Recenzja "Pani March" Virginia Feito

Wydawca: Echa

Liczba stron: 328


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński

Premiera: 22 marca 2023 rok

Stare polskie przysłowie mówi, że „w marcu śnieżek sieje, a czasem słonko grzeje”. Daleki jestem od łączenia specyfiki trzeciego miesiąca roku z nazwiskiem głównej bohaterki, niemniej dostrzegam pewne zależności między dynamiką aktualnej pogody a psychiką starszej żony zaprezentowaną w książce „Pani March”. Przez ostatnie dwa tygodnie widziałem już śnieg, deszcz i oślepiające słońce. Temperatura wahała się między -10 stopniami Celsjusza, a pozostawieniem kurtki na wieszaku. Jest delikatnie mówiąc dziwnie i to mimo faktu, że podobne amplitudy obserwujemy co roku. Co to wszystko ma wspólnego z debiutem Virginii Feito? 

W „Pani March” Virginii Feito każdy detal jest skrzętnie dopracowany

Na książkę składa się wiele składników. To nie tylko prosta opowieść o żonie bogatego i cenionego pisarza, której głównymi zadaniami pozostaje przygotowanie przyjęć, dobór stroju i wychowanie szczęśliwego dziecka. To też, a może przede wszystkim dramat jednostki, stopniowo pochłanianej przez własne kompleksy. W „Pani March” każdy detal jest skrzętnie dopracowany. Za kotarą przesadnej banalności, czai się nielinearność, funkcyjność, impulsywność, brzydota, a czasem także nuda. Virginia Feito zgodnie z zasadą podwójnego kodowania łączy w jednym dziele szablony gatunkowe i oniryzm, to co elitarne, z tym, co popularne, międzynarodowość z prowincją. 

W "Pani March" Virginia Feito łączy wciągającą intrygę z drobiazgowym budowaniem psychiki swoich bohaterów

Punktem wyjścia jest tu książka. To właśnie od niej, a uściślając, od jej głównej bohaterki, rozpoczyna się upadek Pani March. Jej mąż jest przecież uznanym twórcą. Jego powieści omawiane są w całych Stanach Zjednoczonych. Można je kupić w księgarniach, ale też sklepach spożywczych czy na stacjach benzynowych. Pan March występuje w telewizji, lata po świecie, jest rozpoznawany na każdej ulicy. Zdobył sławę, która w naszym świecie przytrafia się tylko wybranym. Nic więc dziwnego, że jego najnowsze dzieło czytają wszyscy. I choć o samej fabule tego bestsellera wiemy niewiele, najważniejsza jest postać głównej bohaterki. To do niej już na początku zostaje porównana Pani March podczas codziennych zakupów.

W "Pani March" Virginia Feito kreując kolejne sceny coraz bardziej zacieśnia krąg niepewności

Słowa rzucone mimochodem, tyleż zaskakujące co bolesne, nie ulatniają się, poruszają fundamenty, wiercą dziurę w brzuchu. Pod powłoką świata, który protagonistce wydaje się, że zna, kryją się złoża ogólnie pojętych okropności. Virginia Feito kreując kolejne sceny coraz bardziej zacieśnia krąg niepewności. Osacza swoją bohaterkę, zabiera jej powietrze, dusi ją w swoim prestiżowym apartamencie. Roztacza jej życie między czułostkowością i naiwnością z jednej strony, a przemocą i gwałtem z drugiej. Debiutantce udaje się mieszać gatunki, thriller i gotycka baśń nakłada się na horror i satyrę, co sprawia, że mimo zachowania pozorów realizmu, rzeczywistość przedstawiona jest quasi autentyczna. 

Tworząc "Panią March" Virginia Feito obficie korzystała z dorobku takich twórców kina jak: David Lynch, Nicolas Winding Refn czy Olivier Smolders

Retrospektywność, odwołanie się do poetyki snu, zacieranie granicy między imaginacją a faktem - Virginia Feito obficie korzysta z dorobku takich twórców kina jak: David Lynch, Nicolas Winding Refn czy Olivier Smolders i tworzy własną interpretację obsesji. W „Pani March” znajdziemy wiele pięknych, filmowych scen. Będą przerysowane postaci, nienachalna symbolika, tajemnica, wydarzenie nierealne, wątki wielopoziomowe. Będzie też atrakcyjna dla czytelnika fabuła, bo przecież nowość od Wydawnictwa Echa jest tak naprawdę dobrze skonstruowaną prozą popularną. Jej lektura ma wywoływać emocje, odprężać, trzymać w napięciu, dawać rozrywkę. I tak też robi. A przy okazji, tak całkowicie po cichu, w drugim tle, opowiada też o szczęściu, rodzicielstwie, zazdrości, poszanowaniu zwierząt i paru innych wątkach. W ten sposób książka staje się dobrym materiałem do dyskusji i poszukiwania własnych odczytań. 

Recenzja "Osiem" Jerzy Franczak

Wydawca: Warstwy

Liczba stron: 144


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: marzec 2023 rok

Jerzego Franczaka znam z niewielkiej książki „Święto odległości”. Jest to taka rzecz, której praktycznie nikt nie czytał, a w 4 lata po premierze na lubimyczytać ma dwie oceny (w tym jedną moją). Patrzę na historię swojego bloga i widzę, że w momencie publikowania recenzji tej książki czytałem dużo popularniejszego „Przyjaciela” Sigrid Nunez oraz „Historie podniebne” Jakuba Małeckiego. Przyznam się bez bicia, że z tych dwóch tytułów pamiętam niewiele. Bardzo niewiele. A o „Święcie odległości” mógłbym dalej opowiadać. I to chyba najlepsza rekomendacja dla książki. Mimo że w międzyczasie przeczytałem około 400 innych, narracja Jerzego Franczaka dalej we mnie żyje.

W swojej recenzji „Święta odległości” pisałem tak „Celem autora nie jest stawianie i dowodzenie jakiejś tezy, nie zamyka dróg interpretacyjnych ani kalejdoskopu charakterów. Jemu chodzi o zatrzymanie się, o chociaż szczątkową refleksję nad błędnym kołem popadania w oczywiste skrajności. O próbę zmierzenia się z mentalnymi odległościami dzielącymi ludzi. Co ważne, pisarz nie pragnie nas przy tym uczyć ani karmić morałami. On tylko zauważa, sugeruje, dostarcza materiału do przemyśleń. Jest to też książka o niezrozumieniu przez innych, wynikającym z niezrozumienia samego siebie. O braku radości z tego kim się jest i czego można dokonać w swoim szarym, nic nieznaczącym bycie”. I choć upłynęły lata, autor wydał też inne książki, to w jego najnowszym zbiorze „Osiem”, chodzi mniej więcej o to samo.

Mamy tu osiem tekstów, które wiele ze sobą łączy. Na jedną opowieść przypada bohater główny i tło, w którym ważne są nawet najdrobniejsze szczegóły. Każda z postaci pochodzi z klasy średniej. Ktoś  pracuje w antykwariacie, inny jest nauczycielem, mamy też kobietę realizującą swoje ‘marzenia’ w sklepie papierniczym czy gospodynię domową. Wszyscy wypełniają swoje funkcyjne role sumiennie. „Osiem” nie jest jednak książką o rynku pracy czy braku gotówki, ale o kryzysie. Jerzy Franczak  umieszcza czytelnika w (nie)wygodnej pozycji podglądacza wkraczającego do mieszkań, sklepów, do budynków szkolnych i zmusza go do konfrontacji z bagażem emocjonalnym, który dźwigają podglądane osoby. Siłą książki jest ukazanie tych kryzysowych momentów w sposób zniuansowany, bez zbędnego traumatyzowania. Jeśli więc bohater będzie zwracał uwagę dzieciom, że te zachowują się nienależycie, to będzie to mimo wszystko empatyczne i uspokajające. Wszak ma dzieci, mimo że mógł je stracić (alkoholizm leczony na odwyku). Podobnie jest z inną Panią, która zdradza swojego męża podczas randek umawianych na Tinderze. Drobne niepowodzenia nie wprawiają jej w depresję, nie nakazują filozoficznego rozrachunku ze swoim sumieniem. Wciąż może przecież znaleźć inne adresy, wypić w spokoju lampkę wina, przeczytać przemoczony list. Tu nie ma diagnozy ani odpowiedzi. „Osiem” ma działać pobudzająco na czytelnika.

W wizji świata, który się zatrzymał, Jerzy Franczak tworzy współczesną poetykę intymności. „Osiem” pozostawia czytelnika w obliczu pokusy wielu porównań: myślimy o hybrydzie farsy i tragedii Walsera, skłonności do szyfrowania literatury Cortazara, poszukiwaniach łączności między realnością a światem przedstawionym Calvino. Jednak Jerzy Franczak rozumie, skąd wzięła się jego książka – z potrzeby opowiadania o tym, jak świat wybrzmiewa we wnętrzu i jak w zastanym bezruchu narasta napięcie. W tym kontekście być może najbliżej tej prozie do ducha Raymonda Carvera. Obaj panowie mówią o prostych ludziach, o monotonii i jałowości życia, także poczuciu życiowej porażki. W przeciwieństwie do amerykańskiego prozaika, autor „Święta odległości” pokazuje też światło w tunelu. Każdemu z bohaterów daje jakiś atrybut, który mimo wszystko stanowi o sensie jego życia.

U Franczaka duszna przestrzeń narracyjna ma wyraźne tło, które nie tylko mówi wiele o współczesnej Polsce, ale też pracuje nad ciągłością opowieści. Początkowo czytelnikowi może się wydawać, że to są proste historyjki o ludziach i ich codzienności. To jednak tylko pierwsze tło, pod którym ukryte są kolejne warstwy. Im bliżej końca książki, tym coraz wyraźniej dostrzegamy linie przecinające te teksty. Zaczynamy rozumieć, że małe zdarzenia (brak dwustuzłotowego banknotu, przypadkowe spotkanie) działają na zasadzie efektu motyla. Niezauważalnie wprawiają machinę w ruch, a ta oddziałuje na innych ludzi w innych opowiadaniach. Chcąc uzyskać pełny obraz zależności przyczynowo-skutkowych, należałoby te historie czytać drugi raz, w prawidłowym układzie. Jerzy Franczak daje nam też podpowiedź, jaka kolejność może być tą właściwą. Jest nią ośmiocyfrowy numer telefonu, który bohater jednej z narracji uznaje za niebezpieczny SPAM w jego skrzynce elektronicznej.

Wyprane z kolorów opowiadania zebrane w tomie „Osiem” zabierają nas do Krakowa, Tarnowa, Dębicy i na południowe prowincje. Za milczeniem bohaterów kryje się cierpienie i gniew, samotność i rezygnacja, ale też ulotny humor i otucha. Każda z postaci ma co najmniej kilka twarzy, masek, pod którymi lubi się ukrywać. Właśnie to symbolizuje okładka, gdzie zamiast ośmiu, mamy dziewięć kropek, a jedna z nich jest połączona. O tym autor mówi też symbolicznie. W jednej ze scen używa prostą grę słów - protagonistka marzy o masażu, a zamiast niego podczas rozmowy z koleżanką przypomina sobie, że jej mąż jest masarzem. Kontrastowe zestawienie relaksu z mięsem mówi więcej niż tysiąc słów. Rozdźwięk między rzeczywistością a złudzeniami ukazuje też historia wojenna. Młody student wyjeżdża do Paryża, gdzie uzyskuje dla kuzyna informacje o rzezi w powiecie brzeskim. Pewna żydówka zostaje uratowana przez mieszkańca, co jest kolejną cegiełką w temacie wyzwolenia. Jednocześnie jest przetrzymywana do końca wojny, rodzi swojemu wybawicielowi dziecko, a gdy ma okazję, ucieka razem z nim do Izraela. W ten sposób to co piękne, zmienia się w narrację o sile i przemocy. Ta młoda żydówka z dalekiego tła zbioru „Osiem” dobitnie pokazuje jak trudne jest ciągłe tworzenie autokreacji i jak kłopotliwe bywa wyjście z tego stanu.

Jerzy Franczak stworzył bardzo precyzyjny zbiór. Można go odczytywać na wielu płaszczyznach, a każda z nich dostarcza satysfakcji. Są tu wątki religijne, historyczne, wstyd klasowy, niezrozumienie, ironia. Autor wyłapuje kolejne twarze, a głosy z offu wiążą teksty, spajając je w metafizyczny obraz współczesnego człowieka. Monolog wewnętrzny protagonistów nie tylko opowiada losy, ale także wskazuje na rozdźwięk pomiędzy wymarzonym a dostępnym scenariuszem życia. Każdy z bohaterów mógłby coś zrobić, ale tego nie robi. Tak jak my – ciągle za czymś spieszymy, ale rzadko potrafimy wyjść ze swoich udawanych ról. Czy „Osiem” może nam w tym jakoś pomóc. 

Recenzja "Biały głód" Aki Ollikainen

Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 108


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Justyna Polanowska

Premiera: 5 grudnia 2022 rok

W 2016 roku nagrodę The Man Booker Prize zgarnęła Han Kang za „Wegetariankę”. Na shortliście znalazły się wtedy inne znane polskiemu czytelnikowi powieści: „Dziwna myśl w mojej głowie” Orhana Pamuka, „Całe życie” Roberta Seethalera, „Historia zaginionej dziewczynki” Eleny Ferrante czy wybitny „Czteroksiąg” Yana Lianke. Bardzo mocny zestaw, do którego nie załapały się książki Kenzaburo Oe, Eka Kurniawana czy Aki Ollikainena. Dziś, w sześć lat po tym rozdaniu, do rąk czytelników znad Wisły trafia wreszcie „Biały głód” – niewielka powieść, która na wspomnianym tle, wcale nie prezentuje się jak reprezentacja Polski w starciu z Argentyną.

Powieść Ollikainena otwiera serię Przeszły-ciągły. Ma ona w założeniu prezentować współczesne powieści historyczne z różnych zakątków świata. Razem z bohaterami przenosimy się więc do 1867 roku. Finlandię gnębi ostatnia klęska głodu. Według oficjalnych statystyk na przestrzeni trzech lat zginęło 15-20% ogólnej populacji kraju (około 270-300 tysięcy ofiar). Przyczynami katastrofy były słabe zbiory. Z uwagi na ponadprzeciętne opady deszczu (1866 rok) ziemniaki i warzywa okopowe gniły na polach. Później przyszła też wyjątkowo mroźna zima i szalony wrzesień 1867 roku, gdy pod wpływem ujemnych temperatur, nowe uprawy doszczętnie utracono.

W tym ponurym krajobrazie najlepiej radzą sobie bogaci (a jakże!). Nawet jednak oni są zmuszeni do pozbywania się swoich służących, by nie mieć na głowie dodatkowych gąb do wykarmienia. Zupełnie inne zmartwienia mają biedni. Żeby przetrwać, pożywają się korą i trawą. W akcie desperacji, szukając ostatniej drogi ratunku, ruszają przed siebie, by znaleźć miejsce, gdzie będą w stanie przetrwać.

Tą drogą podąża też Marja. Pozostawia konającego męża i rusza wraz ze swoimi dziećmi do Petersburga. Dlaczego tam? Bo to duże miasto, więc szanse na przeżycie są większe, niż na fińskiej prowincji. Problemów w realizacji tego planu jest jednak kilka. Przede wszystkim Marja nie wie, gdzie leży Petersburg. Nigdy tam nie była. Idzie więc po prostu przed siebie. Po drugie jest szalenie zimno. Nie ma też co jeść, a opisy fizycznego bólu związanego z głodem są równie dotkliwe, jak te z niezapomnianej książki Hamsuna. Wreszcie nie pomagają też ludzie. Co prawda na widok dzieci pozwalają przespać się w szopie czy ogrzać przy piecu, ale czasami jest to okupione innymi nieprzyjemnościami. Ot na przykład gwałtem, po którym żona oprawcy nazwie bohaterkę dziwką. Szczegóły podróży przeplatane są scenami z nienazwanego miasteczka. Skupiają się one na lekarzu o dobrym sercu i kruchym kręgosłupie moralnym. W przeciwieństwie do naturalistycznych, apokaliptycznych scen z Marją i jej dziećmi, ta część pokazuje nam wejrzenie na biedotę miejską. Jest to miejsce, gdzie  żyje się trudno, ludzka bliskość jest czymś wręcz nienaturalnym, ale jednocześnie postaci zachowują resztki cywilizowanych odruchów. Pod koniec książki te dwa światy przetną się.

„Biały głód” porównuje się do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, ale w mojej opinii nie jest to zestawienie najlepsze. Amerykański pisarz zdziesiątkował ludność Ziemi, wykreował apokalipsę, by pokazać, że cały postęp technologiczny, osiągnięcia gospodarcze, bogactwa kultury, straciły znaczenie w obliczu globalnego zniszczenia. Katastrofa to w „Drodze” koniec cywilizowanego świata. Obrazują to zarówno zniszczone domy, wyludnione miasta, brak elektryczności, fabryk czy benzyny, jak i demoniczna wizja upadku wszelkich norm i wartości. Na tym tle Aki Ollikainen tworzy brutalny świat, w którym owszem, żadna sprawiedliwość nie istnieje, ale nadzieja nie umiera jednak doszczętnie. Muszę się jednak zgodzić, że oba dzieła łączy dobrze zaprezentowane przeświadczenie o prawie do życia na ziemi. Także kwestia poświęcenia jednego istnienia dla drugiego, w walce ze złem dystopijnego świata. Oba napisane też oszczędnym, surowym językiem, który idealnie koresponduje z ponurym pejzażem życia bohaterów.

W „Białym głodzie” Aki Ollikainen zaprasza czytelników w podróż przez drastycznie zmieniający się krajobraz społeczny. Do przemyślenia pozostaje walka o nowe zdefiniowanie humanizmu, który zazwyczaj przegrywa z destrukcją środowiska. Fiński pisarz roztacza demoniczną wizję następstw wielkiego głodu, ale jednocześnie daje przestrzeń na kontemplację. Pozostawia swoje dzieło otwartym. Czy pozwolimy tej książce wejść w dialog z naszymi przyzwyczajeniami, zależy już wyłącznie od nas.