Recenzja "Układ(a)ne" Aoko Matsuda


Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 152

Tłumaczenie: Agata Bice

Oprawa: miękka z obwalutą

Premiera: 26 maja 2020 r.

Wydawnictwo Tajfuny postawiło sobie za cel nieco odczarować literacką Japonię, do tej pory kojarzącą się Polakom głównie z dziełami Harukiego Murakamiego i dawnymi klasykami oraz ich hermetycznym, przepełnionym obcą nam symboliką, językiem. I choć początek był nadal tradycyjny – trudno o bardziej ’japońską’ książkę niż „Zmierzch” Osamu Dazai – to z czasem zaczęły się pojawiać dzieła coraz bardziej współczesne, poruszające tematykę coraz bardziej aktualną. Oczywiście, była jeszcze „Gąsienica”, ale opowiadania Edogawy wydają się tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Misternie skonstruowany plan wydawniczy pogalopował jednak nieco za daleko i z odczarowania Japonii, wyszło jej strywializowanie.

„Układ(a)ne” to zbiór opowiadań napisanych w 2013 roku, za który autorka – Aoko Matsuda otrzymała nominację do nagrody Yukio Mishimy (przegrała zresztą ten plebiscyt ze znaną w Polsce pisarką Sayaka Murata). W zebranych tu historiach dominują te same tematy: feminizm, korporacyjne życie, nieograniczony konsumpcjonizm, samotność w wielkim świecie. Bohaterowie nie noszą imion, są tylko literami lub innymi symbolami, przedstawicielami całych grup społecznych. Zajmują ich tak palące, feministyczne tematy jak: rozważania o miesiączce, gładkich rajstopach, mężczyznach mówiących 'mamusia', pakowaniu torebki, używanie tuszu do rzęs. Pojawi się szereg stereotypów, celowo podkreślanych wielokrotnym powtórzeniem: szef to orangutan, profesjonalistki to lesbijki, ci faceci, którzy o siebie dbają to geje i tak dalej. Otrzymamy też szereg głębszych, parafilozoficznych myśli, jak chociażby wtedy, gdy autorka napisze że tylko ludzie mają tak wielkie ego, aby „z desperacją odbierać garnkowi nawet tę drobną domenę” (chodzi mianowicie o to, kto faktycznie warzy danie, człowiek czy garnek).

Mógłbym tak się pastwić jeszcze długo, ale nie o to mi chodzi, nigdy moim celem nie było zabieranie potencjalnym czytelnikom wyboru. „Układ(a)ne” są książką poruszającą kwestie problemów pierwszego świata. Coraz więcej osób za główny problem życiowy uważa to, że ktoś kogo nie zna, ale z kim pracuje na jednym piętrze, może ukraść im pomadkę, albo fakt, że jakiś dawny znajomy udostępni w mediach społecznościowych zdjęcie, które tej osobie się nie spodoba. Tak to wygląda i dla wszystkich, którzy ten świat znają, uczestniczą w jego kreacji, książka Matsudy będzie pewnie ciekawa. Jestem też przekonany, że tematyka feminizmu będzie dużo cieplej przyjmowana przez płeć piękną. Dla mnie, faceta wychowanego na wsi, który od lat dystansuje się od wszelkich przejawów nowinek technicznych, te rozważania są po prostu nudne, wtórne, nic nie wnoszące do życia. Nie przekonuje mnie też klucz odczytania zbioru przez pryzmat satyry - zakładając nawet, że japońska pisarka ironizuje i kpi ze stereotypów, nadal pisze o rzeczach banalnych, dalekich od życia jakie prowadzę i jakie będę prowadzić. A przede wszystkim, o jakim chcę czytać.

Aoko Matsuda w swoich opowiadaniach kładzie silny nacisk na zabawy formą. Awandarda czy też postmodernizm widoczny chociażby w oznaczaniu osób, zmianach stosowanego języka, dodanych grafikach przedstawiających piętra, refreniczności niektórych haseł, wplataniu elementów dramatu w opowieść, tak naprawdę nic nie wnosi. To zwykłe ornamenty, które być może i współgrają z treścią, ale właściwie nie skutkują żadną wartością dodaną. To celowe chwyty, które odczytuję jako zagrywki marketingowe, mające zwrócić uwagę na łatwość w konstruowaniu nieszablonowych opowieści. Matsuda zapomina, że piękno tkwi w umiarze, a zabawy stylistyczne wychodzą tylko bardzo dobrym pisarzom, którzy faktycznie chcą coś ważnego przekazać.

Nie będę tu opisywał poszczególnych opowiadań, celowo nie wspominam nic o intrygach, emocjach oraz bohaterach. Kto lubi opowieści o tego typu problemach, niech sięga śmiało, tym bardziej że „Układ(a)ne”, podobnie jak inne książki Tajfunów, wydane są pięknie. Tym, którzy podobnie jak ja, uważają że  refleksje o deadlinach, asapach, szminkach i korpo są nudne, a nawet denerwujące, powiem krótko – naprawdę nie trzeba tego czytać. Niestety, dla mnie to pierwsza wpadka Wydawnictwa, które bardzo cenię za pasję, zaangażowanie i stawianie na jakość.

Recenzja "Syn Jezusa" Denis Johnson

Wydawca: Karakter

Liczba stron: 128

Tłumaczenie: Szymon Żuchowski

Oprawa: zintegrowana

Premiera: 18 marca 2020 r.

Denis Johnson urodził się 1 lipca 1949 roku w Monachium. Chwilę wcześniej na świat przyszedł Haruki Murakami i Ken Follet, a parę miesięcy później, w październiku w odległym Ovalle, swój pierwszy krzyk wydał niedawno zmarły Luis Sepulveda. Można by więc powiedzieć, że rok 1949 obrodził w cenionych na świecie pisarzy. Niewielu Polaków ustawi jednak Johnsona na tej samej szali, co wspomnianą trójkę. Wynika to z małej jego rozpoznawalności w naszym kraju. A był przecież dwukrotnym finalistą Nagrody Pulitzera, stypendystą Fundacji Guggenheima, zwycięzcą National Book Award for Fiction. Lekcji pisania udzielał mu Raymond Carver, a David Foster Wallace umieścił jego debiut „Angels” na liście pięciu najbardziej niedocenionych amerykańskich powieści po roku 1960. Jego postać odświeża nam Wydawnictwo Karakter i trzeba przyznać, że robi to w świetnym stylu.

„Syn Jezusa” to niewielkich rozmiarów zbiór jedenastu opowiadań, stanowiących zapis anegdot z życia autora. Rzecz dzieje się w kolorowych od heroiny latach siedemdziesiątych, gdzieś na uboczu ‘pięknej Ameryki’. Razem z plejadą ponurych bohaterów odwiedzamy brudne i odrapane meliny, ulice, przydrożne krzaki, cieszące się złą sławą knajpy. To nie są miejsca, które chciałoby się penetrować osobiście, to raczej symbole rozpusty i upadku, których boimy się w duchu, ale jednocześnie bardzo chcemy je poznać z bezpiecznej, czytelniczej perspektywy. W centrum uwagi pozostaje tu właśnie narrator, który zgodnie z nadanym tytułem pełni rolę proroka. Nie jest to ten miłosierny Jezus, którego znamy z Nowego Testamentu. Johnson kreśli sugestywne portrety osób, które chodząc po świecie, niosą ze sobą złą wieść. Reprezentują różnej maści ćpunów i wykolejeńców. Nie wiemy skąd pochodzą, ani dokąd zmierzają. Nie wiem dlaczego znaleźli się w centrum tej narracji. Widzimy jednak, że nie jest to przypadkowe, że w ich małych gestach i prostocie, kryje się jakiś cel. To oni muszą wyrzucić z siebie krzyk ulicy, rozpacz zagubionych. Bo tych ostatnich, nikt już słuchać nie chce.

W jednej z najlepszych opowieści tego zbioru - „Wypadku autostopowicza”, poznajemy właśnie takiego brudnego proroka. Wsiada do przypadkowego auta i jedzie stopem ze szczęśliwą rodziną. Wie, że zaraz zdarzy się wypadek. Ma świadomość klęski, jaka spłynie na niewinnych. A mimo to jedzie, rozmawia o niczym, odlicza czas do nieuchronnego. Mimo swojej świadomej podmiotowości, delektuje się chwilą, nie myśli o tym co będzie. To nie ma dla niego znaczenia, musi wypełnić swoją misję. Czytelnik wciąż czeka aż wydarzy się coś wielkiego, coś wartego wzmiankowania, aż pojawią się jakieś emocjonalne wyznania i sceny. A tu koniec, kolejny nic nieznaczący wypadek. Te opowieści są jak tła do czegoś, co ma się wydarzyć, a co nigdy nie następuje. Johnson mimo budowania doniosłych chwil, nie jest głosem patosu i wrażliwości. Lubi czarny humor. Część opowiadań zamienia w skecze i groteski, by jeszcze silniej ukazać nam zwykłe życie, jako element wiecznej wojny toczącej się między złudzeniami, a przegraną. 

Autor tworzy krótkie i proste zdania. Dużo u niego dialogów, ale tym co najbardziej wyróżnia go spośród grona innych pisarzy, jest umiejętność konstruowania idiolektów. Na tym fundamencie kreuje sugestywne sceny i portrety ludzkie. Johnson, podobnie jak Flannery O’Connor, z której zbiorem opowiadań „Ocalisz życie, może swoje własne”, „Syn Jezusa” dość mocno mi się kojarzy, nie akceptuje języka literackiego. Ten uważa za martwy i pusty. Co innego subkody językowe czy argot, reprezentujące tak istotny dla niego antyestetyzm. Taka literatura żyje, promienieje prawdziwym znaczeniem i sensem. Tłucze w nas, jak w tarczę strzelniczą. Trudno nie odczuwać po lekturze jakiegoś potargania. Johnson głęboko wierzy, że prawdziwe katharsis odnaleźć mogą przede wszystkim zranione dusze, a źródłem realnego objawienia jest bagno codzienności. To jeden z tych niepodległych głosów, które w autorskim stylu zabierają nam nadzieję w sens życia, jakie prowadzimy. O ile bardziej cenię taki szept, niż przesycony powtórzeniami i błahością krzyk jego sławnego rówieśnika z Japonii.

Recenzja "Opowiadania chasydzkie i ludowe" Icchok Lejb Perec

Wydawca: Wydawnictwo CM

Liczba stron: 244
 
Oprawa: miękka

Premiera: 30 marca 2020 r.

Icchok Lejb Perec, obok Mendele Mojchera Sforima i Szolema Alejchema, należy do grona klasyków literatury jidysz. Choć tym najbardziej rozpoznawalnym jest Noblista, Isaac Bashevis Singer, to właśnie Perec tworzył podwaliny literatury chasydzkiej i, jak wskazują niektórzy wtajemniczeni, bez niego nie byłoby późniejszych sukcesów autora „Spuścizny”.

Nie do końca wiadomo, kiedy Perec się urodził. Oficjalnie funkcjonują dwie daty 20 maja 1851 albo 18 maja 1852, chociaż większość badaczy jego twórczości optuje jednak za tą drugą wersją. Perec urodził się więc w epoce Melville’a, Turgieniewa, Hawthorne’a i Alphonse de Lamartine’a, ale to nie oni mieli na niego największy wpływ. Od zawsze podkreślał, że wzorami byli dla niego rodzice: Jehuda Perec i Rywka z domu Lewin. To oni włożyli sporą część swojego majątku w wykształcenie syna. Pozwolili mu podjąć studia Talmudu i Tory, przyczynili się do multilingwinistycznej natury Icchoka (biegle znał hebrajski, rosyjski i jidysz zaś nieco słabiej – niemiecki i polski). Dali mu wszystko, by ten w dorosłym życiu stał się kimś ważnym i szczęśliwym. Nie od razu jednak Perec stał się pierwszoplanową postacią na scenie żydowskiej Warszawy literackiej. Przez lata podejmował się wielu działalności, które zazwyczaj kończyły się katastrofalnie. Założył młyn, piwiarnię i szkołę. Pracował jako korepetytor języka hebrajskiego, miał wkład w powstanie ochotniczej straży pożarnej w Zamościu, wykładał w szkole wieczorowej dla robotników i był współzałożycielem gimnazjum żydowskiego. Sporo sukcesów odnosił jako adwokat, ale i tu po 11 latach i zawistnych donosach, musiał powiedzieć sobie dość. Rok po tym wydarzeniu Perec nieśmiało debiutuje jako pisarz poematem „Monisz”, który stanowi swoistą balladę o międzyreligijnej miłości.

Dopiero zamieszkanie w Warszawie i stopniowa radykalizacja poglądów, krystalizują styl literacki Pereca. Był orędownikiem teorii, mówiącej że żydowska literatura powinna wrócić do żydowskiego folkloru. Owocem tych poglądów były wydane na początku nowego wieku zbiory opowiadań, w tym ten najsłynniejszy, który obecnie przypomina nam Wydawnictwo CM. Na „Opowiadania chasydzkie i ludowe” składają się dwadzieścia trzy teksty o różnej długości: od kilkunastostronicowych, pełnoprawnych opowiadań, po kilkustronicowe miniatury. Całość przesiąknięta jest chasydzkim duchem i uzupełniona o rozbudowany słownik, który ułatwia współczesnemu czytelnikowi zrozumienie takich terminów jak: cheder, tosefty, Rosz-haszana czy mykwa. W zbiorze dominują historie proste, z jasnym przesłaniem, stanowiące zalążki przypowieści (np. „Bard”), ale znaleźć można tu też nieco trudniejsze tematycznie dzieła, podejmujące ważne społecznie problemy (np. „O historii”). Nad całym zbiorem unosi się duch realizmu magicznego, dowodzący że osiągnięcia Marqueza nie były dla literatury jakimś przełomem, a raczej autorskim odświeżeniem.

„Opowiadania chasydzkie i ludowe” przedstawiają nam świat Żydów, którego już nie ma. Przywołują dawne tradycje, opisują obchodzenie specyficznych świąt, zapoznają nas z kultem religijnym, który może stanowić sedno ludzkiego istnienia. Nie zabraknie w nich sennych wizji, niejasności, ciekawych postaci bijących się z własnymi myślami oraz ironii i baśniowych wydarzeń. To bardzo różnorodny, barwny i mądry obraz świata pełnego codziennych czynności, wiary i wyobraźni. Zawarte tu historie przepojone są mistyczną aurą, cudownym oddziaływaniem Obecności Bożej, ale też mówią o wartościach ukrytych w prostych, nieuczonych ludziach. Bez słownych piruetów, niepotrzebnego kombinowania czy wodolejstwa. Prawdziwie ciepła opowieść o zwyczajnych, ale jakby nieco zakurzonych wartościach. Perec nie tylko opowiada, ale i uczy słuchania i opowiadania. I jest to, moim zdaniem, zaraz po historycznej wartości tej książki, największy jej walor.

Recenzja "Wszędzie i we wszystkim" Pimm van Hest, Sassafras de Bruyn

Wydawca: CoJaNaTo

Liczba stron: 32

Oprawa: twarda

Premiera: 1 czerwca 2019 r.

W 2010 roku nastąpił zwrot w mojej percepcji na sztukę. Wtedy to po raz pierwszy obejrzałem zadziwiająco dojrzały, poetycki i wizualnie perfekcyjny film Gregory’ego Colberta „Ashes and snow”. To właściwie nie tyle dzieło fabularne, ile kolaż ujęć fotograficznych portretujących interakcje zachodzące między człowiekiem a zwierzętami. Wszystko to wzmocnione lirycznym komentarzem. To właśnie dzięki temu filmowi, otworzyła się we mnie wrażliwość, na łączenie sztuki obrazu, ze sztuką słowa. I choć bardzo często jest tak, że coś w podobnym pomyśle nie zagra, że jedna z gałęzi wyrażania swoich artystycznych wizji przeważa nad drugą, albo że odwrotnie, ani tekst ani grafika nie poruszają dostatecznie, jest to moim zdaniem jedna z ważniejszych tendencji we współczesnej sztuce, docierająca do szerokiego grona odbiorców.

Taką formę prezentuje też książka „Wszędzie i we wszystkim”. I już na samym początku mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że jest to rzecz wyjątkowa. Wydawnictwo CoJaNaTo proponuje nam historię małej Yolandy, której nieoczekiwanie umiera mama. Yolanda pyta wszystkich wokoło, gdzie jej mama się podziała. Próbuje znaleźć źródło tajemniczej straty. Motywuje ją nie tylko deficyt bliskości, ale także otaczający dorośli, którzy zamiast pomóc, nabierają wody w usta i wolą tematu nie poruszać. Na szczęście są też tacy, którzy starają się małej dziewczynce pomóc. Każdy z nich wyjaśnia, w jaki sposób nadal doświadcza obecności zmarłej. Dla dziadka będzie to spojrzenie w jej ukochane róże, które zasadziła będąc jeszcze dzieckiem. Tata czuje swoją żonę w pejzażu, który namalowała i kubku, który kiedyś zreperowała. Będą też inne postaci, wspomnienia, ciepłe historie, które każdy nosi w sobie. Bo życie nie kończy się wraz ze śmiercią, ale trwa nadal. Mama zawsze będzie przy Yolandzie, wystarczy się rozejrzeć oczami duszy.

„Wszędzie i we wszystkim” porusza istotny w rozwoju dziecka temat i co ważne, robi to z jednej strony w sposób wyważony, z drugiej także nienarzucający. Autorzy nie chcą grać na emocjach, całkowicie odcinają się od dawania banalnych recept i rad. Wolą zatopić się w poetyckich rozważaniach o samej naturze radzenia sobie ze stratą. Pięknie oddaje to lityczny tekst Pimma van Hesta, a jeszcze lepiej obrazują ilustracje Sassafras de Bruyn. Nie skłamię jeśli powiem, że strona graficzna książki to tak naprawdę oddzielne dzieło sztuki, które spokojnie można wydrukować i rozwiesić na ścianie. Bardzo klimatyczna i nastrojowa opowieść. Także idealny pretekst do rozmów z dzieckiem o kluczowym w życiu temacie. Wszystko to sprawia, że „Wszędzie i we wszystkim” to jeden z lepszych picturebooków, jakie wydano w ostatnich latach w Polsce. Pozycja obowiązkowa w biblioteczce zaangażowanego w rozwój dziecka rodzica.