Recenzja "Granica" Ali Abbasi

Reżyseria: Ali Abbasi

Czas trwania: 1 godz. 41 min.

Kraj: Szwecja, Dania
 
Premiera: 10 maja 2018 r.

Miałem mieszane uczucie przed przystąpieniem do seansu „Granicy”. Gdy za dzieło odwołujące się do skandynawskiej kultury i estetyki zabiera się twórca irański, można podejrzewać, że zderzenie tych na wskroś odmiennych optyk i podejść do sztuki, może wydać owoc co najmniej niespójny, w swojej głębokiej strukturze dysharmonijny. I muszę przyznać, że intuicja tym razem mnie nie zawiodła. Wyświetlany w Cannes projekt jest w dużej mierze hybrydą grimmowskiej baśni, psychodramy, czarnej komedii i thrilleru, która do około połowy zachowuje odpowiedni balans między tym co zaskakujące, a współczesnym, dokumentalnym przesłaniem. Później jednak komplementarność konwencji się rozmywa, a mnogość podejmowanych tematów burzy fabularną układankę.

Kartezjański dualizm to żyzny fundament dla wszelkiej maści artystów. Charakteryzująca go dialektyka, jaskrawe przeciwstawianie sobie z pozoru sprzecznych wartości działa bowiem nie tylko na podłożu filozoficznym, ale może także funkcjonować jako swoisty kontrapunkt pomiędzy przedstawianymi zdarzeniami. Często pozostaje on ukryty za właściwą fabułą dzieła i rzadko wychodzi przed szereg toczącej się na oczach widza akcji. To zastrzeżenie nie dotyczy jednak filmu Abbasiego. Szybko bowiem można się zorientować, że głównym tematem jest tu metafizyczna eksploracja motywu tytułowej granicy narodowościowej. Już na starcie prezentuje szkielet użytej konwencji, która zakłada głównie umowność świata przedstawionego. Postacie są tu nośnikami konkretnych postaw, metaforami, których układ ma nas kierować do z góry zaplanowanych wniosków. I na tym zasadza się wartość tego dzieła.

Abbasi snuje refleksyjną przypowieść o Tinie, diabelnie zniekształconej celniczce, która wykorzystuje w pracy swój dar do wywąchiwania różnych nielegalnych szwindli. Lepiej niż pies potrafi określić kto szmugluje przez granicę alkohol czy skrywaną na karcie pamięci pornografię dziecięcą. Mało tego, jej specyficzna umiejętność sprawdza się także w funkcji barometru ludzkich nastrojów i przy przewidywaniu wychodzących na ulicę saren. Tina żyje w przeświadczeniu, że jest dokładnie taka sama jak inni, że pojęcie normalności i inności nie dotyczy jej w żaden sposób. Swoje zniekształcenie tłumaczy przez pryzmat uzyskanych od ojca wyjaśnień – wada chromosomalna. Cała jej ułożona codzienność zostanie wystawiona na próbę, gdy podczas jednej z kontroli napotka mężczyznę zagadkowo podobnego do niej.

Autor „Shelley” trafia ze swoją historią na podatny grunt aktualnych wydarzeń społeczno-politycznych. Daje istotny komentarz w dyskusji na temat uchodźców, którzy są tu reprezentowani przez parę głównych bohaterów. Jego głos jest o tyle ważny, że narracja opowieści odżegnuje się od uproszczeń, a specyficzna atmosfera bliskości z naturą stanowi punkt odniesienia dla wszelkich nieporozumień etnicznych. Wszak wszyscy ulepieni jesteśmy z tej samej gliny, mówimy zbliżonym językiem i podobnie odczuwamy. Asymilacja rządzi się jednak swoimi prawami, podobnie jak nacjonalizm. Od przyjezdnych wymaga się całkowitego poddania panującej kulturze i ustroju.

Abbasi stawia w centrum dwójkę trolli, otacza ich jednak zamkniętym na tolerancję społeczeństwem, któremu oddaje miejsce do komentowania. Dzięki temu zabiegowi możemy dostrzec rodzące się kontrasty – indywidualną tożsamość i potrzebę przynależności oraz dobro ogółu, rozumiane jako wystrzeganie się odstępstw od przyjętych norm. Kluczowe jest tu też podejście twórców, którzy nie dają gotowych recept, kreują nową rzeczywistość uwypuklając społeczne problemy, a jednocześnie nie opowiadając się za żadną ze stron. A wszystko to na tle hermetycznej, skandynawskiej ziemi i jej mitologicznego przywiązania do natury.

I gdy tak na naszych oczach rozgrywa się ten ciekawy dramat, gdy już cząstkami naszej duszy zaczynamy akceptować nieuchronny ból, reżyser postanawia swoje danie nieco urozmaicić. Zaczyna imać się kolejnych wątków, zadawać szereg dodatkowych pytań: o płciowość, o rodzicielstwo, o wewnętrzną biegunowość poglądów, o dobro i zło, o system ochrony. Ławica poruszanych kazusów zaczyna przygniatać, a sytuację komplikuje fakt formalnego rozpasania. Abbasi stawia bowiem na dziwność, która ma nie tylko szokować, ale też brzydzić. Cały świat przedstawiony ulega deformacji, daleko wykraczającej poza umowny, baśniowy ekosystem. Coraz częściej do głosu dochodzą niesmaczne rozwiązania, a ideowość i rzeczywista materia ustępują miejsca mało wyszukanej grotesce.

„Granica” to wyrazisty i czytelny w każdym miejscu Ziemi obraz o nieprzystosowaniu i poszukiwaniu własnego ja. Ujmujące są tu surowe i jednocześnie sugestywne sceny portretowania lokalnej przyrody i społeczeństwa. Abbasi tworzy świat autonomiczny, ale także peryferyjny, z nakreślonymi wyraźną kreską konturami wewnętrznych emocji. To na pewno nieźle przemyślany, nakręcony i zagrany film, który broni się przed pułapkami wtórności, stronniczości i szablonowości. Chociażby dlatego, warto go poznać. Trzeba jednak pamiętać o tej drugiej, mrocznej stronie dzieła, która zamiast zachwycać, częściej będzie żenować. I tylko od nas zależy, czy będzie otwarci na ten nagły przeskok w stronę anomalii i szaleństwa.

Ocena:
 

Recenzja "Jezioro" Bianca Bellova

"Jezioro" Bianka Bellova jest wybitną czeską powieścią dystopijnąWydawca: Afera

Liczba stron: 224
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 1 października 2018 r.

Bianca Bellova, nagrodzona najważniejszą czeską nagrodą - Magnesia Litera w kategorii Książka Roku oraz Nagrodę Literacką Unii Europejskiej 2017, stworzyła dzieło odwołujące się w swojej symbolicznej formie do zjawiska zanika Jeziora Aralskiego i przetransformowała ten proces na dystopijną wizję rzeczywistości.

Kiedyś Jezioro Aralskie było gigantem, czwartym pod względem wielkości jeziorem na świecie. Dzisiaj zajmuje powierzchnię niespełna 13 tys. km2. To pozornie tajemnicze zjawisko odpływania wód stanowi punkt wyjścia tej historii. Akcja utworu została osadzona w okolicach Boros, niewielkiej osady utrzymującej się głównie z hodowli ryb. To dziwne miejsce, gdzie mężczyźni żywią się wódką, kobiety zmartwieniami, dzieci zaś drapią skórę pełną wyprysków, powstających wskutek permanentnej styczności z toksycznymi substancjami unoszącymi się wszędzie wokoło. Zresztą egzemy to tylko wierzchołek góry nieszczęścia spływających na mieszkańców. Dzieci rodzą się z dodatkowymi rękami, dorośli nie potrafią zawiązywać zdrowych relacji, młodzież porozumiewa się językiem pełnym wulgaryzmów. Nie ma tu nadziei na lepszą przyszłość, nie ma też wiary w to, że można odmienić swój los. Nad wszystkim ciąży wszechogarniające fatum, Duch Jeziora zabierający kolejnych ludzi, wkradający się pod postacią marazmu w serca mieszkańców fatalizm.

"Jezioro" Bianki Bellovej to jedna z najlepszych czeskich książek ostatnich lat

Złowroga natura odstrasza, a nieprzychylne wrażenie potęguje też obecność stacjonujących tu rosyjskich wojsk. Zdarzają się gwałty, zniknięcia i wszystko to, co w takim chorym pejzażu wydaje się najgorsze, a co zwykło się nazywać codziennością. To świat przeklęty, bez szans na zbawienie. W tak wykreowanym ponurym miejscu przyszło żyć Namiemu. Wychowywany przez dziadków, dość szybko utraci wszystko, co ma dla niego jakąkolwiek wartość. Gdy zostanie zamknięty w kurniku obok domu rodzinnego, podejmie decyzję o podróży do innego życia, podróży, która zmieni jego dotychczasowe przyzwyczajenia.

Bellova podzieliła swoją powieść na cztery części – Jajo, Larwa, Poczwarka i Imago. Każda kolejna stanowi przedłużenie procesu cyklu rozwojowego głównego bohatera. Ewolucja następuje to etapowo, całość jednak jest głęboko przemyślana i logicznie spójna. Wybiórczość zdarzeń i asocjacje budujące specyficzny rytm i klimat książki są wyrazem zagubienia, ale także coraz silniejszej samoświadomości i poczucia stanowienia o własnym losie głównego bohatera. Nami z bezwolnego narzędzia w rękach dorosłych staje się pracującą maszyną, a potem podejmującą decyzję i poszukującą własnej tożsamości indywidualnością. Ciąg nieszczęść których doświadcza – niespełniona miłość, bójka, przygoda z prostytutką – z każdym kolejnym potknięciem przesuwa granice w których się porusza i pcha go w ramiona odkrycia własnego ja. Dojrzewa jak owad, z każdą kolejną chwilą poszerza swoją percepcję, by nieustannie zbliżać się do momentu właściwego wzbicia się ponad codzienność. 
 

"Jezioro" Bianki Bellovej jest książką wyrazistą, smutną, refleksyjną

Issac Asimov, wybitny amerykański pisarz SF i profesor biochemiki rosyjskiego pochodzenia, powiedział kiedyś takie zdanie „Zatem wszechświat nie jest całkiem taki, jak myślałeś. A skoro tak, czas już, byś zmienił poglądy. Pewne jest bowiem, że nie zmienisz wszechświata”. Doskonale odnosi się ono do procesu socjalizacji Namiego. Jego życie jest ciągłą wędrówką, egzystencjalną tułaczką po bezdrożach istnienia. To zatem wyrazista opowieść inicjacyjna, ale przede wszystkim czytelna w odbiorze pod każdą globalną szerokością geograficzną historia o trudnym dojrzewaniu. To też powieść przesycona bólem, ale jednocześnie odpowiednio zrównoważona – Bellova umiejętnie  rozdziela frazy między tym, co sentymentalne, a tym, co po prostu konieczne do opisania.

Autorka "Mony" konstruuje świat przyrody trawiony zgnilizną i konfrontuje go ze społecznym zepsuciem. „Jezioro” jest lepkie od brudu, ta książka jest jak akwen, z jednej strony głęboki, z drugiej wypchany aż po brzegi rozpaczą i traumą. Wszelkie wynaturzenia tworzą tu zwartą mozaikę ludzkiego cierpienia, która choć jest w swojej istocie literacką fantazją, tworzy drastyczną metaforę współczesności. Zastosowane krótkie zdania, bezceremonialny język i narracja w czasie teraźniejszym, wzmacniają poczucie realizmu. Czujemy się jakbyśmy byli światkami powolnej agonii cywilizacji.

Siła „Jeziora” Bianki Bellovej tkwi w jej magicznej naturalności, to powieść z krwi i kości, taka, którą chłonie się całym sobą

Bianca Bellova zachwyca nie tylko ogromną wyobraźnią, dosadnością, szeroką wielopłaszczyznowością swojej fabuły i pomysłem na powieść inicjacyjną. Siła „Jeziora” tkwi w jej magicznej naturalności, to powieść z krwi i kości, taka, którą chłonie się całym sobą. Czeska pisarka nie eksperymentuje formalnie, trzyma się raz obranej drogi i unika wielkich zdań, nowatorskiego rozpasania czy nadmiernego komplikowania. Jest konkretnie, choć wielowątkowo, adekwatnie do wirusa trawiącego mieszkańców Boros. „Jezioro” jest też nie tylko wnikliwą obserwacją problemów XXI wieku, ale także hołdem złożonym dokonaniom czeskiej literatury, jej wielowymiarowości i odmiennych koncepcji artystycznych. Dostrzegam tu ślady Ota Pavela w początkowej scenie łowienia ryb, Bohumila Hrabala w konstrukcji dialogów i starszych postaci, Josefa Skvorecky’ego wszędzie tam, gdzie sięgamy retrospekcji i anegdot, a także Karela Capka, którego duszny klimat zawisa nad całą lekturą. Różne prądy i doświadczenia schodzą się tu na jedną drogę prowadzącą do nieuchronnego piekła.

KSIĄŻKA ZNALAZŁA SIĘ NA LIŚCIE NAJLEPSZYCH POWIEŚCI 2018 ROKU ZDANIEM MELANCHOLIA CODZIENNOŚCI

Recenzja "Tłumacz z Darfuru" Daoud Hari

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka


Premiera: 5 września 2018 r.   

Konflikt w Sudanie trwa już ponad 50 lat. Szacuje się, że do dnia dzisiejszego pochłonął ponad 2 miliony ofiar, zaś blisko 4,5 miliona ludności zostało zmuszonych do emigracji. W 2003 roku nastąpiła kolejna eskalacja, nazywana konfliktem w Darfurze. Istotą napięcia jest walka między arabskimi wojownikami Dżandżawidami, a niearabskimi mieszkańcami regionu zachodniego Sudanu. To w tym miejscu i czasie Daoud Hari osadza swoją opowieść.

Autor prowadzi relację pierwszoosobową, w której na wierzch wysuwa się mroczna strona mało znanego w Polsce konfliktu. Hari nie jest tylko świadkiem tych tragicznych zdarzeń, jest także jego ofiarą, stąd jego relacja może poruszać oraz wywoływać dreszcze emocji i niezrozumienia dla ogromu nieszczęścia jaki spada na miejscową ludność. Razem z tłumaczem odwiedzamy pogrążone w rozpaczy, wypalone wioski, oglądamy kurhany zabitych, przygotowujemy się do morderczych nalotów, będziemy wielokrotnie porwani i osadzani w więzieniach. Będzie tu wiele typów rozpaczy, od tej indywidualnej, związanej z utratą bliskich i doświadczeniem cierpienia fizycznego, aż po międzynarodową. Hari skupiając się na mikroprzestrzeniach, ukazuje bezsens konfliktu w skali globalnej. Zgwałcone dzieci, spaleni dziadkowie, wieszające się z rozpaczy matki – to trudne do pojęcia i nazwania zbrodnie, o których istnieniu wielu woli nie wiedzieć. Ale one są, powracają jak bumerang i właśnie dlatego takie świadectwa są ważne.

Siłą książki są nie tylko proste i trafiające w samo sedno zdania, ale także dialogi. Autor rozmawia z przedstawicielami obu stron konfliktu. Widzimy grubiańskich oprawców, stosujących tortury i skazujących na śmierć z byle powodu, którzy pod wpływem rozmowy i empatii odsłaniają swoją ludzką twarz. Część z nich czyniąc zło, nie zastanawia się nad moralnymi aspektami tej działalności. Zabijają, bo tak im każą, bo jeśli nie zrobią tego oni, zrobi to ich wróg. Te wzajemne antagonizmy napędzają się wzajemnie do tego stopnia, że w pewnym momencie sami nie wiemy, kto jest tu zły, a kto dobry.

„Tłumacz z Darfuru” to niewielkich rozmiarów relacja poruszająca ważne tematy, jednocześnie czyniąca to w sposób przystępny, bez patosu i nadmiernego naturalizowania. Autor nie nęka nas szczegółami, nie opisuje rozpościerających się przed jego oczyma scen z reporterskim zaangażowaniem. Od szokowania kadrami, woli wyważoną opowieść o swoich dziejach, o tym ile razy uciekł spod noża i jak łatwo utracić wszystko w kraju ogarniętym bezsensownym konfliktem. Choć czasami Hari za bardzo skupia się na sobie i swoich szlachetnych pobudkach, trudno odmówić mu zdystansowania i powściągliwości. To taka książka, gdzie emocje przykryte są zasłoną faktów, zaś wizje ludzkiego okrucieństwa zostają celowo przytępione, aby jeszcze bardziej oddziaływać na naszą podświadomość.To na pewno ciekawa książka o życiowych utratach, z którymi trudno się pogodzić. O terrorze i ludziach, wciąż czekających na jakąś odmianę. To też mały literacki hołd złożony tym, o których często zapominamy i w stosunku do których wolimy utrzymać bezpieczny dystans. Godna podziwu historia człowieka, który nie boi się mówić nie, nawet jeśli ma to przypłacić życiem.

Ocena:

Recenzja "Błogie odwroty" Yanick Lahens


Wydawca: Wydawnictwo Karakter

Liczba stron: 176

Oprawa: miękka z obwalutą


Premiera: 4 września 2018 r.  

Yanick Lahens to jedna z tych autorek, których nazwisko warto sobie zapisać i zapamiętać. Urodzona w Port-au-Prince pisarka i eseistka, została w 2014 roku wyróżniona nagrodą Femina, a obecnie na polski rynek wydawniczy trafia jej głośna powieść „Błogie odwroty”. To kolejna po „Dzieciach bohaterów”, „Niedzieli, 4 stycznia” i „Kraju bez kapelusza” książka rozprawiająca się z trudną rzeczywistością Haiti.  

Powieść rozpoczyna pożegnalny list sędziego Raymonda Berthiera do żony, w którym prognozuje on swoje losy w niedalekiej przyszłości, wietrząc możliwość doświadczenia śmierci. Raymond to jeden z tych obywateli, który doskonale rozumiejąc zasady działania skorumpowanego systemu, twardo stoi po stronie prawdy i nie daje się ująć w próbujące go dosięgnąć z każdej strony macki zła. Gdy sędzia padnie ofiarą morderstwa, wydarzenia potoczą się bardzo szybko, a upadek małej wspólnoty stanie się metaforą rozwiązłości i braku stabilności w całym społeczeństwie. „Błogie odwroty” są nie tylko multipersonalnym dramatem i pejzażem narastającego wyobcowania, lecz także próbą opowiedzenia ponurej historii o kraju owładniętym chorobą wiecznych przemytów oraz wewnętrznego kryzysu. 

Lahens portretuje różne postawy, zestawiając je ze sobą i nie komentując w żaden osobisty sposób. Tworzy swoistą kronikę radzenia sobie z utratą bliskiej osoby, a wśród bohaterów sztuki wyróżnia m.in. jego utalentowaną muzycznie córkę Brune, zrezygnowaną żonę, powątpiewającego i węszącego szwagra Pierre’a. Ci będą próbować rozwikłać zagadkę śmierci na swój własny, odmienny sposób. Intryga jest tu jednak wyłącznie mirażem, niewiele znaczącym dodatkiem do polifonicznego ciągu myśli i pożądań. Od zwrotów akcji i mylenia tropów autorka woli tworzyć artystyczne zwidy, gdzie słowa przeplatają się z muzyką, obrazami i duszną atmosferą stolicy Haiti. Opowieść zyskuje swój własny, indywidualny rytm, a dochodzący systematycznie do głosu egocentryzm i oportunizm bohaterów, stanowić będzie uzupełnienie podupadającego pleneru codzienności. To nie jest lektura, w której smutek, miłość, żałoba czy tęsknota wyjdą na wierzch. To raczej zaangażowana społecznie powieść izolacji, gdzie tytułowe odwroty będą wyznacznikami ludzkiej egzystencji. 

„Błogie odwroty” stanowią ciekawą frazę nie tylko ze względu na jej diagnostyczny charakter, ale także dzięki jej namacalnemu poczuciu odrealnienia. Lahens umie łączyć urywane myśli z przestrzenią, a rezygnacja ma tu wiele odcieni intensywności. Uwagę przyciąga także forma, meandrująca narracja, zmieniająca się z pierwszo- na trzecioosobową, nawet kilka razy w jednym akapicie. Autorka pisze stylem surowym i lirycznym jednocześnie, miesza punkty widzenia oraz tworzy szare obrazy rzeczywistości, dobrze nam znane z dzieł noir. Oddaje głos miastu i systemowi, krainie rajskiej i piekielnej jednocześnie. Wszystko to napisane bardzo intensywnie i sugestywnie, bez zbędnych ozdobników. To trudna i lepka książka, gdzie każde słowo ma znaczenie, a silne konotacje dla odbioru niosą przede wszystkim częste pauzy. Wielbiciele długich opisów i bogato zarysowanych postaci nie będą usatysfakcjonowani. 

„Błogie odwroty” to minimalistyczny wielogłos o dysharmonii haitańskiej rzeczywistości, o obrazie chaosu, który stworzyli ludzie i w którym nurzają się dostosowując się do jego zasad bezwolnie. Książka nie tylko nieprzyjemna w wymowie, ale także ciężka w procesie czytania. Brak tu elektryzujących zdarzeń, klarownych rozwiązań i kipiących uczuć. To raczej powieść dziejąca się w podświadomości, atakująca nasz organizm z wielu stron, niekoniecznie koncentrująca się na sercu czy mózgu. Gorzka i barwna, rytmiczna i melancholijna, intymna i skupiająca się na szerokiej perspektywie, ciekawa i bolesna. Książka wielu kontrastów, o której trudno myśleć, a jeszcze gorzej pisać. Chce się o niej zapomnieć, ale jeszcze bardziej ją zapamiętać. I doprawdy niewiadomo, która opcja jest bardziej wymagająca. To rzecz dla wąskiego grona odbiorców, tych którzy poszukują w literaturze niejasności i zagubienia. W tym sensie „Błogie odwroty” dobrze spełniają swoje literackie przeznaczenie. Warto ją znać, choć nie jest to książka rzucająca na kolana.

Ocena:

Recenzja "Wielkie nadzieje" Charles Dickens

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 432
 
Oprawa:twarda


Premiera: 21 sierpnia 2018 r.

„Wielkie nadzieje” Karol Dickens publikował w latach 1860-1861 w tygodniku All the Year Round. Opowiada ona historię Pipa, małego chłopca wychowywanego przez swoją siostrę i jej męża, kowala Joego. Wiodą oni spokojny małomiasteczkowy żywot, aż do momentu, gdy pewnego dnia Pip napotka na cmentarzu ukrywającego się przestępcę, a następne udzieli mu pomocy. Choć nie może tego wiedzieć, to wydarzenie zmieni jego żywot na zawsze. Po kilku latach Pip, nieszczęśliwie zakochany w pięknej Estelli, przygotowujący się do zawodu kowala, dostanie szanse na odmianę swojego losu. Anonimowy darczyńca ofiaruje mu środki wystarczające do dostatniego życia w Londynie, obietnicę nowym, wielkich nadziei. Tak rozpocznie się kolejny etap w życiu Pipa, czas dojrzewania wypełniony płomiennymi uczuciami, licznymi błędami, zaniechanymi planami i niespełnionymi marzeniami.

Pip to bohater na wskroś dickensowski. Stroni od przejawów agresji, z natury ufa innym ludziom, nie poddaje się modom ani presji otoczenia, nie wynosi złych nawyków z domu rodzinnego, gdzie nie wszystko szło po jego myśli. Jest więc to typ cierpiętnika, kogoś kto w imię sprawiedliwości jest zdolny do oddania części siebie. Jego powolna metamorfoza przebiega według dobrze nam znanej z innych dzieł autora krzywej. Każde wypowiedziane zdanie, wszystkie przedstawione myśli czy podjęte decyzje, służą wyższemu celowi, jakim jest ukazanie krytyki niesprawiedliwości społecznych. Dickens to człowiek trudnej biografii – gdy jego ojciec trafił za długi do więzienia, 12-letni Karol musiał opuścić szkołę i pracować w fabryce pasty do butów. Podobnie jak on, jego postaci też zmuszeni są pracować w warunkach niedostosowanych do ich wieku, gdzie głód, brud, smród czy ubóstwo, ucieleśniają szpony systemu, z których każdy próbuje się uwolnić, ale tylko niektórym się to udaje.  Pip ma szczęście, trafia do lepszego świata, ale niestety dla niego, jest to tylko ułuda, bowiem jego pochodzenie nie opuści go choćby na chwilę, a tajemnica życia, o której sam nie ma pojęcia, wcale nie będzie tak oczywista, jak może się na początku wydawać.

„Wielkie nadzieje” to z pewnością dzieło moralizatorskie, ale także baśniowe. Powieść pełna jest marzeń, do spełnienia których dążą bohaterowie. Fortuna raz się do nich uśmiecha, by po chwili pozbawić ich złudzeń na lepsze jutro. To też taki typ historii, która z punktu widzenia współczesności jest mało realna, przez co czujemy się w niej jak w świecie magicznym. Bogaci właściciele ziemscy, szanowani bankierzy, nieznające swojej przeszłości sieroty, wielkoduszni przestępcy, skryci oszuści – wszyscy oni sprawiają wrażenie klisz wyciętych ze starego albumu, które odpowiednio poukładane pozwalają czytelnikowi przenieść się do tajemniczego miejsca, pełnego nasyconych barw i intrygujących wydarzeń. Jest w tym pewna doza spokoju i zrozumienia, tak ważna w obecnych, sztucznie napędzanych i udziwnianych superbohaterami czasach. Ta książka stanowi swoisty rewers tego, co autorzy zwykli nazywać przyszłością, a jednocześnie jest ona pełna wewnętrznych kontrastów doskonale obrazujących industrialne zmiany, jakie zaszły w XIX-wiecznej Anglii.

Autor „Olivera Twista” stworzył dzieło karykaturalne, ale przy tym niezwykle szczere i poruszające. Historia zawodu, braku wsparcia i złamanego serca młodego Pipa to relacja bardzo subtelna i na wskroś uniwersalna. Dickens mówi nam jak przebiegają zmiany w człowieku, jak rodzą się inne punkty widzenia i że każdego dosięgnie ogrom egzystencjalnych trudności i problemów. Nie oszczędza swojego bohatera, daje mu przynętę i wrzuca w wartki nurt rzeki poszarganych nadziei, w którym nic nie jest pewne i oczywiste. Można tę książkę odczytywać jako przestrogę przed utratą skromności, można też wziąć ją za kolejny przykład idealnie przedstawionej literatury wiktoriańskiej, a można również doszukiwać się tu znamion powiastki towarzyskiej, czegoś idealnego na spokojny wieczór. Niezależnie jakie powody będą wami kierować, wiedzcie że „Wielkie nadzieje” to powieść bardzo udana, kolejna mocna pozycja w dorobku brytyjskiego pisarza.

Ocena: