Recenzja "Opowieści niesamowite. Literatura francuska" Praca zbiorowa

Wydawca: PIW

Liczba stron:  472

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Eligia Bąkowska, Tadeusz Boy-Żeleński, Irena Dewitz, Joanna Guze, Julian Rogoziński, Julian Tuwim, Adam Ważyk

Premiera:  19 października 2018 r

Lista autorów, których opowiadania opublikowano w książce „Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” może budzić uznanie i dawać nadzieję na coś więcej, niż tylko rozrywkę. Guillaume Apollinaire, Honoré de Balzac, Guy de Maupassant czy Anatole France to pisarze kojarzeni nie tylko przez badaczy historii literatury, ale także przez zwykłych czytelników. Nie oni jednak pójdą na pierwszy ogień, a niejaki Jacques Cazotte, który jest tym dla literatury francuskiej, czym Lewis był dla angielskiej, Hoffmann dla niemieckiej a Poe dla amerykańskiej.

Jacques Cazotte swoje najsłynniejsze dzieło, „Diabła zakochanego” napisał w 1772 roku, w okolicach terminu I rozbioru Polski. Podczas gdy w naszym kraju dominowały nastroje smutku i boleści, we Francji niezaangażowany politycznie pisarz oddał się fantazji. Jego opowiadanie to klasyk gatunku przedstawiającego zaprzedanie duszy siłom nieczystym. Bohaterem jest tu Don Alvaro, młody i niegłupi człowiek. Pewnego razu wpada jednak w pułapkę, zastawioną przez samego Diabła. Ten, zmieniony w piękną kobietę, próbuje uwieść Alvara, który jednak nie daje się nabrać na łatwe pokusy. Honor i tradycja są w tym wypadku ważniejsze dla niego, niż chwilowa rozkosz. Dzieło Cazotte można odczytywać bardzo szeroko, jako opowieść o ludzkiej naiwności, o zaprzepaszczeniu ważnych wartości, o dążeniu do czystości. Można też potraktować je całkiem dosłownie, jako kolejną narrację o męskiej sile i kobiecej zmysłowości. Prawdopodobnie dzisiaj nie zrobiłoby większego wrażenia, ale w momencie pisania było pionierskie, w zakresie połączenia zwyczajnego, ludzkiego życia, z diabolicznymi wizjami. W tym aspekcie dzieło Cazotte nazywane jest inicjatorem współczesnej fantastyki. Swego czasu zostało też zekranizowane przez Romana Polańskiego pod tytułem „Dziewiąte wrota”.

Po „Diable zakochanym” przenosimy się do roku 1822, czyli równo pięćdziesiąt lat później. Wtedy to Charles Nodier otrzymał Legię Honorową, a jednocześnie opublikował swoją najsłynniejszą, romantyczną nowelę „Trilby albo Chochlik z Argyle”. Tu ponownie przyjrzymy się fascynacji i zakochaniu. Tytułowa postać pozostaje pod silnym urokiem żony rybaka. Gdy pozostają w chacie sami, siada na jej kolanach, szepcze miłosne zaklęcia a sporadycznie całuje ją w policzek. Próbę ratunku z opresji podejmie jej mąż, który najpierw sprowadzi z pobliskiego klasztoru ojca Rolanda, a później podejmie z nim modły o oczyszczenie domu z duchów pogańskich. Opowieść została napisana w ten sposób, że właściwie do końca czytelnik nie wie czy sprytny chochlik jest rzeczywisty, czy stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni młodej żony. Niewątpliwie jest figurą, pod którą Nodier przedstawia tęsknotę za piękną i czystą miłością, ale także za próbą odnalezienie szczęścia na ziemi. Ostatecznie romantyczna historia zakończy się po szekspirowsku, co tylko potwierdzi, na kim pisarz z Francji się wzorował. 

„Trilby albo Chochlik z Argyle” ma w sobie jakąś magiczną, odświeżającą moc. Nie inaczej jest z kolejną nowelą, „Zaczarowaną ręką” Gerarda de Nervala. Prawdziwym objawieniem jest jednak inna, napisana przez Prospera Merimée, a osnuta na legendzie o don Juanie. Opowiadanie zostało opublikowane w 1834 roku, czyli w okresie, gdy powstały takie dzieła jak: „Pan Tadeusz”, „Zemsta”, „Balladyna”, „Kordian”, „Ojciec Goriot” czy „Dama pikowa”. Być może dzięki tak dużemu nagromadzeniu wartościowych pozycji, opowiadanie Mérimée jest stosunkowo mniej znane, a równie ciekawe i inspirujące. Autor ukształtował postać swojego protagonisty przed jego nawróceniem na dobrze nam znanych wzorach Moliera i Mozarta. Don Juan  jest tu miłosnym sportowcem, tworzy listę uwiedzionych kobiet i mężów, którym przyprawił rogi. Tym co Mérimée  wprowadził do historii, jest postać towarzysza bohatera - diabolicznego Don Garcii. To on okazuje się królem połowów, a don Juanowi pozostanie jedynie rola jego cienia. W pewnym momencie obudzi się w nim także inna strona. Zacznie bać się śmierci, odbędzie spowiedź, rozda majątek ubogim, a pozostałą część przeznaczy na wzniesienie kaplicy i szpitala. Wstąpi też do zakonu dominikanów i rozpocznie surową pokutę. Wychowanie pod okiem honorowego ojca da sobie jeszcze raz przypomnieć, dowodząc przy tym, że wieczna harmonia i spokój nie są pisane człowiekowi takiemu jak don Juan.

W zbiorze zawarty został też inny tekst oparty na tej samej legendzie. Jules Amédée Barbey d’Aurevilly „Najpiękniejszą miłość Don Juana” napisał w roku narodzin dwóch późniejszych Noblistów: Władysława Reymonta oraz Johna Galsworthy’ego. Pisarz opisuje w nim ostatnią wieczerzę podstarzałego legendarnego rozpustnika, z jego dwunastoma kochankami. Na tym ważnym wydarzeniu, mężczyzna ma obwieścić, która z oblubienic była miłością jego życia. Trudno w tym tekście doszukać się choćby szczątków grozy. Niesamowitość wiąże się tu raczej z niedosłownością i oderwanym od rzeczywistości tematem. Całkiem zabawne, ale mimo wszystko ostatecznie dość monotonne.

„Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” to kilkanaście różnorodnych opowiadań, które pokazują nie tylko odmienne podejście do zjawisk paranormalnych, ale dają też wgląd w rozwój myśli, sensów i doświadczeń ich autorów. Z premedytacją pomijam opisy bodaj najciekawszych nowel zebranych w tym tomie: „Melmoth pojednany” Honore de Balzaca, „Zapowiedź” Auguste’a de Villiers de l’Isle-Adama i dwóch rewelacyjnych narracji Guy de Maupassanta „Zjawa” i „Horla”. Niewątpliwie ciekawe, lekkie i ironiczne są także wieńczące tom opowieści Anatola France’a i Guillaume Apollinaire’a. Każdy kto chciałby na własnej skórze przekonać się, jak ewoluowała fantastyka oraz jakie lęki i demony prześladowały dawne pokolenia, powinien po ten tom sięgnąć. To kawał historii, a przy tym także dobrej rozrywki, która bez epatowania tanimi chwytani i przemocą, potrafi przestraszyć, rozbawić, poruszyć i skłonić do refleksji.

Recenzja "Cytryna" Kajii Motojirō

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 96

Tłumaczenie: Anna Karpiuk

Oprawa: miękka

Premiera: 3 lipca 2020 r.

Kajii Motojirō to jeden z wielu japońskich pisarzy, których życie zakończyło się zbyt wcześnie. Tworzył na początku ety Shōwa, czyli w momencie literatury kraju Kwitnące Wiśni, który swoją uwagę ogniskował głównie na kwestiach politycznych i społecznych. Kajii Motojirō zafascynowany był jednak innymi prądami. Jego mistrzami byli Sōseki Natsume, Ōgai Mori oraz Jun’ichirō Tanizaki, których dzieła wykraczały poza to co codzienne i doczesne. Owa młodzieńcza miłość do klasyków odcisnęła na młodym człowieku tak duże piętno, że gdy ten zachorował na nieuleczalną wtedy gruźlicę, nie poddał się, tylko zaczął pisać, spełniając tym samym swoje największe marzenie.

Dorobek twórczy Kajii Motojirō jest bardzo skromny. Reprezentuje go około dwudziestu opowiadań i kilka niedokończonych szkiców. Japoński pisarz zafrapowany był zjawiskiem ciemności w jej różnych wymiarach: mroczne cienie na ziemi, lasy opatulone czernią nocy, pustka ukryta na późnym, wiosennym niebie. Zawikłane podejście do tego tematu było niewątpliwie napędzane własną walką ze zmierzchem ideałów i marzeń. Choroba nie oszczędzała jego rodziny. Najpierw zmarła babcia, później młodsza siostra, wreszcie w 1931 roku i autora „Cytryny” dopadło smutne przeznaczenie. Warto zauważyć, że był to okres zwyżkującej rozpoznawalności artysty, wcześniej praktycznie całkowicie ignorowanego przez społeczność literacką. Przydomek ‘kultowy’ przylgnął do jego nazwiska dopiero dużo później, a jego najsłynniejsze opowiadanie, do dzisiaj czytają uczniowie japońskich liceów jako lekturę obowiązkową. 

Jako pisarz, Kajii ma kilka unikalnych cech, które odróżniają go, od współczesnych mu twórców. Stylistycznie opowieściom najbliżej do poezji prozatorskiej  (tak zwanej sanbunshi), która jest elegancka, wyrafinowana, a przy tym zwięzła. Kajii zapełnia swoje mikroświaty metaforami, a jego pisanie jest pełne żywych, intensywnych i zmysłowych wyobrażeń. Zwraca uwagę także podejście do konkretu anatomicznego, co należy powiązać z wykształceniem – zanim został studentem literatury angielskiej, próbował swoich sił w fizyce („Co nadaje kształt płatkom? Co formuje słupki i pręciki? Jakbym widział, jak ta krystaliczna ciecz, spijana przez macki korzeni, sennie i bezgłośnie pnie się w górę wewnątrz tkanek naczyniowych”). W jednej z recenzji Yukio Mishima napisał o nim tak: „Istnieją pisarze, którzy mają zdrowe ciała i schorowane dusze. Istnieją też tacy jak Kajii Motojirō, którzy są chorzy, ale których dusze są zdrowe i silne” (tłumaczenie własne). Wypływa z tych słów jasny przekaz: poetycka proza Kajii tętni siłą, odwagą i witalnością, mimo mrocznej aury, jaka z niej bije. Autor nie uciekał przed nieuniknioną śmiercią, a raczej bezlitośnie ją ścigał i analizował, ostatecznie przekształcając w zdania pełne przejmującego piękna.

Jest coś, czego można nauczyć się z fascynacji ciemnością. Jak komentuje w różnych miejscach sam autor, większość współczesnych miast jest zalanych światłem nawet w nocy, dzięki czemu kompletna i obezwładniająca ciemność nie jest już dostępna w codziennym życiu. Co w ten sposób tracimy? Opowiadania Kajii, takie jak chociażby „Zwój ciemności” czy „Zimowe muchy” zdają się mówić, że w zamian za poczucie bezpieczeństwa straciliśmy okazję do przezwyciężenia strachu przed nieznanym i odszukania harmonii w cieniu. Stabilność i gwarancja w jednym miejscu, deprecjonuje więc nasze przygotowanie na ostateczne („Musimy przeć naprzód, nawet powłócząc nogami, choć każde stąpnięcie przepełnia gorycz, niepokój, trwoga; choć musimy przyzywać demony, aby dodać sobie śmiałości”). Metaforyczne potwierdzenie tych myśli, możemy znaleźć też w pierwszym tekście zbioru „Pod drzewami wiśni”. Kajii zestawia tu brzydotę i zgniliznę martwych ciał, z finezją i ulotnym pięknem kwitnących wiśni, stanowiących symbol tego wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dopiero jednak w paraleli z silnym, odrzucającym kontrastem otwierają się przed nami oczy i już z czystym sumieniem, możemy usiąść wraz z autorem pod drzewami, by oddać się melancholii, która „przeniknie nas do cna”. 

Dzieła Kajii Motojirō przenika mrok, ale zdarzają się także narracje bardziej nostalgiczne, mówiące też o życiu. Ważne miejsce w jego utworach zajmują zwierzęta: koty („Pieszczoty”), żaby kajika („Spółkowanie”) czy muchy („Zimowe muchy”). W tytułowym opowiadaniu silnie akcentowany jest motyw świeżości i powiewu, jaki może przynieść życiu mała radość. Bohater, który jak każdy protagonista Kajii przesiąknięty jest melancholią i ciemnością („Przy tak mrocznej oprawie, wystarczyło kilka lampek zapalonych przy wejściu, by zalać przestrzeń witryny olśniewającym blaskiem”), krąży ulicami miasta bez większego celu i planu, aż w pewnym momencie spostrzega cytrynę, która urzekła go kształtem oraz kolorem. Z żółtym owocem w ręku, jego dusza oczyszcza się, złowieszcza gruda odpuszcza „ustępując poczuciu rozpierającego szczęścia”. To piękna narracja, przypominająca jak ważne w naszym życiu są małe gesty, jak cenne jest wszystko to, co często wykonujemy mechaniczne. 

Poszukiwacze przygód, piętrowych intryg i silnych charakterów nie mają czego tu szukać. „Cytryna” to przykład książki intymnej, osobistej i trochę też depresyjnej. Pięknie napisana, otwiera polskiego czytelnika na nową postać, która nie dostała czasu, aby w pełni ukazać swój talent. Ten zbiór zostanie ze mną aż do końca, a do tytułowego opowiadania będę wracał wielokrotnie, bo to jedna z najbardziej czarownych historii, jakie przytrafiły mi się w ostatnim czasie. Dla wszystkich przesiąkniętych melancholią lektura obowiązkowa!

Recenzja "Austerlitz" W.G. Sebald

Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 344

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 maja 2020 r.

O takich książkach jak „Austerlitz” nie sposób pisać krótko. Kategoria literatury pamięci i zagłady, do jakiej powieść Sebalda jest od lat przypisywana, ma w swoich zakamarkach tytuły bardzo różne. Tragiczna historia XX wieku, poza tym że upamiętniona została w pamiętnikach i wspomnieniach, coraz częściej jest trywializowana, stanowi jedynie tło kolejnych banalnych melodramatów. U Sebalda tonu moralizatorskiego nie ma, podobnie jak przygód czy wtórnych uczuć. Jest natomiast sporo rzeczy osobnych, które bez gruntownej analizy, mogą zostać źle odczytane. Zmieszczenie tych wszystkich wrażeń (często ulotnych!), refleksji i faktów w jednej recenzji, przekracza społeczne zapotrzebowanie na tak zwane ‘omówienie lektury’. Omiatanie tekstu wzrokiem, przeskakiwanie z pierwszego akapitu do ostatniego, wreszcie odmienna wrażliwość sztuki – to wszystko są elementy sprawiające, że skupię się tylko na najważniejszych determinantach, które w mojej ocenie sprawiają, że „Austerlitz” nie jest kolejnym czytadłem, ale powieścią wybitną.

Swoją książkę Sebald wydał w 2001 roku, czyli już w obecnym stuleciu. Koniec drugiej dekady, był dla wielu czasopism branżowych oraz portali literackich dobrym momentem do dokonania podsumowań. Większość z nich o rzeczonej książce nie wspomina, co budzi nie tylko zdziwienie, ale też solidne rozczarowanie. Tym bardziej, że ujmowane tam książki można z czystym sumieniem uznać za tylko dobre, w żadnym razie przełomowe czy oryginalne. Trywialnym byłoby w tym miejscu powiedzieć, że Sebald pisze tak, jak już dzisiaj nie pisze prawie nikt: niespiesznie, z dbałością o szczegół, szkatułkowo. Ale może o jego metodzie trochę później, bo totalne w „Austerlitzu” jest praktycznie wszystko.

Czytając jego powieść, można odnieść początkowe wrażenie, że mamy tu do czynienia z dziełem non-fiction. Narrator, nienazwany w żadnym momencie konkretnym imieniem, ma przecież wiele wspólnego z postacią autora: zgadzają się chociażby daty wyjazdów Sebalda i jego protagonisty do Niemiec, silnie czuć tu także fascynację architekturą i sztuką, a wreszcie Zagładą, ukazaną nie w konkrecie, lecz w retrospekcji (co wskazuje na to, że obie postacie – Sebald i narrator – znają wojnę jedynie z podań, nie doświadczyli jej osobiście). Wrażenie prawdziwości zdarzeń mają potwierdzać także drobiazgowe opisy oraz zdjęcia. Tu już jednak pojawiają się pewne wątpliwości. Autor „Pierścieni Saturna” opisuje miejsca nietypowe, brudne, ciemne i mroczne, nieuczęszczane przez turystów. Pałac Sprawiedliwości w Brukseli czy Twierdza Breendonk, kojarzą się głównie z architektonicznymi niewypałami i skazami na mapie kraju. Podobnie zamiłowanie do ukazywania bohaterów w podróży, podczas jazdy pociągiem bądź spotkania na dworcu, od początku wydaje się tu bardziej symboliczne, niż realne. Podejrzenia budzi też seryjność przypadkowych spotkań narratora i Austerlitza. Wędrowcy natykają się na siebie w halach rozsianych po całej Europie i w zapomnianych przez świat kafejkach. Najczęściej jest to dziełem totalnego przypadku, jednocześnie zawsze pozostaje bez śladu zdziwienia. Austerlitz dosiada się do stolika narratora, lub odwrotnie, to narrator podchodzi do Austerlitza, a ten snuje dalszy ciąg swojej opowieści, tak jakby jej przebiegu nie przerwały zmieniające się lokalizacje, upływające lata czy nabyte doświadczenia.

Jeszcze większe wątpliwości budzą zdjęcia, wykonane aparatem niskiej jakości. Widzimy na nich nie tylko budowle, ale także ludzi, szczątki, mapy, biblioteki czy schody. Zostały one wkomponowane w opowieść z taką dbałością, że zasadnym wydaje się pytanie, co było pierwsze: tekst czy fotografia. Z pomocą przychodzi sam autor, który lubił dzielić się tajnikami swojego warsztatu. Zdjęcia w jego mniemaniu „to inna postać potwierdzania niż ta, która zapewnia tekst. Są dla czytelnika oznaką, że opowiadana historia opiera się na prawdzie i nie jest czystym wymysłem – w końcu jesteśmy łatwowierni i fotografiom wierzymy bardziej, niż innego rodzaju dowodom. Co oczywiście oznacza, że jeśli spojrzeć na problem z drugiej strony, zdjęciami można się posłużyć do oszustwa”. Sebald przyznawał, że niektóre fotografie prowokowały go do snucia opowieści. Tak było na przykład ze znalezionym zdjęciem, przedstawiającym dwójkę ludzi w zimowych okryciach, stojących na scenie na tle wyobrażonej panoramy Alp. W tych anonimowych postaciach pisarz z Niemiec widzi impresaria z żoną lub dwójkę aktorów, a samo ujęcie budzi w nim niepokój, domagający się rozładowania. Tak też się dzieje. Fotografia pojawia się na stronie 274, jako obiekt przedstawiający Agatę i Maximiliana, rodziców Austerlitza. A co z resztą zamieszczonych dokumentów? Większość stanowią wycinki fotografii zawartych w albumie „Picturesque great Britain”, lub zlecone przez Sebalda, a wykonane przez jego kolegę, zdjęcia konkretnych miejsc, pasujących do jego zamysłu twórczego. 

„Austerlitz” nie jest zatem powieścią non-fiction. Wymienianie szczegółów otoczenia, drobiazgowe opisywanie ukrytych haków, nierozpoznawalnych dla zwykłego śmiertelnika rodzajów chwastów czy wyobrażeń tego, co może znaleźć się za zamkniętymi drzwiami, ma tu inny cel. Podobnie jak wykorzystanie fotografii, które ostatecznie zamiast dowodu, pełnią rolę dopełniającą przestrzeń w obrębie testu, w którym porażka literackości jest wielokrotnie dokonywana. „Austerlitz” to opowieść zmyślona. Historia człowieka, który pod wpływem przypadkowych spotkań i poczucia obowiązku postanowił powrócić do swoich korzeni, leżących gdzieś w odległej Pradze.

Opierając się na niekompletnych podaniach, materiale wideo i fotografiach, próbuje odtworzyć obraz swego dzieciństwa i rodziców, a w szczególności matki, którą dobrze pamięta jej przyjaciółka z lat młodości. Wkraczając w strumień czasu i gorączkowo przerzucając fakty, Austerlitz czuje coraz większe zagubienie, które w pewnym momencie urasta do miary mitu. Pustka, zapomnienie i kreacja postapamięci – tu nie chodzi o jednostkowy los. Brak wyraźnie zaznaczonych konturów historii, tak silnie kontrastujących z drobiazgowo opisanym otoczeniem, wskazuje że nie chodzi tu o Austerlitza i jego rodziców. Cała misternie skonstruowana relacja bohatera i narratora nie ma właściwie większego znaczenia. Tym, co Sebald chciał tu ukazać, jest pamięć zbiorowa, która wytwarza w jednostkach fałszywe wspomnienia i pojęcia, ale także – za sprawą kontekstów kultury – podsuwa im różnorodne czynniki wymuszające refleksję nad utraconym czasem. W ten sposób traumatyczna pustka zostaje przetransformowana w estetyczną pełnię współodczuwania. „Austerlitz” staje się tym samym wyznacznikiem melancholiczności w literaturze, formą celebracji żalu. Wszystkie zastosowane przez niego chwyty: czarno-białe, przetarte fotografie, puste ulice i wystawy, gdzie tylko szczegół przykuwa uwagę, przypadkowe powroty i spotkania, jazda pociągiem – one razem definiują czas, który można poczuć jedynie poprzez okrężną, dygresyjną strukturę egzystencji. 

Jak wspomniałem na początku „Austerlitz” to nie tylko kompozycyjny majstersztyk, ale też stylistyczna brawura. Sebald pisze z niezwykłym kunsztem, przypominającym największych mistrzów pióra. On nie musi stawiać kropki. Niejednokrotnie stosowane, kilkustronicowe zdania, są tak pięknie ułożone i przemyślane, że czytelnik płynie razem z nimi, zupełnie nie oczekując jakiegoś nowego wątku czy nagłej pauzy. Zwraca też uwagę szkatułkowa narracja. W relację bohatera niepostrzeżenie wplata się opowieść Austerlitza, który później w jej ramach zaczyna przytaczać kolejne historie dawnych znajomych. Tak ustanowiona, piramidalna konstrukcja współgra nie tylko ze spoglądaniem z wysoka, ale nade wszystko portretuje retrospektywną rzeczywistość, która od aktualnego szczegółu, przechodzi do historycznego zatarcia granic. Można więc powiedzieć, że już w warstwie językowej Sebald tworzy sobie podłoże do snucia opowieści widmowej, nostalgicznej, wymykającej się szablonowemu ujęciu fabularnemu.

„Austerlitz” to przykład pisarstwa totalnego, prawdziwego dzieła sztuki, do którego chce się wracać, ale które nie stanowi jednocześnie jakiegoś gotowego konspektu do dyskusji. O wielu książkach zwykło się mawiać, że są ważne. „Austerlitz” do nich nie należy. To powieść do współodczuwania, do indywidualnego przeżywania pamięci zbiorowej, do afirmacji bycia na granicy istnienia i unicestwienia. Żadne tam problemy społeczne, ironie czy głęboka symbolika. Żadna rozrywka czy dydaktyka. Śmierć i melancholia, pamięć i utarta, ale również dialog z samym sobą. Stawka jest więc najwyższa, bo dotyka człowieka w najczulszym miejscu.  

Recenzja "Król darknetu" Nick Bilton

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 376

Tłumaczenie: Rafał Lisowski

Oprawa: twarda

Premiera: 11 marca 2020 r.

Bestseller „New York Times” brzmi groźnie. W ostatnich latach tę łatkę przypinano między innymi tak miałkim i nieciekawym książkom jak: „Asymetria” Lisy Halliday, „Był sobie pies” W. Bruce Camerona, „Zapisane w wodzie” Pauli Hawkins czy „Tatuażyście z Auschwitz” Heather Morris. Nie zawsze jednak to co popularne, musi być z założenia złe i „Król darknetu” dobrze tę tezę potwierdza.

Życie pisze najlepsze kryminały, które chce się czytać nawet wtedy, gdy cała historia oraz jej finał jest nam dobrze znany. O Rossie Ulbrichcie, znanym wtedy jeszcze tylko pod pseudonimem Straszny Pirat Roberts, głośno było przed kilku laty. Jego wirtualne dziecko, Silk Road, oferowało w swoim asortymencie prosty zakup wszystkiego co zabronione. Siedząc z komputerem w Krakowie, każdy mógł w kilku kliknięciach nabyć kilogram heroiny z Kolumbii albo sto tabletek ecstasy z Holandii. Ba, setki rodzajów narkotyków to jedno, ale Silk Road z czasem zaczął oferować także broń (karabiny, granaty, miotacze i inne) oraz organy wewnętrzne. Potrzebowałeś szpik kostny dla przeszczepu dziecka, a służba zdrowia nie była w stanie Ci pomóc? Nic prostszego. Uzbieraj kilka milionów i kup na Silk Road. A może potrzebna Ci nerka? 200 tysięcy dolarów i za kilka dni masz ją u siebie. 

To zadziwiające jak łatwo można było uruchomić serwis, który na całym świecie wyrządził tyle zła. Wystarczył jeden nieprzeciętny mózg i całkowita wiara w wolność. Ross Ulbricht nie wyróżniał się niczym szczególnym. Gdy był dwudziestokilkulatkiem, jak wielu innych studiował fizykę, grał na bębnach i chodził na randki. Lubił swoją rodzinę i życie. Nawet dziwne rytuały, jak nie mycie się dłuższy czas czy udowodnienie sobie, że można funkcjonować bez kosztów, nie sugerowały że mamy do czynienia z przyszłym Alem Capone Internetu. Bohater książki wierzył głęboko w libertarianizm, czyli radykalny nurt neoliberalizmu amerykańskiego postulujący minimalizowanie wpływu władzy państwowej na życie jednostki. Ross dążył do całkowitego zniesienia narzucania norm społecznych. Uważał,  że niewidzialna ręka rynku lepiej sobie poradzi z uregulowaniem kontaktów międzyludzkich, niż politycy. Tak też tłumaczył sobie i znajomym swoje podejście do powszechnej dostępności narkotyków i broni. Jeśli ktoś chce się zabić, jego wola. Płytkości tej teorii nie byli w stanie pokazać mu ani jego ukochana Julia, ani rodzice, ani nawet współpracownicy, zachęcający do blokowania ofert na twarde narkotyki. Dla Rossa nie istniał świat niewinnych ofiar, przedawkowania, mordów w afekcie. 

„Król darknetu” w swojej konstrukcji przypomina mi inną świetną książkę z Serii Amerykańskiej „Ogar piekielny ściga mnie” Hamptona Sidesa. Na podstawie wnikliwych, wieloletnich badań, prowadzonych wywiadów oraz wizji lokalnych, Nick Bilton stworzył historię, która od samego początku trzyma w napięciu i nie spuszcza z tonu, aż do końca. Doskonale prezentuje cały cykl powstawania wirtualnego imperium: zalążek pomysłu, realizacja, pierwszy klient, trudności, wsparcie, pieniądze, ataki, zabójstwo, pościg. Każdemu elementowi poświęca dokładnie tyle uwagi, ile powinien. Pisze z reporterską starannością i czysto literacką harmonią. Poszukiwania i śledztwo stały się dla Biltona okazją do zaprezentowania różnych postaw i ideologii, a także popularnych dzisiaj zjawisk społecznych. Silk Road nie zyskałoby statusu legendy, gdyby nie ludzie. Całe miliony ludzi stojących po stronie darknetu. 

Bilton krok po kroku wyjaśnia, jak możliwe było utworzenie sklepu, którego rząd Stanów Zjednoczonych nie był w stanie zlikwidować przez kilka lat. Pokazuje jak paczki z nielegalnym towarem trafiały do klientów, jak nieudolnie policja podchodziła do poszukiwań, portretuje głównych bohaterów książki z dbałością o emocje i chwilowe słabości. Nie stoi po niczyjej stronie, pisze obiektywnie, wspiera się danymi, statystykami i relacjami świadków zdarzeń. Bada też zło rodzące się w człowieku i eksplodujące pod wpływem takich czynników jak chęć zysków, strach przed utratą kontroli, brak zaufania. Świetnie jest to napisane, z pasją, intrygująco, z właściwą strukturą, z kilkoma poziomami znaczeń i sensów. Jeśli o jakieś książce wydanej w tym roku mogę powiedzieć, że pochłonęła mnie bez reszty, jest to właśnie „Król darknetu”.