lat. Uparty czytelnik mógłby przeczytać je w kilkanaście minut, choć pewnie przy takim tempie, niewiele by z tego wyniósł. Długotrwały proces kreacji pokazuje, że z jednej strony autorowi nigdzie się nie spieszy, a gotowy produkt jest efektem wielokrotnie przemyślanej kompozycji. Z drugiej strony „Bracia krwi” są tez dziełem w jakimś sensie przekrojowym, pokazują rozwój ludzkich refleksji, spowodowanych zmieniającym się otoczeniem i nabywanym doświadczeniem.

Peter Milčák, urodzony w 1966 roku słowacki poeta, wydawca i tłumacz, stawia w swoich tekstach na surrealistyczny klimat, świeżość i jednocześnie prostotę. Ważne myśli potrafi przemycać pod figurą najzwyklejszych rzeczy. W utworze „Karol, Victor i Pralinka” zestawia ze sobą tabliczkę czekolady, którą można „przełamać na pół, potem znów na pół i dodatkowo znów i znów na pół”, z tytułową pralinką. Ta druga ma jednak inne zadanie niż czekolada. Ją można rozgryźć i delektować się smakiem, ale słodycz to nie wszystko. Pralinka może być drogą do innego świata, może być bramą, po przekroczeniu której nic już nie będzie takie, jakie było wcześniej. Jest bowiem doznanie prawdziwe, jak i czynności codzienne, jest świat bez pralinki i jest świat z pralinką.

Peter Milčák nie stawia na oczywistość. Potrafi łączyć nieuchwytne wrażenia z banalną stroną życia. Pokazuje magię rzeczywistości, ale także tęsknotę za harmonią świata. U niego każde, nawet najmniej istotne zdarzenie, dzięki spotkaniu z dziecięcą fantazją, może otrzymać nowy, daleko poważniejszy sens. Jest to przede wszystkim książka otwarta na różne optyki, nie narzucająca żadnych gotowych scenariuszy czy tez. W pralince można przecież zobaczyć wszystko: miłość, przyjaźń, pracę zawodową, hobby. Odczytanie jest w tej sytuacji wypadkową doświadczeń własnych czytelnika i stanu emocjonalnego, w jakim się znajduje. W tym tkwi siła tej poetyckiej prozy. Nieważne czy czytamy ją pierwszy, dziesiąty czy setny raz, zawsze możemy ujrzeć w niej nowe sensy. Trzeba tylko trochę uwagi i otwartości. Naprawdę urocza książka.

Recenzja " Złap i ukręć łeb Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli" Ronan Farrow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  448

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak

Premiera: 2 września 2020 r.

Zacznijmy może od tego, co w książce Farrowa nie przekonuje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mam tu na myśli jej wątpliwą literackość. Nie chodzi nawet tyle o język – prosty, operujący na powtórzeniach i popędzający akcję do przodu, ile o samą strukturę kształtowania historii. Przenikają się tu różnorodne perspektywy: narrator pierwszoosobowy, wspomnienia, dialogi, maile, fragmenty akt. I to jest ok., tak się pisze reportaże. U Farrowa widać jednak pewnie nieuporządkowanie. Jakby każde zdanie wyszarpywał z własnej duszy, albo pisał z przystawionym pistoletem do głowy. Skutkuje to zachwianiem harmonii całego tekstu. Przeskoki są zbyt dynamiczne, momenty przyspieszenia, zmieniają się nieoczekiwanie w dłuższe opowieści o jakiejś postaci, miejscu czy zdarzeniu. Nie jest to może chaos, ale doświadczony dziennikarz poukładał by te puzzle w barwniejszą całość. Pytanie tylko, czy Farrow chciał opowiedzieć nam coś ładnego?

Przedstawiona w „Złap i ukręć łeb” historia swój początek miała w 2017 roku. To wtedy młody dziennikarz, Ronan Farrow, opublikował w magazynie The New Yorker artykuł, w którym oskarżał o molestowanie seksualne Harveya Weinsteina.  Ta informacja na przeciętnym Polaku być może nie robi wrażenia, ale poznanie kontekstów kulturowych tematu, z miejsca zmienia tę perspektywę. Harvey Weinstein to jeden z najbardziej wpływowych ludzi Hollywood. Jego produkcje nominowano do Oscara ponad 300 razy, a nagrodzono ponad 80 razy. W dorobku znajdują się między innymi: „Pulp Fiction”, „Angielski pacjent”, „Gangi Nowego Jorku” , trylogia „ Władca Pierścieni”, „Nienawistna ósemka”, „Jak zostać królem”, „Aviator”, „Lektor”, „Marzyciel”, „Chicago” i wiele wiele innych. Maczał więc palce w tym, co większość z nas oglądała przez ostatnie lata. Weinstein czuł się nietykalny. Nie spodziewał się, że raptem trzydziestoletni początkujący dziennikarz narobi mu takich problemów. I pewnie by nie narobił, gdyby nie był Ronanem Farrowem.

Nazwisko autora książki przypadkowe nie jest. Farrow w świecie filmowym kojarzy się nierozerwanie z Mia Farrow, aktorką rozpoznawalną z roli w takich filmach jak: „Wielki Gatsby”, „Śmierć na Nilu”, „Dziecko Rosemary” i całego pakietu dzieł Woody’ego Allena. To ostatnie nazwisko, również w tej sprawie ma znaczenia. Ronan jest bowiem synem Mii oraz Allena, choć oboje rodzice przyznają, że stuprocentowej pewności dla tego faktu nie ma. W sprawę może być też zamieszany Frank Sinatra. Nie wchodząc jednak w szczegóły Hollywoodzkiego modelu rodziny, przyjmijmy za fakt, że Ronan ma znanych rodziców, silnie związanych z branżą kinematografii. Nie raz bywał na planie filmowym, dużo słyszał, zyskał całkiem sporo znajomości. Jak chociażby ze scenarzystą Johnem Lovettem, jego partnerem, autorem przemówień Baracka Obamy oraz Hillary Clinton.

Morał z tego wprowadzenia jest taki, że Farrow jest autentyczny. Także ważny marketingowo, dzięki czemu pewnie nadal żyje. „Złap i ukręć łeb” oparty jest na historii Weinsteina, ale jak się z czasem okazuje, siła reportażu tkwi w czymś zupełnie innym. Farrow zagłębia się w świat, który zabezpiecza się z każdej strony. To, że Weinstein wykorzystywał swoją pozycję dla dokonywania obrzydliwych praktyk seksualnych, nie było tajemnicą. Temat znało wiele osób, a mimo to milcząco go akceptowali. Nawet po upublicznieniu tego procederu, broniono producenta. Pracodawca Farrowa, telewizja NBC, namawiała go do przerwania prac na reportażem. Wielu świadków było regularnie zastraszanych, a co najgorsze, dziennikarz na każdym kroku odkrywał co raz to nowe przypadki i osoby czerpiące inspiracje z dokonań Weinsteina. „Złap i ukręć łeb” nie jest więc tylko studium przypadku molestowania seksualnego, ale realnym zmaganiem się ze ścianą dezinformacji. Farrow był prowokowany, manipulowany, śledzony, zastraszany. A wszystko dlatego, że chciał przerwać trwającą od dawna zmowę milczenia.

Książka Ronana Farrowa to napisany w formie quasi-kryminału reportaż śledczy, opisujący niewygodny problem, o którym nie mówi się głośno. To mocny i merytoryczny głos w sprawie ciemnej strony Hollywood. Już dzisiaj widać jego efekty. Podziwiam odwagę autora. Opuścił strefę komfortu, pokazał własnemu środowisko środkowy palec, a wszystko po to, by wywołać medialną wojnę i przypomnieć o tych, których tak łatwo się nie słyszy. Swój cel osiągnął, Harvey Weinstein trafił do więzienia, sprawa stała się nośna, za swój wkład w obalenie wielu mitów otrzymał w 2018 roku Nagrodę Pulitzera. I chociaż nie przepadam za tą nagrodą, „Złap i ukręć łeb” czytałem z dużym zainteresowaniem. Kafkowskie, niesprecyzowane zagrożenie trzyma w napięciu, a mnogość odniesień, znanych nazwisk i marek – szokuje. Mocny punkt Serii Amerykańskiej.

Recenzja "My" Eugeniusz Zamiatin

Wydawca:
Rebis

Liczba stron:  248

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Adam Pomorski

Premiera:  15 września 2020 r.

Zamiatin powieść „My” pisał w latach 1920-1921. Jest to jedna z klasycznych książek antyutopijnych, pierwowzór dzieł Huxleya i Orwella. Moje uwielbienie dla „Roku 1984” i „Nowego wspaniałego świata” są bezgraniczne. Wizje przyszłości, które służą ukazaniu naszych ludzkich słabości z każdym rokiem stają się coraz bardziej rozpoznawalne i popularne. Jednym z kluczowych elementów dobrej książki antyutopijnej jest na pewno wiarygodnie zarysowany i przemyślany świat. I tego Zamiatinowi odmówić nie można. Mamy tu interesujące rozwiązania przestrzenne (szklane domy, latające pojazdy), odpowiednie do opisanych czasów prawa (nielegalne macierzyństwo, dekalog godzinny, dni seksualne), święta (dzień jednomyślności), instytucje (urząd opieki). Wszystko to daje nam klarowne wyobrażenie o tym, jak ten świat działa. Innym kluczowym czynnikiem sondującym jakość dzieła tego typu są postaci. I podobnie jak powyżej, tak i w tym wypadku Zamiatin wykreował grupę interesujących bohaterów: wątpiącego Д-503, walczącą I-330, sentymentalną O-90, lirycznego R-13, tajemniczego S, romantyczną Ю czy władczego Dobroczyńcę. Są to bohaterowie jednowymiarowi, co jednak nie przeszkadza w odbiorze. Taki właśnie był zamysł autora, tak to miało w jego świecie wyglądać. Ludzie pozbawieni są woli, muszą przyjmować z góry określone modele działania i myślenia. Ostatnim ważnym ogniwem dobrej antyutopii są wydarzenia i styl w jakim zostały opisane. Zamiatin postawił na swój własny język. Jest on toporny, osobliwy, skrótowy, symboliczny. To nie jest proza, jaką chciałoby się czytać po ciężkim dniu pracy. Nad każdym zdaniem trzeba się szczegółowo pochylić, odnaleźć drugie, a czasem nawet trzecie znaczenie. Lektury nie ułatwia też namnożenie znaków, przez co powieść może momentami przypominać zbiór zadań z matematyki. W warstwie fabularnej będą z kolei pewne zaskoczenia, choć niekoniecznie dla osób oczytanych w fantastyce. Seks na kartki czy szklane domy? Fajne pomysły, ale to trochę za mało, by w czasach obecnych rządów w Polsce, stratować  czytelnika. I faktycznie „My” nie miażdży, nie gruchota kości, ani nawet nie rozkuwa kajdan narzuconych przez społeczne zwyczaje. Kolejna lektura książki utwierdza mnie w przekonaniu, że to przede wszystkim historyczna ciekawostka. Szanuję za odwagę, za spójność wizji, za sam pomysł na mówienie o świecie (chaos też ma przecież jakiś urok). Wolę jednak antyutopie prostsze, trafiające do serca, też takie, które pozwalają mi spojrzeć na wykreowany pejzaż, przez pryzmat własnego otoczenia i doświadczenia. „My” pozostanie dla mnie mroczną wizją świata, który jest równoległy do ziemskiego i mimo wielu zbieżności i zawartych uniwersalnych prawd, niezależnie czy upłynie kolejne 100, 500 czy 1000 lat, nadal będzie tylko atrakcyjną bajką dla dorosłych.  

Recenzja "Rok zająca" Arto Paasilina

Wydawca:
Książkowe Klimaty

Liczba stron:  208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Premiera:  26 sierpnia 2020 r.

„Rok zająca” jest trzecią książką Arto Paasilina wydaną w Polsce. Wcześniej Wydawnictwo Kojro zaproponowało czytelnikom „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe”, a Punkt „Wyjącego młynarza”. Po kilku latach przerwy Książkowe Klimaty przywracają pamięć o tym niezwykłym fińskim pisarzu. Człowieku, który rozsławił literaturę swojego kraju na świecie bardziej, niż nagrodzony Noblem w 1939 roku Frans Sillanpää. W czym tkwi sedno poczytności jego książek? Przede wszystkim, w humorze.

Paasilina urodził się 20 kwietnia 1942 roku w Alakylä, małej miejscowości położonej w Laponii. Pochodził ze średniozamożnej rodziny, co nie przeszkodziło jego rodzicom wychować kilka znanych osób. Jego bracia Mauri i Erno byli pisarzami, Reino jest znanym fińskim dziennikarzem i politykiem, zaś Sirpa Paasilinna-Schlagenwarth była malarką. Arto początkowo pracował jako dziennikarz. Zwiedził kilka redakcji, aż pewnego dnia 1975 roku stwierdził, że dziennikarstwo jest zbyt powierzchowne i pozbawione  sensu. Tak właśnie rozpoczął nowy etap swojego życia. Sprzedał łódź, a za zarobione pieniądze sfinansował pisanie „Roku zająca”. Książka właściwie z miejsca stała się bestsellerem, a do dzisiaj przetłumaczono ją na około dwadzieścia języków. Paasilina pisał dużo, o czym najlepiej niech świadczy fakt, że wydał 36 powieści. Czytelnicy zwykli mawiać, że „coroczny Paasilinna jest tak samo ważnym elementem fińskiej jesieni jako spadające liście brzozy”. To jednak „Rok zająca” jest jego najważniejszą i najbardziej rozpoznawalną książką.

Ci, którzy lekturę książki mają już za sobą, z pewnością zauważyli pewne analogie. Vatanen, główny bohater książki, jest wypalonym pracą dziennikarzem. Wracając z kolejnego zlecenia ze swoim fotografem, opuszcza pojazd i idzie odszukać potrąconego zająca. Tak właśnie porzuca wszystko to, co bardzo go uwierało: żonę, zawód, dom, monotonię, a nawet łódź (!), którą sprzedaje dla realizacji swojego szalonego planu. Od tej bowiem chwili Vatanen chce żyć pełnią życia. Jeździć po kraju bez celu, zajmować się swoim króliczkiem, podejmować dziwnych zajęć, nocować u przypadkowo spotkanych osób, zapijać się bez pamięci. I to mu się świetnie udaje. Kolejne rozdziały książki, ukazują co raz to dziwniejsze inicjatywy oderwanego od świata Vatanena. A to wyląduje na jakimś prowincjonalnym posterunku, gdzie nie ma osób decyzyjnych i nikt nie wie, co z nim zrobić, a to znowu zaręczy się z piękną niewiastą, o której nic nie wie, a to w jeszcze innym momencie będzie musiał ścigać skradzionego zająca do Skurwielówki. Jest więc dynamicznie, groteskowo i oryginalnie. Można by powiedzieć, że wręcz błaho, tym bardziej że użyty język, jest wyjątkowo prosty.

Odnoszę wrażenie, że właśnie na tej płaszczyźnie dzieło Paasilina odczytał Marc Rivière, którego film „Le Lièvre de Vatanen” miał w 2006 roku być poświątecznym hitem we francuskich kinach. Nie udało się, co wcale mnie nie dziwi. Ta ekranizacja została spłycona do najmniej istotnych kwestii i dialogów. Reżyser z Paryża zupełnie pominął chwile spowolnienia, które co jakiś czas w „Roku zająca” się trafiają. I mają w tym jakiś cel. Paasilina pisał o sobie, ale odwoływał się też do ogółu fińskiego społeczeństwa. Ważnym tematem książki jest przecież refleksja nad pustką i bezsensownością współczesnego konsumpcjonizmu. Nie przez przypadek sławny dziennikarz, który ma wszystko w garści, okazuje się chory na sercu, a zraniony zając, który sam skazany jest na pożarcie, reprezentuje wolność i szczęście. Tę prostą figurę Marc Rivière ignoruje i na siłę stara się wykreować nowe „Taxi” w otoczeniu fińskiego śniegu. Najważniejszy w jego filmie jest absurd i przestrzeń. Nie mają one jednak uroku niewielkich fińskich wiosek, przykurzonych, pozbawionych marzeń wieśniaków, czy wysokich, pachnących lasów. Finlandia w oku Rivière’a to kraina śniegu, w której wszystko może się zdarzyć. Zupełnie inaczej do tematu podszedł Risto Jarva, praktycznie całkowicie zapomniany fiński reżyser filmowy. W jego interpretacji „Rok zająca” staje się dramatem człowieka zapędzonego przez życie. Vatanen jest tu ciągle ścigany przez cywilizację, a kolejne próby powrotu na łono natury, tylko tymczasowo odkładają w czasie nieuchronną konfrontację. „Zajęczy rok” jest nostalgiczny i spokojny. Czuć w nim duszę człowieka, dla którego Finlandia nie jest tylko pejzażem, ale też krainą ludzi dotkniętych poczuciem życiowej porażki, zdolnych jednak do niepoddawania się losowi. Jarva potrafi przebić się przez warstwę smutku, by zaoferować widzom porcję optymizmu i zaraźliwego poczucia humoru. I tak właśnie odczytuję bajkę Paasilina o króliku – jako rzecz jasna absurdalną i metaforyczną, ale jednak sensowną rozprawę z codzienną pogonią za pieniędzmi, sławą czy prestiżem.