Recenzja "Klezmerzy. Latający trapez" Joann Sfar

„Klezmerzy. Latający trapez” Joann Sfar to świetny komiks o dawnej Odessie
Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 116


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Koła-Bielawska

Premiera: 7 marca 2023 rok

„Klezmerzy” to taka komiksowa seria, do której zawsze wracam z przyjemnością. Przygodowa, nieco kryminalna fabuła, w połączeniu z malarskimi ekspresjami Joanna Sfara, pozwalają oderwać się od codzienności, przenieść do innych czasów, doświadczyć życia otwartego na bijatyki, podrywy, nocne szlajanie się po ciemnych zaułkach historycznych miast. Czwarty, przedostatni tom zbioru opowieści, zatytułowany „Klezmerzy. Latający trapez” stanowi dobrą kontynuację, choć pod względem fabularnym, jest to byt osobny.

 „Klezmerzy. Latający trapez” to czwarty tom serii komiksów Joanna Sfara

Tym razem akcja została okrojona, zamknięta w Odessie, przeniesiona na ulice oraz przede wszystkim do przestrzeni zamkniętych. Każdy z dobrze nam znanych bohaterów szuka swojego miejsca na świecie. Baron czuje się samotny i opuszczony, Yakkov podejmuje kontakt z przedstawicielami mafijnego królestwa Miszki Japończyka, Vincenzo jak zwykle gra na skrzypcach, tym razem jednak wisząc na trapezie razem z kuszącą mężatką. Jedna noc, dziesiątki losów, moc ambicji i talentów – w tym kręgu może wydarzyć się dosłownie wszystko.

Joann Sfar pokazuje nam, że mimo hulaszczego trybu życia, każdy człowiek potrzebuje bliskości i miłości. W swoich słodko-gorzkich rozwiązaniach, przedstawia różne typy osób. Obok wziętych kochanków i wiecznej improwizacji, pojawia się też chęć ułożenia swojej codzienności. Zatrzymania się w jednym miejscu i przy tej samej osobie.  „Klezmerzy. Latający trapez” pokazuje inne oblicze dobrze nam znanych osób. Spowalnia całą narrację i nadaje jej psychologiczną głębię. W tym sensie odczytuję go jako chęć uzupełnienia charakterów, rozbudowania mentalności, nadania kolorytu słowom i spojrzeniom. Także jako próbę wyjścia z gatunkowego przypisania i chęć ukazania życia w różnych jego kontekstach.

„Klezmerzy. Latający trapez” Joanna Sfara to malowniczy komiks traktujący o zabawie, miłości i ryzyku

Joann Sfar wprowadził swój własny język opowieści o dawnej kulturze. Dobór barw, łączenie malowniczych kadrów z surowością postaw, mieszanie się religii i poglądów – to wszystko tworzy nocną Odessę, której nie mieliśmy okazji poznać, ale jakiej pewnie chętnie byśmy spróbowali. W tym świecie miłości towarzyszą złamane serca, przygodzie – żalenie się na deficyty kontaktów, mądrości – salwy żartów wypowiadane nad flaszką, czułości – bijatyki, namiętności – krew tryskająca z nosa. Czytajcie i oglądajcie „Klezmerzy. Latający trapez” bo to rzecz daleka od dzisiejszych mód. Szalona, mimo że stopniowo i powoli odkrywająca losy kolejnych bohaterów. Także ważna, bo poruszane tematy są uniwersalne, a dobrane środki precyzyjne i bez cienia fałszu.

Recenzja "Radio Noc" Jurij Andruchowycz

"Radio Noc" Jurij Andruchowycz to ukraińska powieść, którą zapamiętam na długo
Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 488


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jerzy Czech

Premiera: 3 marca 2023 rok

Pod koniec stycznia 2014 roku w Kijowie na ulicy Hruszewskiego trwały brutalne starcia między aktywistami z Majdanu a milicją. Siarczysty mróz i agresja obu stron nie przeszkodziły młodemu chłopakowi w kuloodpornej kamizelce, zagrać utworu Ludovico Einaudiego na pianinie pomalowanym w barwy ukraińskiej flagi. Fortepian znajdował się nieopodal budynku Kijowskiej Miejskiej Administracji Państwowej. Film z tego wydarzenia, nazwany w popularnym serwisie z wideo jako „Ekstermista dorwał pianino”, stał się symbolem ukraińskiego zrywu. Kilka dni po tym wydarzeniu, na innym instrumencie można było usłyszeć „Atlantique Nord” Yanna Tiersena. Niebawem fortepiany pomalowane na niebiesko-żółto pojawiły się na centralnych placach innych ukraińskich miast.

"Radio Noc" to najnowsza książka ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza

Cztery lata i jeden miesiąc po tych wydarzeniach, dokładnie 10 lutego 2017 roku w Berlinie, miała miejsce premiera filmu „Dusza i ciało”. Ildikó Enyedi przedstawiła w nim relację Márii (pracownicy działu kontroli mięsa w rzeźni) oraz Endre (jej dyrektora). Jednym z przełomowym zdarzeń, definitywnie zbliżających parę, było śnienie tego samego snu, w którym są jeleniami.

Z kolei w 1961 roku w zbiorze „Czarodziejska księga” pojawiła się baśń Janiny Porazińskiej pod tytułem „Szewczyk Dratewka”. Bohater opowieści wędrował po świecie i łatał stare obuwie. Miał dobre serce i każdemu chciał pomóc. Pewnego razu dotarł do wielkiego zamku z wieżą, na którą prowadziło 777 schodów. Ta liczba nie jest przypadkowa, bo zgodnie z utrwaloną tradycją ludową oznacza bycie na dobrej drodze.

Co z tym wszystkim wspólnego ma „Radio Noc”, najnowsza książka Jurija Andruchowycza? Być może niewiele. Czytając ją miałem wiele skojarzeń z realnymi wydarzeniami bądź dziełami kultury, a część z nich przywołałem powyżej. Bohater powieści, Josip Rotsky, przemierzając Europę doświadczał radości i smutku, bólu i rozkoszy, wstręt i dumę. Na jego drodze pojawiły się fortepiany ustawione na ulicach i placach, wspólne sny z Anime, jego partnerką i towarzyszką podróży, 777 schodów, ale także dwustuletni kruk imieniem Edgar (kto pamięta wiersz autora „Zabójstwa przy rue Morgue”, ten od razu skojarzy symbolikę postaci) czy co najmniej kilka aluzji do „Przechadzki” Roberta Walsera. To w tym ostatnim utworze czytamy „Gdy tak patrzyłem na ziemię, powietrze i niebo, naszła mnie przejmująca, nieodparta myśl, pod której wpływem musiałem sobie powiedzieć, że jestem oto uwięziony między niebem i ziemią, że wszyscy jesteśmy biednymi więźniami, że nie ma dla nas żadnej drogi do innego świata, oprócz tej, która prowadzi do czarnego lochu, do ziemi, do grobu”. To zdanie idealnie oddaje specyfikę i miejsce, w którym znajduje się Rotsky. Zresztą czarne lochy też się w książce pojawiają.

"Radio Noc" jest mozaiką odniesień, w której autor ukrył losy pewnego muzyka

„Radio Noc” zawiera w sobie wiele odniesień. Ich znajdowanie jest jedną z kilku przyjemności towarzyszących lekturze (nawet jeśli czasem możemy się mylić). Inną jest ścieżka dźwiękowa. Nowa powieść Jurija Andruchowycza została wypełniona po brzegi licznymi utworami muzycznymi: od piosenek zespołu Karbido, z którym sam autor nagrał trzy płyty, przez Johny’ego Casha i Toma Waitsa, aż na „Always look on the bright side of life” kończąc. Rytmiczne są nie tylko audycje nadawane przez zesłanego na mroźną wyspę Rotsky’ego, ale też język powieści – to opierający się na długich, idealnie przyporządkowanych słowach, to znów układający się w znaleziony przez bohatera dramat, niepokojący, popowy sen czy audycje nadawane w samotności. Czyta się to dobrze, choć w pewnych fragmentach można też czuć przesyt tych postmodernistycznych zabaw.

„Radio Noc” Jurija Andruchowycza to opowieść o człowieku, który został zmuszony do opuszczenia swojego kraju. Josip Rotsky był pianistą, kochał to co robi. Muzyka dawała mu poczucie wolności, a właśnie ta wartość wyznaczała jego sens istnienia. Wolność reprezentowana jest tu poprzez swobodny dobór partnerek, miejsca zamieszkania czy nawet niezależność od pracy. Rotsky mógł bowiem grać, ale wcale nie musiał (miał zapewniony kapitał na życie). Wolność pomagała bohaterowi utrzymywać samotność, brak zobowiązań, poczucie, że nikt go nigdy nie zawiedzie. Ten wygodny stan prędzej czy później musiał się jednak zakończyć. I tak się właśnie dzieje. Najpierw zjawia się kruk, który jako jedyny element otoczenia rozumie potrzebę bliskości i przyjaźni. Chwilę później Rotsky poznaje Anime. To spotkanie definitywnie otworzyło w nim pokłady uczuć, o które sam by siebie nie podejrzewał.

"Radio Noc" Jurija Andruchowycza napisana jest pięknym, melodyjnym językiem

Definitywnym zburzeniem poczucie wolności jest jednak uszczerbek na zdrowiu. Wspomniałem wcześniej o ekstremiście, który dorwał pianino. W powieści Jurija Andruchowycza pod tą postacią kryje się właśnie Rotsky. Uczestnictwo w rewolucji bardzo często kończy się tragicznie. Szczególnie jeśli po drugiej stronie barykady znajdują się brutalni żołnierze. Tak stało się w tym wypadku. Wyłamane palce zabrały bohaterowie to, co miał najcenniejszego – zdolność do kreowania dźwięków. Od tej chwili nie mógł on już tworzyć, a jedynie odsłuchiwać to, co nagrali inni. Właśnie tak powstało tytułowe Radio Noc.

Książka Jurija Andruchowycza to poważna rzecz. Poważna w tym sensie, że traktuje o wojnie. Jest to równocześnie tekst w wielu fragmentach humorystyczny, przygodowy, zawierający elementy romansu. Autor za nic ma gatunkowe przykazy. Meandruje między różnymi stylistykami, czasami, przestrzeniami geograficznymi. W tym sensie „Radio Noc” jest kontynuacją metody twórczej, którą znamy z innych dzieł ukraińskiego pisarza. Książka powinna spodobać się tym, którzy lubią literackie zabawy, nie boją się braku linearności, cenią sobie piękny język. 

Recenzja "Hotel na skraju lasu" Hińcza Michał, Hińcza Magdalena

"Hotel na skraju lasu" Michał i Magdalena Hińcza to przykład doskonałego, klimatycznego, komiksowego horroru
Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 250


Oprawa: twarda

Premiera: 5 marca 2023 rok

„Hotel na skraju lasu” to debiut Magdaleny i Michała Hińczów. Do rąk czytelników trafił jego pierwszy epizod – opowieść o miejscu oddalonym od cywilizacji i ludziach, którzy pod wpływem szalejącej bestii zaczynają się bać. Brzmi trochę, jak scenariusz typowego horroru o opuszczonym domu gdzieś na wzgórzu, ale takie uproszczenie byłoby krzywdzące dla nowości od Kultury Gniewu.

Zacznijmy od wątków. Jest ich tu całkiem sporo. Jest natura, która pod wpływem działalności człowieka zaczyna płatać figle. Są zwierzęta, które migrują po wcześniej nieuczęszczanych szlakach. Pojawiają się także tajemnicze buteleczki, dwóch obieżyświatów, kobieta pragnąca wolności, a przetrzymywana trochę na siłę w hotelu. Trafią się również trupy i bestia, która może być niedźwiedziem, wilkiem, albo jeszcze czymś innym. Wygląda to tak, jakby twórcy chcieli upakować w komiksie zbyt wiele atrakcji – szczególnie że nie są to wszystkie wątki tej 250-stronicowej opowieści. Ale nie ma powodu do zniechęcenia. Odpowiadający za historię duet to gwarancja jakości. Zresztą ostatnią rzeczą, o jaką można by „Hotel na skraju lasu” oskarżyć, jest efekciarskość lub fabularna przesada. Mimo iż klimatycznym, rozmazanym ilustracjom nie da się nic zarzucić, to cała relacja stanowi bardzo skromne dzieło – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy.

„Hotel na skraju lasu” to przykład eko-horroru, któremu warto dać spory kredyt zaufania. Choć po ostatniej stronie niniejszego tomu mamy więcej pytań, niż odpowiedzi, czujemy, że autorzy kreują na naszych oczach coś niezwykłego. Wychodzą z założenia, że w horrorze nie chodzi tak bardzo o to, by straszyć czytelnika czymś w stosunku do niego zewnętrznym, lecz o to, by spojrzał na świat z punktu widzenia tego, co niematerialne. Bohaterowie najpierw widzą niedźwiedzia, później słyszą wilki. Z czasem obecność dzikich zwierząt potęguje się. Świadomość ich bliskości towarzyszy odbiorcy nieustannie. Głównie dzięki temu nie opuszcza go też poczucie grozy. Najlepsze są te momenty, gdy wszystko powstaje ́w momentach najmniej przewidywalnych. Jak na przykład wtedy, gdy trójka bohaterów podziwia krajobraz na wieży widokowej, albo po wspaniałym dniu wraca do hotelu i widzi w oddali toczące się walki.

Podoba mi się, jak autorzy w kolejnych grafikach ukazują kurczenie się przestrzeni. Przyjazd obcego i podziwianie przyrody na grzbiecie przerośniętych koni szybko przechodzi w mrok wnętrz, ciasne uliczki i miejsce na łodzi, które jest na tyle niewielkie, że wymusza spanie przy trupach. Labiryntowość otoczenia przypomina pułapkę doskonałą, z której nie da się wyjść. Uwięzienie widoczne jest na wszystkich poziomach akcji. Kto raz wejdzie w ten koszmar, nie może ot tak powiedzieć stop i wyjechać. Tajemnicze lasy, niebezpieczne wody, skrzypiące balkony to tylko niektóre z przykładów świetnego wykorzystania przestrzeni. Mrok ukryty jest także w powtarzających się frazach, niewyraźnym kadrowaniu (podpowiadającym, że całość akcji toczy się gdzieś między jawą a snem) oraz kolorystyce. Skromność rozwiązań przy jednoczesnym niepokojącym powielaniu zdań i barw kreuje nerwową atmosferę, w której może wydarzyć się dosłownie wszystko.

„Hotel na skraju lasu” wiele obiecuje. Jest jak pierwszy odcinek serialu, po którym chce się łykać następny i jeszcze kolejny. Autorzy świadomie tonują zwroty akcji, nie zalewają grafik krwią, nie pędzą na siłę za sensacją. Spokojnie przedstawiają nam bohaterów, ich charaktery, motywy, lęki. Jednym z kluczowych elementów narracji jest też pogoda. Wieje wiatr, zrywa się deszcz, robi się zimno. Czujemy, że nie jest to tylko tło, a pełnoprawny gracz na tej arenie i element, który znienacka może przeważyć szalę na jedną ze stron. Mimo, że jeszcze nie wiemy dokąd to wszystko prowadzi, mamy świadomość, że walka toczy się o dużo większą stawkę, niż te kilka trupów upchanym w chacie okolicznego lekarza. Co będzie dalej? Ja już się nie mogę doczekać.

Recenzja "Bachmut" Myrosław Łajuk