Recenzja "Opowieści niezamowite 2. Literatura rosyjska" Praca zbiorowa

Wydawca: PIW

Liczba stron:  480

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Irena Bajkowska, Natalia Gałczyńska, Paweł Hertz, Maria Leśniewska, Seweryn Pollak, René Śliwowski, Jerzy Wyszomirski

Premiera:  20 września 2019 r

Tak jak „Opowieści niesamowite z języka niemieckiego” były przede wszystkim przekrojowym obrazem formowania się literatury grozy po naszej zachodniej granicy, tak tom poświęcony pisarzom rosyjskim oferuje czytelnikowi coś dodatkowego. Mam tu na myśli spójność i wysoką jakość poszczególnych nowel. Nie mogło być zresztą inaczej. Na liście autorów znaleźli się przecież Aleksandr Puszkin, Władimir Odojewski, Nikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Aleksiej Tołstoj, Fiodor Dostojewski, Anton Czechow, czy Iwan Turgieniew.  Sama elita rosyjskiej literatury.

Wyboru tym razem dokonał zmarły w 2015 roku René Śliwowski, znany głównie z  tłumaczeń dzieł Platonowa i Czechowa. Tom otwiera opowiadanie Antonija Pogorielskiego pt. „Lafertowska Makownica” z 1825 roku (bardzo dobre!), a kończy „Bajka starego prokuratora” Michaiła Arcybaszewa, opisująca czasy tuż po rewolucji 1905 roku. Ten ostatni utwór intensywnie eksploruje kwestie fundamentalne dla społecznego życia człowieka: hipokryzję władzy, rozkład moralny, łatwość w wydawaniu niepopartych faktami osądów. Najmocniejszymi punktami zbioru są jednak nowele Tołstoja, Gogola i Puszkina, które w jednym zestawieniu, dobrze pokazują skalę różnorodności rosyjskich opowieści niesamowitych.

Zacznę może od Tołstoja, bo jego historia może uchodzić za absolutny klasyk w swojej kategorii. Nie od dzisiaj wiemy, że formułowanie strasznych opowieści jest jedną z ciekawszych form spędzania czasu w towarzystwie. Najlepiej, gdyby odbywało się na strychu opuszczonego zamczyska, albo przy ognisku, w lesie pełnym wilków. W taką sytuację wrzuca nas autor „Drogi przez mękę”. Opowiada o grupie szlachetnie urodzonych osób goszczących u księżny Schwarzenberg. Ich podstawową rozrywką jest budowanie napięcia poprzez opowieści z różnych stron świata. Zabawa jest przednia, aż do momentu, gdy stary markiz d'Urfe  deklaruje, iż jego relacja będzie oparta na faktach. Ten prosty zabieg z miejsca wzbudza większą czujność u członków zgromadzenia, ale także u czytelnika, który bezwarunkowo oderwie wzrok od lektury i spojrzy na drzwi od mieszkania, by się upewnić, że na pewno są odpowiednio zaryglowane. Ten sam zabieg powtórzymy zresztą niebawem, bo scen wywołujących dreszcz emocji jest tu cała masa. Tołstoj dba o odpowiednie otoczenie. Podróżując przez Serbię, Markiz zatrzymuje się w niewielkiej wsi, w domu ogarniętym smutkiem i niepewnością. Obecna rodzina zamartwia się o seniora rodu, który wraz z innymi mieszkańcami grodu, udał się na wyprawę przeciwko groźnemu zbójnikowi. Największy strach budzi jednak nie potencjalna śmierć dziadka, a jego słowa ostrzegające przed możliwą transformacją w wilkołaka. Rzecz jasna wyznaczył termin tej zmiany i, jakby mogło być inaczej, mija on właśnie w tym momencie. Trafiamy więc w punkt kulminacyjny, w którym do ostatniej chwili nie będzie wiadomo, po której stronie należy stanąć.

O innej niesamowitości traktuje „Wij”. Tytułowy potwór jest gnomem, który razem ze swoją świtą, przemierza żyzne ziemie ukraińskie. Nie on jest jednak w tej opowieści najważniejszy, a jego uczestnictwo skupia się na finałowej scenie. Obserwujemy losy filozofa, który wraz z teologiem i krasomówcą przypadkowo trafiają do samotnego chutoru. Tam zaczną się dziać rzeczy iście niesamowite, zakończone koniecznością czuwania w zamkniętej cerkwi z trupem. Tak jak u Tołstoja najważniejsza była groza, tak u Gogola pierwsze skrzypce gra miejscowy folklor i ludowy mistycyzm. Nie jest tak mrocznie, fani horroru mogą poczuć się nawet nieco oszukani. Zamiast tego otrzymujemy jednak interesujący pejzaż ukraińskiej flory i fauny, a także specyficzny, chłopski komizm. To wszystko podane w dopracowanym stylu Gogola. Dla mnie było to cenniejsze, niż większość standardowych opowieści grozy razem wziętych.

Na koniec jeszcze krótkie opowiadanie Puszkina. W „Damie pikowej” splatają się wszystkie elementy charakterystyczne dla pisarza: dynamizm relacji międzyludzkich, baśniowa narracja o winie i karze, nieco moralizatorski wykład o skutkach chciwości oraz klimatycznie oddane otoczenie Petersburga. Bohaterem jest Herman, młody adept gry w karty. Dla bogactwa jest w stanie zrobić wszystko, czego dowodem będzie mające nastąpić niebawem zabójstwo hrabiny. Na tym jednak opowieść się nie kończy, bo Hermanowi zaczyna pojawiać się w snach zjawa hrabiny. I tak oto z prostej opowieści o hazardzie, przechodzimy w świat nadrealny, a ostatecznie w utratę zmysłów. Jak zawsze u Puszkina, zachwyca nienaganny styl, ale też rozsądnie sondowane napięcie i mocno zarysowane punkty zwrotne. 

Wymienione nowele nie są jedynymi wartymi uwagi. Jestem przekonany, że osoby poszukujące prawdziwego napięcia mogą swoją uwagę skupić na zupełnie innych historiach, jak chociażby „Bajce o ciele martwym nie wiadomo do kogo przynależącym” lub „Samotnym domku na Wyspie Wasiljewskiej”.  Jak pisałem na początku „Opowieści niesamowite 2. Literatura rosyjska” są zbiorem wyjątkowo równym, a przy okazji ukazującym zmiany duchowej kondycji człowieka i różnych lęków dręczących pokolenia. To nie tylko solidna porcja rozrywki, ale także lekcja historii w jej najlepszym wydaniu.

Recenzja "Alfabet Tyrmanda" Dariusz Pachocki

Wydawca: MG

Liczba stron: 384

Oprawa: twarda

Premiera: 15 stycznia 2020 r.

Już jakiś czas temu Sejm przyjął uchwałę ustanawiającą rok 2020 rokiem Leopolda Tyrmanda. Jak napisano w jej treści „Leopold Tyrmand, autor kultowej powieści „Zły” i bezkompromisowego „Dziennika 1954” był jednym z najbardziej oryginalnych prozaików polskich drugiej połowy XX wieku. W najtrudniejszych czasach zachował wymagającą odwagi niezależność intelektualną”. Dalej zauważa się, że „był on nie tylko bezlitosnym krytykiem komunizmu, lecz także arbitrem warszawskiej elegancji, znawcą i namiętnym propagatorem zakazanego w czasach stalinowskich jazzu”. Taki jest obraz Tyrmanda i w tym sensie wydana niedawno książka „Alfabet Tyrmanda” niewiele nowego w tym temacie dopowie

Na pięknie wydany tom składają się wypowiedzi pochodzące z różnych źródeł: dzienników, notatek, maszynopisów, podsłuchu telefonicznego. Powstawały one w latach 1954-1981 i są całkowicie odtajnione, podane w oryginale. Nie ma na przykład celowego ukrywania niektórych nazwisk pod przypadkowymi inicjałami, jak miało to miejsce w „Dzienniku 1954”. Teksty zostały ułożone alfabetycznie, co z jednej strony wprowadza pewien porządek dla osób pragnących zapoznać się z konkretnym hasłem, z drugiej nieco burzy chronologię. Nie jest więc to idealne rozwiązanie na początek przygody z pisarzem, a raczej dobre uzupełnienie wiedzy, którą już posiadamy.

W książce zwraca uwagę właśnie ów układ i mnogość odwołań, do jakich w swoich wypowiedziach dążył Tyrmand. Zawarty na końcu indeks nazwisk zawiera znanych literatów: Anatol France, Lew Tołstoj, Julian Tuwim, Stanisław Lem, Tadeusz Konwicki, Fiodor Dostojewski czy William Faulkner; polityków: Benjamin Franklin, Włodzimierz Lenin, Roman Dmowski, Władysław Gomułka; muzyków: Glenn Miller, Louis Armstrong; a także wielu innych, rozpoznawalnych (Krzysztof Kolumb, Karol Marks) jak i dzisiaj już zapomnianych osób. Oprócz nazwisk pojawia się też spis haseł oraz bibliografia, na którą składają się wywiady, książki, artykuły prasowe i źródła. Książka opatrzona została charakterystyczną oprawą graficzną. Zwraca uwagę nie tylko dbałość o detale, ale także zamieszczony materiał zdjęciowy. Są tu między innymi kopie: dowodu pisarza z 1941 roku, deklaracji celnej z 16 marca 1965 roku, notatek na temat pierwszego wrażenia z Nowego Jorku 20 stycznia 1966, zdjęć ze Sławomirem Mrożkiem nad rzeką Hudson lub z Pablo Picasso podczas Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w 1948 roku. 

„Alfabet Tyrmanda” to portret jednostki, ale także epoki. Ukazuje Tyrmanda takim, jakim był. Nie tylko jako krytyka ustroju politycznego i miłośnika jazzu, ale też czasami aroganckiego typa, który nie bał mówić się, że kogoś z różnych powodów nie szanuje. Odnaleźć może tu chociażby wypowiedź o słynnym polskim malarzu i pisarzu Józefie Czapskim, o którym autor „Zapisków dyletanta” tak pisał „przykładem ‘prostactwa’ tej dyskusji może być na przykład taka supozycja wysunięta przez Czapskiego , że cały mój antykomunizm bierze się jakby stąd, że Rosjanie nie zapłacili mi za sowieckie wydanie Złego”. W innym tonie odczytać można słowa o Zbigniewie Herbercie „Jest to jeden z najwybitniejszych moich współczesnych. Moim zdaniem jest największym poetą młodego pokolenia powojennej Polski. (…) Herbert nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, niewysoki, trochę słabowity. Wygląda uczniakowato, ibiera się biednie i przeciętnie, ale schludnie, ma miło zabawną twarz o zadartym, pełnym pogody nosie i ładne, jasne uśmiechnięte oczy”. Potrafił także wyciągać daleko idące, często celne wnioski, jak chociażby wtedy, gdy działalność literacką Steinbecka, Hemingwaya i Faulknera nazwał obiektywnym narzędziem CIA, której zadaniem jest zatruć i zdegenerować ducha narodów, która wybrały socjalizm.

Jeśli kogoś interesują przemyślenia człowieka niezależnego i inteligentnego na temat czasów nam już odległych, powinien po tę książkę sięgnąć. Tyrmand potrafił mówić prosto z mostu, nie bał się przykrych konsekwencji i zadziwiająco często miał rację. Jego ogląd na rzeczywistość był bardzo szeroki, nie ograniczał się tylko do wygodnych mu tematów. Potrafił uciekać się także do prostych myśli ubranych w sentencjonalne ornamenty („Nie ma nic bardziej nietrwałego jak miłość kobiety”. „Miłość, im jest większa, głębsza i bardziej gotowa do poświęceń, tym łatwiej kończy się bez reszty”). Czytając „Alfabet Tyrmanda” opracowany przez dr hab. Dariusz Pachockiego (niestety nie rozumiem, czemu na okładce nie ma o tym słowa), możemy na nowo przenieść się do dawnej Polski. Ponownie odkryć mroki i radości dnia codziennego, spojrzeć na żyjących wtedy ludzi z nostalgią i empatią. A przede wszystkim w jakimś sensie na nowo odkryć Tyrmanda, chociaż jak już wspomniałem, ta publikacja aż tak wiele świeżości w jego portret nie wniesie dla tych wszystkich, którzy znają „Dziennik 1954” lub „Zapiski dyletanta”.

Recenzja "Mróz" Thomas Bernhard

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 452

Tłumaczenie: Sławomir Błaut

Oprawa: zintegrowana

Premiera: marzec 2020 r.

„Mróz” jest powszechnie uznawany za debiut Thomasa Bernharda. Austriacki pisarz wydał go w 1963 roku, w tym samym czasie, w którym Nobla otrzymał Jorgos Seferis, a świat po raz pierwszy ujrzał „Grę w klasy” Cortazara. Aż trudno uwierzyć, że tak dojrzały utwór napisał człowiek 32-letni. Nie był to jednak zwykły człowiek, o czym przekonuje już pierwsze zdanie powieści: „Praktyka szpitalna studenta medycyny nie polega przecież tylko na przyglądaniu się skomplikowanym operacjom jelit, na unieruchamianiu płuc i odpiłowywaniu nóg, nie polega doprawdy tylko na zamykaniu oczu zmarłym i wyciąganiu dzieci na świat”. To jedno zdanie pokazuje nie tylko styl Barnharda, ale też jego upodobania. Może stanowić w jakimś sensie metaforę całej jego późniejszej ścieżki literackiej. 

Krystian Lupa nazwał Bernharda „człowiekiem, który wypomina nam całą naszą niegodziwość, demaskatorem, odkrywcą i namiętnym obrońcą nieśmiałego, kulturowo zakazanego monologu ludzkiego JA”. W tej opinii pada ważne sformułowanie, które pragnąc przenieść na grunt codziennego języka, mogę nazwać ‘obserwacją’. Austriacki pisarz uwielbia tworzyć sytuacje podglądania życia bohaterów przez narratora. Dobrym przykładem może być tu właśnie „Mróz”. Z jednej strony, przyglądanie się jest jedną z ulubionych, najczęściej doświadczanych przez bernhardowskich protagonistów czynności, z drugiej także jedną z fundamentalnych sytuacji organizujących świat przedstawiony. Tym razem owym podglądaczem będzie student medycyny wysłany na prośbę lekarza do niewielkiej miejscowości położonej w alpejskiej dolinie. Jego zadaniem nie będzie delektowanie się widokami, czy szukanie natchnienia do działania na świeżym powietrzu. Ma on obserwować życie brata lekarza, malarza Straucha. Ten bliski obłąkania artysta, robi wiele, aby na stałe wpisać się do kanonu  bernhardowskich postaci targanych przez różne, skrajne stany emocjonalne.

W rozmowie z Kristą Fleischamnn autor „Korekty” wyznał, że jego zdaniem każdy człowiek „potrzebuje płaszcza, bo inaczej zamarznie zimą”. Tę zimę w „Mrozie” pokazuje dosłownie, jako zaśnieżony pejzaż, chociaż całe zdanie, jest przecież jednym wielkim symbolem. Dla Bernharda działalność artystyczna, podobnie jak dla wielu innych pisarzy, jest środkiem łagodzącym jarzmo życia. Jego bohaterowie mają podobnie – aby znieść trudy egzystencji, próbują się z niej w jakiś sposób oswobodzić. Najczęściej uciekają od życia, chronią się na odludziach. Jego powieściowym przyjaciołom, codzienność wychodzi wyjątkowo tandetnie. Nie potrafią do niczego dojść, każdy ich ruch czy myśl zainfekowany jest wirusem tragizmu. Wrażenie nieufności i zagubienia, Bernhard buduje poprzez pozbawienie świata i języka ram logicznej budowy. Ciągłe powtarzanie kwestii nie tylko nadaje tekstowi rytmiczności, ale uświadamia nam, jak trudno bohaterowi tragicznemu powiedzieć coś raz a dobrze, by zostać dobrze wysłuchanym. Pisarz nie wierzy w nasze dobre intencje, w otwarty świat. Biczuje nas kolejnymi repetycjami nie po to też, abyśmy za którymś razem doznali olśnienia. Dla niego świat jest niekończącą się gonitwą, w której ciągle należy zaczynać od początku. Ze smutnego impasu nie ma wyjścia, są co najwyżej doraźne środki uśmierzające, które w dłuższej perspektywie nie mają większego znaczenia.

Na przykładzie „Mrozu” dobrze widać, jak wiele Bernhard czerpie z teatru. Młody student jest tu wcieleniem widza, oceniającego dziejący się przed nim spektakl. Malarz bombarduje nas swoimi psychodelicznymi wypowiedziami z iście teatralnym zacięciem. Jest przekonany o bezsensowności swojej roli, ale mimo to ciągle próbuje od nowa, ponieważ nic innego mu nie pozostaje. Sceneria całego dramatu, jest tu jedną wielką metaforą osamotnienia, lęku przed śmiercią i bólu egzystencjalnego. Ostatecznie „Mróz” pozostanie więc modelowym przykładem prozy austriackiego pisarza. To uczta, choć bardzo ciężkostrawna. Żadna tam przystawka czy delikatna ryba z sałatą, tylko ociekająca sokami trawiennymi dziczyzna, która pozostaje w człowieku na długo po spożyciu.

Recenzja "Niezwyciężony" Rafał Mikołajczak

Wydawca: Booka

Liczba stron: 236

Oprawa: twarda

Premiera: 25 listopada 2019 r.

Gdy w 1964 roku Jean-Paul Sartre otrzymywał Literackiego Nobla, czytelnicy do swoich rąk dostali szereg książek, które do dziś cieszą się zasłużoną pamięcią. Ernest Hemingway i jego „Ruchome święto”, „Konzaburo Oe i „Sprawa osobista”, Bohumil Hrabal i „Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych”, Saul Bellow i „Herzog”, Sławomir Mrożek i „Tango” czy Thomas Berger i „Mały Wielki Człowiek”. To tylko wybrane publikacje, które sympatycy literatury gatunkowej na pewne chętnie uzupełniliby o „Karaibską tajemnicę” czy „Charliego i fabrykę czekolady”. W tym samym czasie genialny krakowianin, Stanisław Lem, oddaje do druku dwie pozycje: „Bajki robotów” i „Niezwyciężony i inne opowiadania”. To właśnie w zbiorze opowiadań zawarto jedną z najważniejszych pozycji mistrza science-fiction, która stała się podstawą do stworzenia powieści graficznej Rafała Mikołajczyka o tym samym tytule.

Właściwie już na samym początku muszę zwrócić uwagę na dwie kwestie. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego powieść Lema nie została zekranizowana. To idealny, gotowy produkt na superprodukcję. Po drugie jeszcze nie było tak, aby komiks, czy też powieść graficzna mnie wciągnęła. Owszem, potrafiłem zachwycać się grafiką, układem tekstu, dbałością o detal czy fabułą, nigdy jednak nie poczułem się pochłonięty. Z „Niezwyciężonym” było inaczej, co jest o tyle ważne, że samą historię dobrze znam z pierwowzoru. Rafał Mikołajczak stworzył dzieło kompletne, wierne oryginałowi i co ważne, zawierające specyficzny, klaustrofobiczny klimat. Otwierając jego książkę, od razu przeniosłem się do innej krainy, z której wcale nie chciałem wychodzić.

Fabuła „Niezwyciężonego” bazuje na kilku kluczowych toposach sztuki science fiction – podróży kosmicznej, badaniu planety, sztucznej inteligencji i próbie zachowania człowieczeństwa. Tytułowy Niezwyciężony to olbrzymi krążownik, który został wypuszczony poza ziemską orbitę w celu zbadania tajemniczego zniknięcia innej jednostki – Kondora. Horpach, Rohan i inni uczestnicy podróży (biolodzy, chemicy, fizycy, planetolodzy itd.), wyposażeni w nowoczesny sprzęt transportowy, żywność i tlen, udają się na pustynną i niezbadaną planetę Regis III. Tam muszą zmierzyć się z nieznaną im siłą, która wystawi na próbę ideę pojęcia człowieczeństwa. 

Tak u Lema, jak i u Mikołajczaka zachwycają portrety psychologiczne bohaterów. Autorzy nie potrzebują długich opisów aby oddać nastroje i wartości, którymi poszczególne postaci kierują się w życiu. Zwraca uwagę także stopniowe odkrywanie tajemnicy. Napięcie panuje od początku, aż do końca. Największym atutem powieści graficznej jest jednak jej wizualna strona. To obiektywne arcydzieło, które pokazuje nie tylko talent rysownika, ale przede wszystkim nieskończoną wyobraźnię  oraz umiejętność zaadaptowania historii do realiów współczesności. Wszystkie kadry oparte zostały na szczególe. U Mikołajczaka ważna jest nie tylko mimika i gesty, ale także proces tworzenia się mrocznych chmur, drobne elementy ruin miasta czy detale wąwozów lub pojazdów. Kadry wyrażone zostały w oszczędnej kolorystyce opartej na czerwono-pomarańczowej planecie i niebiesko-czarnym statku. Kreacja światłocieni jest naturalna i została doskonale podkreślona przez matowy, duży format. To nie jest zwykła historia, to wiarygodne i efektowne Uniwersum, które prosi się o przeniesienie na duży ekran.

Sięgając po „Niezwyciężonego” nie sądziłem, że dostanę interpretację klasycznego dzieła science-fiction, która pod względem jakości nie będzie ustępować oryginałowi. Jest tu wszystko to, co Lem chciał przekazać czytelnikowi – naukowe idee, innowacyjne pomysły, poczucie porzucenia i zagubienia, pytania o istotę relacji międzyludzkich, tajemnica, strach, klaustrofobia. Wszystko zobrazowane dokładnie tak, jakby nad oprawą graficzną pracowali specjaliści od efektów zastosowanych w „Blade Runner 2049”. Nie bardzo rozumiem, dlaczego to małe arcydzieło nie znalazło się w żadnym zestawieniu najlepszych książek graficznych 2019 roku.

Recenzja "Głodne kamienie" Rabindarath Tagore

Wydawca: CM

Liczba stron: 256

Oprawa: miękka

Premiera: luty 2020 r.

Wydawnictwo CM nie należy może do faworytów polskich mediów, ale trzeba przyznać, że w ich ofercie możemy znaleźć całkiem pokaźną grupę książek znanych i cenionych autorów. Mikołaj Gogol, Iwan Turgieniew, Victor Hugo,William Skahespeare, Anatole France, Michaił Bułhakow, Edgar Allan Poe czy Oscar Wilde, to tylko kilka nazwisk, przy których warto się pokłonić. Na początku 2020 roku do tego grona dołączył też, dziś już nieco przykurzony, Rabindarath Tagore ze swoim zbiorem opowiadań „Głodne kamienie”.

Wyjątkowość dzieł Tagore wynika wprost z jego doświadczeń i zainteresowań. A te były co najmniej nietuzinkowe. Urodził się 7 maja 1861 roku w Kalkucie jako najmłodszy syn, liczącej piętnaście osób familii. Wychował się w zamożnej rodzinie, dzięki czemu mógł odebrać wykształcenie oraz podróżować po świecie. Jako dwudziestodwulatek poślubił młodszą o trzynaście lat Mrinalini Devi. Gdy tej wybił dwunasty rok życia, urodziła im się córka Madhurilata. Już wtedy Tagore miał za sobą debiut. W 1887 roku opublikował w czasopiśmie literackim Bharati opowiadanie „Żebraczka”. W późniejszych latach sięgał także po wiersze, powieści, sztuki teatralne, nowele i eseje. Był też kompozytorem, o czym warto pamiętać. Stworzył ponad dwa tysiące pieśni i hymnów, a dwa z nich: „Jana Gana Mana” i „Amar Shonar Bangla” są do dziś hymnami narodowymi odpowiednio Indii i Bangladeszu. W latach dwudziestych XX wieku zajął się malarstwem i z powodzeniem wystawiał swoje prace w Berlinie, Monachium, Moskwie, Paryżu czy Nowym Jorku. Założył też uczelnię, pisywał podręczniki i nakręcił film, który w kiepskiej wersji można bez problemu znaleźć w Internecie. W 1913 roku otrzymał Literackiego Nobla  za „pełne głębokiego uczucia, oryginalne i przepiękne wiersze, w których z wyjątkowym mistrzostwem wyraziło się jego myślenie poetyckie, będące, według jego własnych słów, częścią literatury Zachodu”. Był pierwszym Azjatą i, jak dotąd, jedynym indyjskim pisarzem uhonorowanym tym wyróżnieniem.

„Głodne kamienie” to jedno z ostatnich dzieł Tagore, wydane w 1916 roku po angielsku i siedem lat później po polsku. Składa się na niego ponad dwadzieścia opowiadań pisanych w różnych momentach życia autora. Warto tu zaznaczyć, że twóca dramatu pt. „Poczta” urodził się w początkowym okresie Renesansu Bengalskiego, w przyszłości stając się jednym z najznamienitszych jego przedstawicieli, obok Ishwara Chandra Widjasagara, Bankima Chandra Chatterjee czy Raja Ram Mohan Roy (niestety według mojej wiedzy na polski nieprzekładanych). Był to okres ożywienia życia społecznego, politycznego i kulturalnego, w szczególności zaś literackiego. Popularnością cieszyły się takie wartości jak: równość społeczna, emancypacja kobiet, powszechna oświata, modernizacja gospodarcza czy zmiana modelu rodziny. Przedstawiciele tego nurtu postulowali powszechny obowiązek szkolny dla dziewcząt, zlikwidowanie zwyczaju pardy, zniesienie mody na palenie wdów na stosach pogrzebowych mężów, prawo do powtórnego małżeństwa dla owdowiałych kobiet czy wdrożenie zakazu wydawania za mąż dzieci oraz wielożeństwa. I choć sam Tagore poślubił dziewięciolatkę, a swoje dwie córki wydał za mąż w wielu dziesięciu i piętnastu lat, z większością zaleceń Renesansu Bengalskiego się zgadzał i obficie wplatał w swoją twórczość. 

 Te postulaty widać także w opowiadaniach zebranych w tomie „Głodne kamienie”. Bohaterki Tagore to często kobiety niezależne. W „Maszi” żona umierającego męża, mimo sprzeciwu szwagierki, wyrusza do swojej rodziny, aby móc uczestniczyć w uroczystości annaprasam. W „Był sobie król” Tagore odwraca role – rozeźlony król przysięga, że poślubi swoją piękną córkę pierwszemu mężczyźnie, którego ujrzy na progu domu. Tak też się dzieje, a wybrankiem zostaje siedmioletni chłopiec. W „Powrocie” pisarz nakreśla obraz samotnej matki, która nie daje sobie rady z wychowaniem niesfornego Fatika. Dopiero jego wyjazd, samotność i lokalny ostracyzm, wypełnią go utęsknieniem i miłością do rodzicielki. Kwestię wielożeństwa pięknie portretuje „Kuma”. Jest to opowieść o młodej mężatce, która po urodzeniu martwego dziecka zaczyna tracić wzrok. Leczona nieudolnie przez swojego męża, studenta medycyny, po pewnym czasie ślepnie całkowicie. Po latach takiego małżeństwa, znudzony mąż znajduje sobie inną miłość. W „Śmierci Kadambini” Tagore ukazuje ducha kobiety, która po śmierci została wyniesiona do spalenia na brzeg rzeki. Ów duch nie wiedząc co ze sobą czynić wyrusza w podróż do mieszkania przyjaciółki. Nie można też pominąć wątku pogłębiania wiary przez kobietę, ukazanego w „Uratowanej”.

Kwestia emancypacji kobiet nie jest jedyną, do jakiej odwoływał się Noblista. Równie ważna była dla niego krytyka polityki przypochlebiania się Anglikom („Koronujemy cię na króla”), chęć ukazania realiów życia na prowincji bengalskiej („Babu z Najandżor”), chęć podjęcia rozważań na temat miłości niespełnionej („Noc ziszczenia”), chęć poruszenia problemu nienawiści, przemocy i nietolerancji wpisanych w pojęcie patriotyzmu („Odwet”) oraz odwołanie się do legend i wierzeń lokalnych („Szkielet”). Motywów jest tu jeszcze więcej, a każda historia domaga się indywidualnej, pogłębionej interpretacji. Rabindranath Tagore był największym indyjskim humanistą. W swoich opowiadaniach wysławiał dobro, miłość i szacunek dla drugiego człowieka. W wielu narracjach stanowczo sprzeciwiał się konserwatyzmowi, tradycyjnej zaściankowości, ksenofobii i wątpliwym wartościom moralnym. Bohater Tagore to człowieka empatyczny, nawet jeśli popełnia błędy. Pisarz upatruje w nim boskich cech, wierzy że każda istota jest kreatorem swojego własnego przeznaczenia. Najbardziej godnym zaufania jest jednak młody człowiek, bo to w nim należy upatrywać nadziei na wyjście z panującego, błędnego systemu. W tym sensie proza Tagore, nawet jeśli pisana już dzisiaj w nieco archaiczny sposób, pozostaje aktualna. Jego przypowieści mają moc uniwersalizmu, szybko adaptują się do różnych czasów i przestrzeni. Zatem na pytanie, czy czytać „Głodne kamienie”, odpowiem innym pytaniem – Czemu jeszcze tego nie zrobiliście?

Recenzja "Zapiski dla zabicia czasu" Yoshida Kenkō

Wydawca: Karakter

Liczba stron: 184

Tłumaczenie: Henryk Lipszyc

Oprawa: twarda

Premiera: 17 lutego 2020 r.

„Zapiski dla zabicia czasu” reklamowane są jako klasyka japońskiej literatury konfesyjnej. To sformułowanie każe ująć książkę Yoshidy Kenkō w jednym rzędzie z „Zapiskami z pustelni” Kamo no Chōmei (w Polsce ukazały się fragmenty pod tytułem „Zapiski z szałasu” wydane w antologii „Dziesięć tysięcy liści” z 1961 roku) oraz „Zapiskami spod wezgłowia, czyli notatnik osobisty” (wydanymi przez Wydawnictwo Akademickie Dialog). Zjawisko konfesji, czyli inaczej mówiąc wyznania, funkcjonuje w literaturze światowej właściwie od początków jej tworzenia. Już Św. Augustyn stworzył swoje „Wyznania” w czwartym wieku po Chrystusie. Wśród słynnych autorów sięgających po tę technikę można wymienić: Jeana-Jacquesa Rousseau, Williama Wordswortha, Georga Byrona i wielu innych. Konfesja łączy prozę, poezję i filozofię. Kluczowe dla tej formy kształtowania myśli są wątki biograficzne. Autorzy zdradzają tu tajne myśli i sekrety po to, aby dobrze poznać swoje wnętrze i poukładać świat złożony z milionów niewiadomych w jedną, czytelną także dla odbiorcy całość.

Słynne „Tsurezuregusa” („Zapiski dla zabicia czasu”) powstawały w latach 1330-1331 czyli prawie 700 lat temu. Królem Polski był właśnie Władysław Łokietek, a jego najmłodszy syn – Kazimierz Wielki, kończył w kwietniu dwudzieste urodziny. Yoshida Kenkō, który pierwotnie nazywał się Urabe no Kaneyoshi, wywodził się z szanowanej rodziny kapłanów sintoistycznych. Przez kilkanaście lat służył na dworze cesarskim, gdzie pełnił między innymi rolę poety, twórcę wierszy z gatunku tanka (W okresie gwałtownych zmian politycznych i społecznych zdobył uznanie i tytuł jednego z czterech Królów Poezji Japońskiej w szkole Tameyo rodu Nijo). To z tego talentu zasłynął za życia i umierając z pewnością nie wyobrażał sobie, że kilka wieków później będzie w Polsce kojarzony z zupełnie innym dziełem. Yoshida Kenkō w wieku niespełna trzydziestu lat, porzuca dotychczasowe życie i wstępuje do buddyjskiej sekty Tendai. Oddaje się medytacji, wędruje po wschodnich prowincjach Japonii, a ostatecznie zostaje pustelnikiem – najpierw na górze Hieizan, później na Narabigaoka w pobliżu Kioto, na koniec w pobliżu góry Kunimiyama w prowincji Iga. Posiadał rozległą wiedzę z zakresu literatury chińskiej i japońskiej oraz był autorytetem w sprawach ceremonii i obrzędów dworskich, czego dowodem są liczne odwołania zawarte w niniejszym tomie.

„Zapiski dla zabicia czasu” nie mają jednolitej struktury. Składają się z jednozdaniowego wstępu i 243 szkiców różnej długości, od kilku zdań do kilku stron. Dobrane zostały na zasadzie skojarzeń lub przeciwieństw, co przywodzi na myśl metodę komponowania renga, czyli technikę pisania przez więcej niż jednego autora. Książka dotyka kilku istotnych kwestii: buddyzmu, poezji, rożnych zdarzeń, przyrody i sposobów postępowania – całościowo zaliczanych do gatunku zuihitsu. W odróżnieniu od klasyka Sei Shonagon, w którym notowała spostrzeżenia i szkice z życia, Kenko formułuje refleksje wypływające z empirii, ostrzej też ocenia dziejące się wokół niego zdarzenia. Autor dostosowuje swój styl w zależności od poruszanego tematu, co stanowiło nie lada wyzwanie dla tłumacza. Gdy rozmyśla nad jakąś kwestią, posługuje się zjaponizowanymi zwrotami chińskimi, gdy zaś nakreśla wspomnienia lub przedstawia nastroje danej chwili posługuje się czystą japońszczyzną. Jego zdania są krótkie, urodziwe i klarowne, a myśli głębokie, jakby wypływały z głowy prawdziwego filozofa. Czasami jednak, czuć w słowach Kenko nutę dworskiej pogardliwości względem ludzi prowincji – pozostałość młodzieńczego wychowania.
                         
„Zapiski dla zabicia czasu” są dla mnie przede wszystkim źródłem wiedzy o życiu w innych czasach. Traktuję tę książkę jako punkt wyjścia do moich własnych przemyśleń na temat zmieniającej się formy i środków wyrazu podejmowanych przez różnych autorów  literatury japońskiej. To także niezastąpiony zbiór mądrości, aktualnych w każdym czasie i miejscu (np. „To głupota strawić całe życie w nieustannej pogoni za sławą i bogactwem”) . Książka, którą warto smakować powolnie i często do niej wracać. Pięknie wydana, stanowi idealne uzupełnienie każdej szanującej się biblioteczki.