Recenzja "Pensjonat Miramar" Nadżib Mahfuz

Wydawca: Smak słowa

Liczba stron: 184

Oprawa: twarda

Premiera: 2 listopada 2012 r.

Nadżib Mahfuz to egipski pisarz i publicysta, laureat Literackiego Nobla z 1988 roku. Jest autorem 33 powieści, 13 opowiadań, 30 scenariuszy filmowych, kilku dramatów a także licznych artykułów prasowych. Jego twórczość dzieli się na parę etapów – historyczny, społeczno-obyczajowy, egzystencjalny. Zasłynął głównie z magicznych opisów Kairu, w którym osadzał akcję większości swoich dzieł. Recenzowana pozycja jest pod tym względem wyjątkiem, gdyż wszystkie przedstawione w niej wydarzenia dzieją się w Aleksandrii.

Tytułowy pensjonat został założony w 1925 roku i przez wiele lat był miejscem tętniącym życiem i przyciągającym zamożnych turystów. Obecnie – dokładnie 42 lata później, gdy Egipt rozszarpywany jest szeregiem niepokojów, przewrotów i rewolucji – stał się przytułkiem dla ekscentryków, ludzi którzy z różnych powodów nie wpisują się w otaczającą ich rzeczywistość. Mahfuz przedstawił nam pewien wycinek historii Egiptu rozpisany na cztery głosy i siedmiu bohaterów. Postacią spajającą całą opowieść jest Amir Wadżidi, emerytowany dziennikarz i cnotliwy filozof życia. Jego relacja rozpoczyna i kończy utwór, stanowiąc swoistą klamrę powieści. Jest to też jedyny narrator, który wzbudza sympatię czytelnika. Pozostali – gnuśny arystokrata bez ambicji i uparty egocentryk znudzony miastem, Husni Allam, posiadający bogatą przeszłość konspiracyjną komunista i osadzony w pułapce własnych namiętności Don Juan Mansur Bahi oraz zapalony karierowicz i hulajdusza, Sirhan al-Buhajri – poprzez swoją szemraną działalność społeczną i zachwiane wartości, którymi kierują się w życiu, są dla czytelnika okazami obcymi, takimi postaciami, z którymi trudno się identyfikować czy czuć do nich jakiekolwiek zamiłowanie. Oprócz wspomnianych aktorów tego małego dramatu, na scenę wyjdą także dwulicowy i zbankrutowany biznesmen – Tulba Marzuk, Marianna – właścicielka pensjonatu, dawniej wzięta dama z towarzystwa oraz piękna i urocza Zuhra, służąca, uciekinierka ze wsi. To właśnie przybycie do pensjonatu tej ostatniej, stanie się motorem napędowym opowieści. O jej względy starać się będą wszyscy mężczyźni, wykorzystując dla osiągnięcia swoich celów różnorodne techniki i chwyty.

„Pensjonat Miramar” to powieść wielu rodzajów perspektyw. Ten kolaż spojrzeń będzie miał w sobie wielką siłę, nie tylko polityczną, ale także, a może przede wszystko czysto ludzką. Przy pomocy bardzo prostej i przewidywalnej intrygi, Mahfuz kreuje świat symboliczny, w którym każda postać reprezentuje odmienne grupy społeczne i namiętności jakie nimi rządzą. Amir Wadżidi będzie więc ambasadorem starej partii walczącej o niepodległość, Mansur Bahi przedstawiać będzie tchórzliwe postawy socjalizmu, Sirhan al-Buhajri uosabia obywateli egoistycznych, nie wystawiających nosa poza własne ja, zaś Husni Allam personifikuje nowy porządek, ludzi starających się walczyć o dobro innych, w rzeczywistości próbujących zyskać sobie posłuch przez machinację. Tak jak mężczyźni manifestują określone postawy społeczne, tak kobiety ucieleśniają w sobie przeszłość i przyszłość kraju. Marianne, która kiedyś mogła oczarować każdego, obecnie dusi się w swoich wspomnieniach, znowu Zuhra dzięki swojej niewinności i pracowitości stanowi przykład dla innych i jest swoistym katalizatorem wszelkich zmian.

Powieść Mahfuza jest parabolą egipskiej rzeczywistości w okresie rewolucyjnym, ale także gorzkim wielogłosem o tym, że ludzką tożsamość zawsze można odbudować. Choć bohaterowie książki zarysowani są schematycznie i przybierają wyłącznie białe lub czarne maski, są przy tym wyraziści i czytelni, łatwo można ich ustawić na szachownicy rzeczywistości i nazywać ich swoimi imionami. Bo też „Pensjonat Miramar” można odczytywać jako narrację uniwersalną, gdzie konkretne postaci są obrazem innych społeczeństw i ludzi, targanych podobnymi bolączkami. Ta książka to także relacja o prywatnych porażkach, o utraconych marzeniach i przemijaniu, o zderzeniu charakterów i wewnętrznej walce. Prosta, ale jednocześnie wielowymiarowa opowieść wychodząca zdecydowanie dalej, niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Napisana oszczędnym stylem fraza, która zapada w pamięć, a takie cytaty jak ten "Obudziły mnie krzyki i hałas. Czyżby to były odgłosy walki pochodzące z mojego wnętrza", dodają jej tylko uroku. Ciekawa książka, pisana w dawnym, metaforycznym stylu, którą warto znać. Może nie dotyka do dna serca, nie miażdży, ani nie wywołuje złości, ale pozwala na chwilę zadumy i umożliwia spojrzenie na ten sam problem z różnych punktów widzenia.

Ocena:




Recenzja "Granica zapomnienia" Sergiej Lebiediew

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 370

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 28 lutego 2018 rok

Siergiej Lebiediew to rosyjski dziennikarz, poeta i prozaik. Urodzony w 1981 roku w Moskwie jest twórcą trzech powieści, z który debiutancka „Granica zapomnienia” doczekała się szeregu nominacji do najważniejszych nagród w Rosji.

Autor snuje w niej niespieszną opowieść o życiu głównego bohatera podążającego śladami Drugiego Dziadka. Był on dla narratora swoistą zagadką, człowiekiem bez przeszłości, symbolem wewnętrznego rozdarcia i nieuzasadnionego lęku. Poznali się dawno temu, w innych, wypełnionych barwami młodości latach. W obliczu niebezpieczeństwa, bezimienny sąsiad postanowił ratować malucha, oddając mu swoją krew, nawet kosztem własnej śmierci. W ten sposób związek między mężczyznami uległ zagęszczeniu na zawsze. Tak narodziły się także wątpliwości i fundamentalne pytania o przeszłość i źródło poświęcenia. To one staną się zalążkiem poszukiwań prawdy, nie tylko historycznej, lecz także metafizycznej. Podróż na północ śladami ślepego ogrodnika zza miedzy, będzie początkiem odkrywania własnej tożsamości, ale także obserwowania stopniowego zapominania o tym, co dawniej wyznaczało horyzont rzeczywistości.

Siergiej Lebiediew kreśli nam świat wypełniony niezmierzoną przestrzenią, która aż huczy od różnych tonów milczenia. Wraz z narratorem poznajemy opuszczone miejsca, surowy krajobraz wyludnionej tajgi, zapadnięte obory kołchozowych ferm, dziurawe deski, zarośnięte mchem kamienie i zrujnowane wojskowe chaty. Jesteśmy świadkami nic nieznaczących rozmów z ludźmi, którzy żyją na krawędzi jutra, zupełnie odtrącając to, co było wczoraj.  Podążamy w kierunku senności, marazmu i monotonii. Takiej mizerności, która aż boli, przesiąka na wskroś, bezwolnie zmierza do granicy ludzkiej obojętności i zapomnienia.

Autor udając się wraz ze swoim bohaterem na terytoria Syberii wyplata coraz głębszy kosz, do którego systematycznie wrzuca wszystko to, co pozostało po metodach i narzędziach terroru. Walące się baraki i głuche kamieniołomy zestawia z postradziecką amnezją. Dawne traumy i wciąż ewoluujące deficyty kompiluje z obezwładniającą pustką i ciszą. Chęć zbadania swojego ja, udzielenia odpowiedzi na egzystencjalne wątpliwości rozbija się tu o stosunek współczesnego człowieka do totalitarnej spuścizny. Lebiediew plądruje rosyjskość, obnaża ją i rozkłada na mniejsze czynniki, próbując dokładnie poznać tryby działania ojczystego sumienia.   

To bardzo intymna droga, przesiąknięta oniryczną poetyką spod znaku surowości natury i etnicznej bezwładności. Bardzo intensywna i głęboka powieść, przepełniona pięknymi i niespiesznymi opisami. Statyczna odyseja w głąb narodowej psychiki, przesiąknięta zapachami runa, skruszonego tynku i przepływających strumieni. Ta książka jest jak sonda, która nurza się w niezbadanej codzienności i portretuje ją ze wszystkimi, nawet najdrobniejszymi szczegółami. To taka relacja, gdzie każdy przedmiot ma swoją duszę, fakturę i odcień. Piękna, symboliczna i niespotykanie harmonijna fraza o odchodzeniu w niepamięć.

„Granica zapomnienia” to ten rodzaj prozy, który zniewala swoją estetyczną formą. Wielka literatura, która nie potrzebuje dialogów czy akcji, aby stanowić intensywne przeżycie dla czytelnika. Wyjątkowe studium o zbiorowej demencji, o wypieraniu niewygodnych faktów i miłości do kraju, który to kochanie odrzuca. To taka homerycka wyprawa w głąb nas samych, medytacja nad istotą bycia. Niezwykle mądra, a nadto bardzo plastyczna. Odurza literacką wyobraźnią i czysto ludzką odwagą. Niewątpliwie jedna z najważniejszych książek 2018 roku w Polsce, a przy tym wspaniały przykład siły młodego pokolenia i zwycięstwa jakości nad komercją. Lektura obowiązkowa dla każdego czytelnika, lubiącego powolną, wyważoną i dociekliwą narrację.

Ocena:


Recenzja "Zbiornik 13" Jon McGregor

Wydawca: Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 maja 2018 r.

Jon McGregor to urodzony na Bermudach angielski pisarz, który inspirację do swoich prac czerpie z dzieł takich autorów jak: Alice Munro, Douglas Coupland, Raymond Carver, Richard Brautigan czy Charles Simic. To jeden z tych pisarzy, który sławę i coroczne zyski ceni zdecydowanie mniej niż zadowolenie z oddanego tekstu. Od swojego debiutu w 2002 roku wydał tylko cztery książki, a trzy z nich doczekały się nominacji do nagrody Bookera, w tym recenzowana powieść.

Akcja lektury osadzona została na początku XXI wieku na spokojnej angielskiej wsi. To właśnie tam, przebywająca tu przejazdem nieletnia Rebecca Shaw ginie bez wieści. Mimo kompleksowych prób poszukiwania, zaangażowania społeczności lokalnej, prasy i telewizji, dziewczynki nie udaje się odnaleźć. Ten incydent stanie się zalążkiem właściwej treści książki, tym razem stroniącej od mrocznej intrygi czy rodzinnego minidramatu. McGregor nie stawia na łatwe i sprawdzone rozwiązania, umiejętnie buduje napięcie, proponując najpierw terapię szokową, a potem stopniowe spowalnianie i dostosowywanie się do tempa życia natury.

Każdy z rozdziałów opisuje kolejny rok po zniknięciu. Łącznie nazbierało się ich trzynaście. Obserwujemy zmieniający się świat: rozstania, powroty, zdrady, romanse, narodziny, zgony, przeprowadzki, kłótnie, zmęczenie pracą, rozmowy przy obiedzie, wyprowadzanie psa, studiowanie. Pejzaż codzienności jest tu bardzo urozmaicony i mistrzowsko podany, bowiem autor z dużą dbałością stawia kolejne słowa, łącząc je w łańcuchy prozatorskich miniatur gotowych do odmalowania i kontemplowania. To także dociekliwa narracja o ludziach, ich tendencji do ciągłych powrotów na łono własnych przyzwyczajeń. Czujemy ich lęki i obawy, zagłębiamy się w przemyślenia, a nawet doznajemy szoku, jak łatwo zapomnieć o czymś, co kiedyś było dla nas tak ważne. Chociaż całkowitego katharsis jednak nie będzie, nawet niezmienność natury nie sprawi, że pozbędziemy się wrażenia zalegania i duszenia, przeszłość choć zamglona, będzie systematycznie wracać i na nowo wypływać na powierzchnię.

Minimalizm w powieści McGregora przybiera różne formy. Jest minimalizm stylistyczny, cechujący się surowością opisu, brakiem dialogów i wręcz laboratoryjną precyzją kreślenia kolejnych zdań. Mamy też minimalizm artystycznych środków, sprowadzający się głównie do powtórzeń, podkreślających stałość pór roku i ludzkich reguł funkcjonowania. Wreszcie dostrzegam w tej książce także powściągliwość i statyczność fabularną. „Zbiornik 13” jest mozaiką mało istotnych zdarzeń, codziennych problemów i małych radości, które zaburzone w pewnym momencie przez nagły wypadek, nie mogą wrócić do swojej pierwotnej postaci. A może od zawsze było tak samo? W tej książce nie doczekamy się zwrotu akcji czy punktu kulminacyjnego, to raczej proza panoramiczna, naturalistyczny fresk z życia pewnego społeczeństwa, tyleż szczegółowy, co szary, monotonny. Niestety autor przesadza z niepotrzebnymi i wciąż powracającymi detalami. Zanurza nas w mało interesujących opowieściach, całkowicie przewidywalnych i przez to nużących. Zapomina o uczuciach, barwach, wieloznaczności, a może z premedytacją je pomija, czyniąc jednak swój świat mało wiarygodnym i nadmiernie uproszczonym. Jeśli można mówić o przeroście formy nad treścią, to właśnie tu mamy tego naoczny przykład.

Mam duży żal do autora. Jon McGregor miał wyjątkowy pomysł na wyważoną i  pełną głębi powieść. Spokojne przypatrywanie się upływowi czasu i wnikliwe opisy zmieniających się pór roku, nie sprawiły, że „Zbiornik 13” stał się rzetelną wyprawą w metafizyczną pustkę. Choć pisarz przepięknie nakreślił krajobraz i zadbał o właściwe, wieloaspektowe ukazania złożoności małych miejscowości, zabrakło mu pomysłu na realizację dramatyczną. Bardzo podoba mi się ta niespieszna i nienachlana narracja, stanie na pozycji obserwatora porażonego wizją świata, dla którego każda katastrofa stanowi tylko chwilowy bodziec do reakcji, nie mający w długiej perspektywie większego znaczenia. To jest naprawdę dobra książka, pięknie skomponowana suita, niestety bez duszy. Prawdopodobnie najbardziej zmarnotrawiony potencjał 2018 roku na polskim rynku wydawniczym.

Ocena: