Recenzja "Utracony dar słonej krwi" Alistair MacLeod


Wydawca: Wiatr od morza

Liczba stron: 264

Oprawa: miękka

Premiera: 1 czerwca 2017 r.

Tłumaczenie: Michał Alenowicz


Wyobraźcie sobie, że jest sobotni letni wieczór. Słońce jeszcze walczy o pozostanie na nieboskłonie, ale za chwilę tę walkę przegra, królem dalszej części wieczora i nocy będzie księżyc. Razem z grupą przyjaciół znajdujecie się w lesie. W oddaleniu od cywilizacji oddajecie się uciechom pierwotnym – ogrzewacie się przy ognisku, pieczecie mięso, tańczycie, śpiewacie, śmiejecie się. Jest bardzo ciepło, wręcz upalnie. W takiej oto scenerii chcielibyście posłuchać historii o innym życiu. I właśnie w tym momencie powinniście pomyśleć o człowieku, którego pewnie nie znacie, podobnie jak 99% Polaków. 

Alister MacLeod, bo o nim mowa, to kanadyjski pisarz żyjący w latach 1936-2014. Pisywał głownie nowele i opowiadania, a miejscem akcji były zazwyczaj okolice Cape Breton – wyspa na Oceanie Atlantyckim, położona u północnych wybrzeży Ameryki Północnej. Jak podpowiada nam wiedza pozyskana na lekcjach rozszerzonej geografii, Cape Breton posiada olbrzymie złoża węgla kamiennego, co w znacznej mierze determinuje obraz życia tamtejszej ludności. Młodzi mieszkańcy wyspy mogą swojego szczęścia zawodowego szukać także przy pracy w porcie, łowiąc ryby, ścinając i obrabiając drzewa, hodując owce czy trzodę chlewną lub uprawiając pola. Trzeba szczerze przyznać, że nie jest to kraina mlekiem i miodem płynąca. Dostępność do kultury czy mody jest bardzo ograniczona, aby uczyć się na wyższym poziomie należy opuścić wyspę, próżno tu także szukać warunków klimatycznych odpowiednich do rozwoju turystyki na szerszą skalę. Cape Breton jest w dużej mierze krainą surową, z niewielką liczbą ludności, małymi gospodarstwami rolnymi, dziką przyrodą.


Tak też właśnie rysuje nam tę krainę Alister MacLeod w książce „Utracony dar słonej krwi”. To jego pierwsza książka przetłumaczona na język polski, mam nadzieję że nie ostatnia. Autor opowiada nam kilka historii: o sprzedaży konia i związanej z tym traumie dzieci, o zawodzie górnika, o opuszczeniu rodowego gniazda przez pełnoletniego syna, o powrocie w rodzinne strony, o wygrywaniu i jego wpływie na psychikę, o rybakach. To nie są skomplikowane i rozbudowane intrygi, nie ma takiej potrzeby. Życie mieszkańców wyspy jest dla nas, przyzwyczajonych do wysokiego tempa, na tyle egzotyczne, że te proste historie, czasem z morałem a czasem i bez niego, trzymają w napięciu bardziej niż niejeden kryminał. 

Siłą poszczególnych przypowieści jest unikatowy, plastyczny język autora, który słowem potrafi oddać to, co najlepszy aparat świata eksponuje na kliszy przy zachowaniu wysokiego poziomu kadrowania, doboru barw, gry świateł i cienia, emocji. MacLeod mógłby być fenomenalnym malarzem. Zarówno krajobrazy, jak i ludzkie charaktery kreuje w sposób tak realny, że wszystko o czym pisze, czytelnik widzi i czuje jak na dłoni. Zagłębiając się w treść książki można wyczuć wiejące spomiędzy stron podmuchy mroźnego wiatru, smród zagrody pełnej zwierzęcych ekskrementów czy ciepło południowego słońca. 



Powiedzieć jednak że „Utracony dar słonej krwi” to książka przede wszystkim pełna magicznego realizmu, to jak nie powiedzieć nic. Autor pod powłoką wspaniałych opisów niebezpiecznych wybrzeży, daje czytelnikowi wgląd w niezwykłą panoramę ludzkich charakterów. Świat przedstawiony pełen jest szarości, smutku, pracy, utraconych marzeń. Tu nie ma miejsca na humor, sztuczność. To nie jest lektura rozrywkowa. Można nazwać tę książkę depresyjną, a można po prostu życiową. Bo też mimo odmienności kulturowej, trudno nie odnaleźć w tych opowieściach uniwersalności. MacLeod maluje nam obcy świat, zadziwiająco podobny do naszego. Jego literacki talent, plastyczny język oraz sugestywny styl narracji, nacechowanej psychologiczną przenikliwością sprawiają, że bynajmniej nie mamy wrażenia błahości opisywanych wydarzeń, wręcz przeciwnie, w trakcie lektury kolejnych opowiadań zyskują one siłę przypowieści, a emocje bohaterów stają się naszymi uczuciami. „Utracony dar słonej krwi” to historia nieustającej walki człowieka z naturą. To nauka o odpowiedzialności i również lekcja kontemplacji codzienności, bardzo ważna lekcja, obowiązkowa do przetrawienia przez człowieka XXI wieku.

Książka Alistera MacLeod’a to bez wątpienia jeden z najlepszych zbiorów opowiadań jakie czytałem w życiu. Zagłębiając się w kolejne opowieści, uważnie śledziłem nie tylko perypetie i emocje bohaterów, ale też podziwiałem styl narracji, umiejętnie łączący prostotę z wyrafinowaniem, przejrzystość i liryczność, dosadność i magię. Ta proza wymyka się gatunkom i szufladkowaniu, nie jest czymś pomiędzy. Ona trafia w punkt, idealnie nadaje się do opowiadania przy ognisku, w letnie sobotnie wieczory. Stanowi modelowy przykład zamknięcia melancholii codzienności w słowach. Kupujcie, wypożyczajcie, dzielcie się tą lekturą, bo naprawdę warto. Ostrzegam jednak, że po spotkaniu z nią pozostanie niedosyt, że to już koniec i ciągu dalszego nie będzie.

Książka otrzymuje znak jakości MELANCHOLIA CODZIENNOŚCI

Ocena:

2 komentarze:

  1. Dalszy ciąg może będzie, MacLeod ma w dorobku jeszcze drugi zbiór opowiadań i powieść - i nie wierzę, żeby Michał Alenowicz to odpuścił :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetna informacja, czekam z niecierpliwością! :)

      Usuń

Recenzja "Żywa cisza" Joanna Maurer