Recenzja "Fungae" Leśniak Tomasz , Wawszczyk Wojtek

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 416


Oprawa: miękka

Premiera: 20 stycznia 2023 rok

Jest coś takiego w apokalipsie, że mimo mnogości wizji „życia po dniu ostatecznym”, dalej do niej sięgamy. Zarówno twórców, jak i czytelników, nie nudzą namysły nad tym, co by było gdyby. I dobrze, bo po pierwsze możliwych scenariuszy jest bardzo wiele, po drugie intrygujące są również imaginacje nowego świata. W tym ostatnim kontekście „Fungae”, komiks polskich twórców Tomasza Leśniaka i Wojtka Wawszczyka, dorzuca coś mocnego od siebie.

Spróbujmy najpierw zorientować się w czasie i miejscu akcji. Poszlak jest niewiele. Bohaterów mamy trzech: matka, ojciec i syn. Są ubrani skąpo. Ona w sukienkę, oni w jakieś zużyte szmaty. Bardziej przypominają ludzi pierwotnych niż współczesne nam rodziny. Również napotkani po drodze nieznajomi, choć wyglądający na bardziej zadbanych, nadal nie przypominają tego człowieka, którego widzimy patrząc przez okno. Jesteśmy więc poza czasem, w prehistorii, teraźniejszości albo przyszłości. W poczekalni na krótkie przebłyski piękna. Przedzieramy się przez dżunglę pozbawioną lwów, jadalnych roślin, rzek. Całość flory stanowią drzewa, zwisające z nich sznury, poskręcane, trudne do nazwania, czasami żyjące krzewy.

Rodzina brnie przez tę dżunglę. Sypia w napotkanych jaskiniach albo w brzuchu przerośniętego owada. Poluje na mordercze muchy, obserwuje wielkie mrówki. Przede wszystkim próbuje przetrwać i iść do przodu. Co robili wcześniej? Kim byli kiedyś? Czy istniał jakiś inny świat? Choć nie jest to powiedziane wprost, wydaje się oczywiste, że całe życie robią dokładnie to samo. Przedzierają się przez nieprzyjazne środowisko. To podróżowanie przechodzi u nich z pokolenia na pokolenia. Robił to dziadek, robi to ojciec, ma też robić i syn. Inaczej nie uda im się dotrzeć tam, gdzie świeci słońce.

Kluczową kwestią w „Fungae” zdaje się być nie otaczający świat, ale rodzina. Ojciec ma za zadanie pchać ich do przodu. Motywować do stawiania kolejnych kroków, nawet gdy te wymagają użycia ponadludzkich sił. Jest odważny, nieustraszony i przyjmuje na siebie obowiązek opieki nad pozostałymi członkami rodziny. Jest ojcem kochającym, ale jednocześnie wymagającym. Jego syn nie może być wyłącznie beneficjentem pomocy, ale też autorem polowań, przyszłym przewodnikiem przez mroczne otoczenie. Dlatego jest wystawiany na kolejne próby. Musi wykazać się zapałem i śmiałością. Matka z kolei jest po prostu towarzyszką. Posłuszną istotą, która zarządza porę na posiłek i odpoczynek. W ostatecznym rozrachunku to jednak ona odnajdzie drogę do innego wymiaru codzienności. Tak to już jest z kobietami, ich intuicją, a czasami inicjowanymi zbiegami okoliczności.

Czytam ten układ jako reprezentatywny dla naszego społeczeństwa. Ojciec – głowa rodziny, syn – nosiciel nadziei na lepsze jutro i matka – istota opiekuńcza. Jednocześnie w trakcie podróży pojawia się druga rodzina. Tam układ jest odmienny. Matka nosi ładną torebkę, ojciec wygląda bardziej na narcyza niż wojownika, syn jest z kolei drapieżny. Co chcieli nam przekazać autorzy? Że świat jest różnorodny? Że stereotypy nie zawsze działają?

Istotną rolę w komiksie odgrywają też grzyby. Ich opary prowadzą do obłędu. Z czasem zaczynają także wyrastać na ciele głównego bohatera stopniowo go pochłaniając. I znowu rodzą się pytania o to, dlaczego druga rodzina takich efektów nie doświadcza (a może jednak doświadcza i dlatego są tacy, jacy są?).

Sporo wątpliwości. Dużo pytań. Odpowiedzi być może są gdzieś ukryte, może potrzeba drugiej lektury. Jest jednak też taka możliwość, że szukam zbyt głęboko, że tutaj kolejnego dna po prostu nie ma. Choć nie chce mi się wierzyć, że tak minimalistyczny scenariusz nie został dopracowany do ostatniej kropki.

Tyle odnośnie scenariusza. Minimalistycznego, powolnego, ale także alegorycznego. Jest jeszcze grafika. Zniewalająca. Ilustrator wybrał stonowaną kolorystykę, jednocześnie nadając jej dynamikę. Jakby w ten sposób chciał podkreślić upływający czas. W jednym rozdziale mamy więc odcienie szarości, które w kolejnych przechodzą w żółć, czerwień czy niebieski. W każdej wersji czytelne pozostają wszystkie detale otoczenia. Tomasz Lew Leśniak stworzył dżunglę oddziałującą na zmysły. Zatapiając się w detale czujemy strach, smród, napływający chłód. Jest to kadrowanie mocno filmowe. Ociekające lepkimi substancjami, uwypuklające poruszanie się przedmiotów, cierpienie pojawiające się w oczach. Mrok bywa gęsty, ale pod wpływem, ognia rozstępuje się, ukazując szczegóły fizjonomii. WOW! Co za wyczucie, co za, za przeproszeniem, harówa, żeby każdy ten detal doprowadzić do takiego stanu. Tak właśnie powinno kreować się świat po apokalipsie. Chapeau bas! 

Recenzja "Pani March" Virginia Feito

Wydawca: Echa

Liczba stron: 328


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński

Premiera: 22 marca 2023 rok

Stare polskie przysłowie mówi, że „w marcu śnieżek sieje, a czasem słonko grzeje”. Daleki jestem od łączenia specyfiki trzeciego miesiąca roku z nazwiskiem głównej bohaterki, niemniej dostrzegam pewne zależności między dynamiką aktualnej pogody a psychiką starszej żony zaprezentowaną w książce „Pani March”. Przez ostatnie dwa tygodnie widziałem już śnieg, deszcz i oślepiające słońce. Temperatura wahała się między -10 stopniami Celsjusza, a pozostawieniem kurtki na wieszaku. Jest delikatnie mówiąc dziwnie i to mimo faktu, że podobne amplitudy obserwujemy co roku. Co to wszystko ma wspólnego z debiutem Virginii Feito? 

W „Pani March” Virginii Feito każdy detal jest skrzętnie dopracowany

Na książkę składa się wiele składników. To nie tylko prosta opowieść o żonie bogatego i cenionego pisarza, której głównymi zadaniami pozostaje przygotowanie przyjęć, dobór stroju i wychowanie szczęśliwego dziecka. To też, a może przede wszystkim dramat jednostki, stopniowo pochłanianej przez własne kompleksy. W „Pani March” każdy detal jest skrzętnie dopracowany. Za kotarą przesadnej banalności, czai się nielinearność, funkcyjność, impulsywność, brzydota, a czasem także nuda. Virginia Feito zgodnie z zasadą podwójnego kodowania łączy w jednym dziele szablony gatunkowe i oniryzm, to co elitarne, z tym, co popularne, międzynarodowość z prowincją. 

W "Pani March" Virginia Feito łączy wciągającą intrygę z drobiazgowym budowaniem psychiki swoich bohaterów

Punktem wyjścia jest tu książka. To właśnie od niej, a uściślając, od jej głównej bohaterki, rozpoczyna się upadek Pani March. Jej mąż jest przecież uznanym twórcą. Jego powieści omawiane są w całych Stanach Zjednoczonych. Można je kupić w księgarniach, ale też sklepach spożywczych czy na stacjach benzynowych. Pan March występuje w telewizji, lata po świecie, jest rozpoznawany na każdej ulicy. Zdobył sławę, która w naszym świecie przytrafia się tylko wybranym. Nic więc dziwnego, że jego najnowsze dzieło czytają wszyscy. I choć o samej fabule tego bestsellera wiemy niewiele, najważniejsza jest postać głównej bohaterki. To do niej już na początku zostaje porównana Pani March podczas codziennych zakupów.

W "Pani March" Virginia Feito kreując kolejne sceny coraz bardziej zacieśnia krąg niepewności

Słowa rzucone mimochodem, tyleż zaskakujące co bolesne, nie ulatniają się, poruszają fundamenty, wiercą dziurę w brzuchu. Pod powłoką świata, który protagonistce wydaje się, że zna, kryją się złoża ogólnie pojętych okropności. Virginia Feito kreując kolejne sceny coraz bardziej zacieśnia krąg niepewności. Osacza swoją bohaterkę, zabiera jej powietrze, dusi ją w swoim prestiżowym apartamencie. Roztacza jej życie między czułostkowością i naiwnością z jednej strony, a przemocą i gwałtem z drugiej. Debiutantce udaje się mieszać gatunki, thriller i gotycka baśń nakłada się na horror i satyrę, co sprawia, że mimo zachowania pozorów realizmu, rzeczywistość przedstawiona jest quasi autentyczna. 

Tworząc "Panią March" Virginia Feito obficie korzystała z dorobku takich twórców kina jak: David Lynch, Nicolas Winding Refn czy Olivier Smolders

Retrospektywność, odwołanie się do poetyki snu, zacieranie granicy między imaginacją a faktem - Virginia Feito obficie korzysta z dorobku takich twórców kina jak: David Lynch, Nicolas Winding Refn czy Olivier Smolders i tworzy własną interpretację obsesji. W „Pani March” znajdziemy wiele pięknych, filmowych scen. Będą przerysowane postaci, nienachalna symbolika, tajemnica, wydarzenie nierealne, wątki wielopoziomowe. Będzie też atrakcyjna dla czytelnika fabuła, bo przecież nowość od Wydawnictwa Echa jest tak naprawdę dobrze skonstruowaną prozą popularną. Jej lektura ma wywoływać emocje, odprężać, trzymać w napięciu, dawać rozrywkę. I tak też robi. A przy okazji, tak całkowicie po cichu, w drugim tle, opowiada też o szczęściu, rodzicielstwie, zazdrości, poszanowaniu zwierząt i paru innych wątkach. W ten sposób książka staje się dobrym materiałem do dyskusji i poszukiwania własnych odczytań. 

Recenzja "Osiem" Jerzy Franczak

Wydawca: Warstwy

Liczba stron: 144


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: marzec 2023 rok

Jerzego Franczaka znam z niewielkiej książki „Święto odległości”. Jest to taka rzecz, której praktycznie nikt nie czytał, a w 4 lata po premierze na lubimyczytać ma dwie oceny (w tym jedną moją). Patrzę na historię swojego bloga i widzę, że w momencie publikowania recenzji tej książki czytałem dużo popularniejszego „Przyjaciela” Sigrid Nunez oraz „Historie podniebne” Jakuba Małeckiego. Przyznam się bez bicia, że z tych dwóch tytułów pamiętam niewiele. Bardzo niewiele. A o „Święcie odległości” mógłbym dalej opowiadać. I to chyba najlepsza rekomendacja dla książki. Mimo że w międzyczasie przeczytałem około 400 innych, narracja Jerzego Franczaka dalej we mnie żyje.

W swojej recenzji „Święta odległości” pisałem tak „Celem autora nie jest stawianie i dowodzenie jakiejś tezy, nie zamyka dróg interpretacyjnych ani kalejdoskopu charakterów. Jemu chodzi o zatrzymanie się, o chociaż szczątkową refleksję nad błędnym kołem popadania w oczywiste skrajności. O próbę zmierzenia się z mentalnymi odległościami dzielącymi ludzi. Co ważne, pisarz nie pragnie nas przy tym uczyć ani karmić morałami. On tylko zauważa, sugeruje, dostarcza materiału do przemyśleń. Jest to też książka o niezrozumieniu przez innych, wynikającym z niezrozumienia samego siebie. O braku radości z tego kim się jest i czego można dokonać w swoim szarym, nic nieznaczącym bycie”. I choć upłynęły lata, autor wydał też inne książki, to w jego najnowszym zbiorze „Osiem”, chodzi mniej więcej o to samo.

Mamy tu osiem tekstów, które wiele ze sobą łączy. Na jedną opowieść przypada bohater główny i tło, w którym ważne są nawet najdrobniejsze szczegóły. Każda z postaci pochodzi z klasy średniej. Ktoś  pracuje w antykwariacie, inny jest nauczycielem, mamy też kobietę realizującą swoje ‘marzenia’ w sklepie papierniczym czy gospodynię domową. Wszyscy wypełniają swoje funkcyjne role sumiennie. „Osiem” nie jest jednak książką o rynku pracy czy braku gotówki, ale o kryzysie. Jerzy Franczak  umieszcza czytelnika w (nie)wygodnej pozycji podglądacza wkraczającego do mieszkań, sklepów, do budynków szkolnych i zmusza go do konfrontacji z bagażem emocjonalnym, który dźwigają podglądane osoby. Siłą książki jest ukazanie tych kryzysowych momentów w sposób zniuansowany, bez zbędnego traumatyzowania. Jeśli więc bohater będzie zwracał uwagę dzieciom, że te zachowują się nienależycie, to będzie to mimo wszystko empatyczne i uspokajające. Wszak ma dzieci, mimo że mógł je stracić (alkoholizm leczony na odwyku). Podobnie jest z inną Panią, która zdradza swojego męża podczas randek umawianych na Tinderze. Drobne niepowodzenia nie wprawiają jej w depresję, nie nakazują filozoficznego rozrachunku ze swoim sumieniem. Wciąż może przecież znaleźć inne adresy, wypić w spokoju lampkę wina, przeczytać przemoczony list. Tu nie ma diagnozy ani odpowiedzi. „Osiem” ma działać pobudzająco na czytelnika.

W wizji świata, który się zatrzymał, Jerzy Franczak tworzy współczesną poetykę intymności. „Osiem” pozostawia czytelnika w obliczu pokusy wielu porównań: myślimy o hybrydzie farsy i tragedii Walsera, skłonności do szyfrowania literatury Cortazara, poszukiwaniach łączności między realnością a światem przedstawionym Calvino. Jednak Jerzy Franczak rozumie, skąd wzięła się jego książka – z potrzeby opowiadania o tym, jak świat wybrzmiewa we wnętrzu i jak w zastanym bezruchu narasta napięcie. W tym kontekście być może najbliżej tej prozie do ducha Raymonda Carvera. Obaj panowie mówią o prostych ludziach, o monotonii i jałowości życia, także poczuciu życiowej porażki. W przeciwieństwie do amerykańskiego prozaika, autor „Święta odległości” pokazuje też światło w tunelu. Każdemu z bohaterów daje jakiś atrybut, który mimo wszystko stanowi o sensie jego życia.

U Franczaka duszna przestrzeń narracyjna ma wyraźne tło, które nie tylko mówi wiele o współczesnej Polsce, ale też pracuje nad ciągłością opowieści. Początkowo czytelnikowi może się wydawać, że to są proste historyjki o ludziach i ich codzienności. To jednak tylko pierwsze tło, pod którym ukryte są kolejne warstwy. Im bliżej końca książki, tym coraz wyraźniej dostrzegamy linie przecinające te teksty. Zaczynamy rozumieć, że małe zdarzenia (brak dwustuzłotowego banknotu, przypadkowe spotkanie) działają na zasadzie efektu motyla. Niezauważalnie wprawiają machinę w ruch, a ta oddziałuje na innych ludzi w innych opowiadaniach. Chcąc uzyskać pełny obraz zależności przyczynowo-skutkowych, należałoby te historie czytać drugi raz, w prawidłowym układzie. Jerzy Franczak daje nam też podpowiedź, jaka kolejność może być tą właściwą. Jest nią ośmiocyfrowy numer telefonu, który bohater jednej z narracji uznaje za niebezpieczny SPAM w jego skrzynce elektronicznej.

Wyprane z kolorów opowiadania zebrane w tomie „Osiem” zabierają nas do Krakowa, Tarnowa, Dębicy i na południowe prowincje. Za milczeniem bohaterów kryje się cierpienie i gniew, samotność i rezygnacja, ale też ulotny humor i otucha. Każda z postaci ma co najmniej kilka twarzy, masek, pod którymi lubi się ukrywać. Właśnie to symbolizuje okładka, gdzie zamiast ośmiu, mamy dziewięć kropek, a jedna z nich jest połączona. O tym autor mówi też symbolicznie. W jednej ze scen używa prostą grę słów - protagonistka marzy o masażu, a zamiast niego podczas rozmowy z koleżanką przypomina sobie, że jej mąż jest masarzem. Kontrastowe zestawienie relaksu z mięsem mówi więcej niż tysiąc słów. Rozdźwięk między rzeczywistością a złudzeniami ukazuje też historia wojenna. Młody student wyjeżdża do Paryża, gdzie uzyskuje dla kuzyna informacje o rzezi w powiecie brzeskim. Pewna żydówka zostaje uratowana przez mieszkańca, co jest kolejną cegiełką w temacie wyzwolenia. Jednocześnie jest przetrzymywana do końca wojny, rodzi swojemu wybawicielowi dziecko, a gdy ma okazję, ucieka razem z nim do Izraela. W ten sposób to co piękne, zmienia się w narrację o sile i przemocy. Ta młoda żydówka z dalekiego tła zbioru „Osiem” dobitnie pokazuje jak trudne jest ciągłe tworzenie autokreacji i jak kłopotliwe bywa wyjście z tego stanu.

Jerzy Franczak stworzył bardzo precyzyjny zbiór. Można go odczytywać na wielu płaszczyznach, a każda z nich dostarcza satysfakcji. Są tu wątki religijne, historyczne, wstyd klasowy, niezrozumienie, ironia. Autor wyłapuje kolejne twarze, a głosy z offu wiążą teksty, spajając je w metafizyczny obraz współczesnego człowieka. Monolog wewnętrzny protagonistów nie tylko opowiada losy, ale także wskazuje na rozdźwięk pomiędzy wymarzonym a dostępnym scenariuszem życia. Każdy z bohaterów mógłby coś zrobić, ale tego nie robi. Tak jak my – ciągle za czymś spieszymy, ale rzadko potrafimy wyjść ze swoich udawanych ról. Czy „Osiem” może nam w tym jakoś pomóc.