Recenzja "Bob albo mężczyzna na łodzi" Peter Markus

Wydawca: Wydawnictwo Ha!art

Liczba stron: 156


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Piotr Siwecki
 
Premiera: 19 września 2022 rok

Wydawnictwo Ha!art od lat zaskakuje czytelników. A to za sprawą abstrakcyjnych wierszy wyprowadza ze strefy komfortu, a to znowu proponuje tekst prowadzony we wszystkich dostępnych gwarach, dialektach i odmianach języka polskiego, a to jeszcze przy następnej premierze zabiera nas do lasu, by tam poruszyć temat seksu w naturze. „Bob albo mężczyzna na łodzi”, czyli jedna z kilku nowości planowanych na końcówkę 2022 roku, doskonale wpisuje się w tę ofertę.

W oryginalnym wydaniu na okładce znajduje się łódź z człowiekiem na pokładzie, dryfująca gdzieś na środku jeziora. Jest ona łudząco podobna do zdjęcia z okładki zbioru opowiadań „Utracony dar słonej krwi”. Wydawnictwo Ha!art już w tym momencie postanowiło dokonać korekty. W ich wizji kluczem do interpretacji dzieła nie jest sama woda, a ryba. To właśnie ona została przedstawiona w centrum nowej okładki.

„Bob albo mężczyzna na łodzi” Petera Markusa odchodzi od tego, co dostrzegamy w większości debiutanckich powieści. Nie ma tu pchania na siłę modnych tematów, autor nie ozdabia swojej książki skomplikowanymi ornamentami, nie skupia się też na prezentacji psychologicznych, moralnych i społecznych form kształtowania się osobowości głównego bohatera. Nie wciska także na siłę fabularyzowanej wersji własnych doświadczeń.

Czym więc jest „Bob albo mężczyzna na łodzi”? Pisanym niewierszem, antygatunkowym, postkapitalistycznym i quasi-filozoficznym tekstem o poszukiwaniu ryby. Żadne streszczenie nie unaoczni rozmiarów tajfunu, który szaleje pod czaszką Petera Markusa. Spróbujmy jednak. W warstwie fabularnej oglądamy historię Boba, syna Boba i ojca Boba. Ten ostatni jest narratorem, który najpierw opowiada o swoim ojcu, a później go poszukuje. Bob na swojej łodzi o imieniu Bob, szuka pewnej ryby. Chce ją znaleźć, bo ona może mu powiedzieć, jak dalej żyć. Może zdradzić mu sens istnienia. Bob syn stara się pomóc Bobowi-ojcowi, mimo że przez tę aktywność zaniedbuje swoje obowiązki rodzinne. A najmłodszy Bob-wnuk czeka, aż jego ojciec stanie się ojcem spełnionym, przestanie być jak ten klaun z plasteliny oglądany w telewizji.

I tak to się toczy. Bob pływa na łodzi, Bob śpi na łodzi, Bob łowi więcej niż inni, Bob śpiewa rybom, Bob sprzedaje ryby. Autor z zadziwiającą sprawnością i precyzją kroczy przez zamieć zdarzeń, z której wyłania się szokująca prawda: to wszystko jest przemyślane. Od pojedynczego słowa, aż do metaforycznego znaczenia poszczególnych postaci i czynów. Woda jako moc oczyszczająca, ryba jako Bóg, doświadczenie przegranego pościgu i walki z siłami przyrody, która daje początek nowej historii. Markus otwiera dziesiątki ścieżek interpretacyjnych, dzięki czemu cały utwór nieustannie ewoluuje, pozwala się tworzyć na nowo w spotkaniu z czytelnikiem.

Jest w tej książce kilka znaczących scen. Jedną z nich jest moment połowu. Bob wyciągnął małą rybę, ale ta okazała się niewystarczająca, niezdolna do zaspokojenia jego potrzeb. Gdy chciał tę małą rybę oddać naturze, połknęła ją duża ryba. Bob wyłowił więc tę dużą rybę. W jej ustach znalazł małą nietkniętą, niepogryzioną i nieprzetrawioną. Uratował ją, a dużej postanowił dać nauczkę. Oczyścił ją, ugotował i zjadł. Nauczanie jest jednym z sensów pisarstwa Markusa. Jest on przewodnikiem dla swoich czytelników, pokazuje, że nie zawsze siła ma znaczenie, nie zawsze technika jest najważniejsza, nowoczesność wcale nie jest lepsza, od instynktów pierwotnych.

Markus żongluje elementami z najróżniejszych gatunkowych porządków, odwołuje się do licznych dzieł literackich, odświeża język. Liczbę słów redukuje do minimum, ale przy tym stawia na repetetywność. Zwraca tym samym uwagę na zdanie, jako jednostkę kompozycji, przełamuje jego sens syntaktyczny.

„Bob łowi w jeziorze, kiedy nie łowi w rzece.

Są ludzie w mieście, którzy wierzą, że duże ryby żyją w jeziorze.

Ale są też małe ryby, które żyją w jeziorze.

Ryby z jeziora czasami wpływają do rzeki.

Ryby z rzeki czasami wpływają do jeziora.

Bob nie dba o to, czy łowi w rzece, czy w jeziorze.

Bob wie, że ryba, którą on chce złowić nie dba o to, czy jest w rzece, czy w jeziorze.

Dla ryby woda jest wodą.

Dla Boba woda jest wodą.”

Tak to wygląda. I o dziwo wcale nie jest nudne. Układa się w piękną, transcendentną pieść o ziemskiej i niebiańskiej materii.

I na koniec jeszcze humor, bo gdzieś tam o nim wspomniałem. Tak, „Bob albo mężczyzna na łodzi” bywał dla mnie zabawny. Nie w sensie humoru sytuacyjnego. Śmiałem się z samej konstrukcji zdań. I to chyba najlepiej pokazuje, jak bardzo zakorzeniłem się w tym, co typowe dla literatury. Jak bardzo potrzebuję głosów, które zwracają uwagę na istotę rzeczy, a nie grają na emocjach.

„Kiedy martwy mężczyzna wypadł ze swojej łodzi i wpadł do rzeki, to, gdyby łowił blisko jakichś innych łodzi łowiących na rzece tamtego dnia, to martwy mężczyzna pewnie by żył, martwy mężczyzna zostałby uratowany przez innego rybaka, który byłby wystarczająco blisko, żeby rzucić linę martwemu mężczyźnie, żeby ten mógł złapać tę linę rzuconą przez tego rybaka, który byłby wystarczająco blisko, żeby wyłowić martwego mężczyznę z rzeki i wciągnąć do swojej łodzi.”

Drogie Wydawnictwo Ha!art, więcej Markusa poproszę!

Recenzja "Maestro" Birute Jonuškaitė

Wydawca: Pogranicze

Liczba stron: 436


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Joanna Tabor
 
Premiera: 21 lipca 2022 rok

Pamiętacie dzieje Rasy? Młodej, ambitnej kobiety, która kończy wymarzone studia plastyczne, podróżuje po świecie i z całych sił stara się dowiedzieć, skąd się wzięła? Nie? Nie dziwi mnie to. „Maranta”, poprzednia książka Birute Jonuškaitė, miała swoją polską premierę dwa lata temu. Jak praktycznie każda pozycja wydawana przez Pogranicze, nie doczekała się większej promocji, nie trafiła na półki dużych księgarń, nie została wyróżniona żadną nagrodą (w Angelusie nie dotarła nawet na długą listę, dostała z kolei nominację w Gdyni za przekład). O Rasie i jej rodzinie czytało niewielu, stąd zainteresowanie kontynuacją tej książki – nowością „Maestro” nadal jest znikome. A szkoda, bo to lektura bardzo ciekawa.

Tak jak w „Marancie” litewska pisarska miesza losy matki, córki i wnuczki, tak w „Maestro” skupia się na Wiktorze. W rzeczywistości Wiktor (tytułowy Maestro) jest już staruszkiem. Nie brakuje mu pieniędzy: pochodzi z bogatej rodziny przemysłowców, jest uznanym malarzem, w życiu osiągnął dokładnie to, co osiągnąć chciał. Jest więc człowiekiem spełnionym, choć właściwie od samego początku czujemy, że czegoś mu brak. To ‘coś’ udaje mu się jednak odnaleźć.

Wiktor po latach poznaje swoją wnuczkę – Rasę, którą dobrze już znają czytelnicy „Maranty”. Zaczyna z nią rozmawiać, wyjaśniać, wspominać. Kompozycja powieści ogniskuje się na ich wzajemnym dialogu i reminiscencjach z przeszłości. Powoli wchodzimy w świat rodziców bohatera – odległy i obcy, wychodzący poza codzienny znój, bród czy traumę czasów wojny. Maestro opowiada o nich bez patosu i kompleksowej wiedzy. Często znikali z jego życia, podróżując do Paryża, Mediolanu czy innego zakątka świata. Zostawili go także w kluczowym momencie dojrzewania. Gdy nadchodziła wojna, a nad Warszawą zaczęły latać samoloty wroga, młody Wiktor udał się w podróż nad jezioro Gaładuś.

To tam doświadczył pierwszego i jednocześnie ostatniego powiewu miłości. Zakochał się w Zyni – kobiecie żywiole, lokalnej uzdrowicielce, miłośniczce flory i fauny. Nie mogąc o niej zapomnieć, porównuje z nią inne kobiety, nie zdając sobie przy tym sprawy, że popełnia wielki błąd. Każda istota to przecież odrębny wszechświat, inne emocje, wierzenia, ambicje. Trzymający go przez lata warkocz ukochanej, jest motorem napędowym sztuki, ale nie pozwala wyjść z impasu w relacjach z ludźmi.

Czas spędzony w Dusznicy opisany został wyjątkowo plastycznie. Zawiera wiele realistycznych, a czasami tez poetyckich scen – jak chociażby wtedy, gdy Wiktor rani się w rękę, by uzasadnić swoją wizytę u Zyni. Metaforyczny jest też tunel łączący jej dom ze spokojną przestrzenią. Strach towarzyszący bohaterowi przy schodzeniu ze schodów odczytuję szerzej, jako lęk przed nowym i nieznanym. Maestro dostał wszystko. Największy problem i dyskomfort odczuwał wtedy, gdy podczas działań wojennych zabrakło mu farby i osprzętu malarskiego. Nie doświadczył głodu, zimna, biedy czy przemocy w domu. Prowadził życie stabilne, z dala od zaangażowania politycznego. Lubił szokować (jak chociażby wtedy, gdy w galerii ustawił obraz ze świńskimi uszami), ale źle czuł się, gdy podobne chwyty wykorzystywano na nim. W scenie, gdy staje przed nim naga, osiemnastoletnia Helena, nie czuje pożądania. Jest zmieszany, widzi w niej model, który można by wykorzystać do namalowania kolejnego obrazu.

Wiktor był człowiekiem chłodnym. Nie robiło mu różnicy, czy rozmawia z Niemcem, czy z koleżanką. Śmierć była dla niego wyłącznie zjawiskiem estetycznym. Mogła albo zachwycić nieuchwytnym pięknem, albo obrzydzić pejzaż codzienności. Nawet spotykając małą dziewczynkę z misiem, płaczącą nad zwłokami jej bliskich, strofuje ją, odtrąca, nie pomaga. „Maestro” jest tak naprawdę wiwisekcją figury artysty – nieco wycofanego, obojętnego, ale też obserwowanego i opisywanego przez kobiece otoczenie. To one pełnią tu rolę zwierciadła, które odbija przebłyski jego osobowości. Migotliwa wędrówka między małymi wielkimi chwilami tworzy jego obrazy, jest esencją rozumienia sztuki.

„Maestro” to powieść o konkretnej jednostce. Z drugiej strony nie sposób pominąć szerszego kontekstu dzieła. Birute Jonuskaite pokazuje, jak spokój prowincjonalnego świata zostaje bezpowrotnie zburzony przez wtargnięcie wojny i postępu. Choć umieszczenie w centrum dziecięcych bohaterów pozwoliło na nadanie waloru niezwykłości błahym wydarzeniom, gdzieś w tle widzimy brutalne sceny pokazujące naukę przeżywania najtrudniejszych, najbardziej bolesnych emocji. Do wygodnego, pełnego trywialnych spotkań, wzajemnego mijania się i rytuałów determinujących dynamikę bliskich więzów, wdziera się stopniowo chaos, strach, śmierć i rozpad. W tym kontekście „Maestro” jest dla mnie także hipnotyzującą medytacją na temat pamięci, wspólnej historii, ulotności wspomnień oraz kłamstw, które prowadzą do samotności.

Sama powieść ma chropawą, nielinearną strukturę. Przeszłość to się przybliża, to oddala. Bez zapowiedzi pojawiają się postaci epizodyczne, które dopiero po paru stronach ujawniają swoje prawdziwe pochodzenie i intencje (w tym kontekście na pewno łatwiej będzie wejść w świat tej książki osobom znających „Marantę”, choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać „Maestro” bez znajomości losów Rasy). Dużo tu niedomówień i przerwanych wątków, co zachęci czytelników literatury artystycznej, a odrzuci osoby szukające w książkach rozrywki i klarowności. Warto też przeczytać ostatnie sto stron utworu. Stanowi go niecodzienny dziennik autorki. Dzieli się w nim własnymi przemyśleniami na wiele tematów, w tym w szczególności sposobu kreowania postaci. To z jednej strony uzupełnienie książki i tematu artysty, z drugiej punkt wyjścia do dyskusji na temat ścierania się kultur i nowoczesności

Recenzja "Terra Alta" Javier Cercas

Wydawca: Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Liczba stron: 360


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Adam Elbanowski
 
Premiera: 18 sierpnia 2022 rok

„Terra Alta” przedstawiana jest jako kryminał, ale kryminałem nie jest, przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Javier Cercas wykorzystuje gatunkowe klisze, ale szuka w życiu swojego bohatera czegoś bardziej skomplikowanego. Odzwierciedleniem tego zamiaru są pojawiające się wątki poboczne, odwołania do literatury, ale także język: wyważony, precyzyjny, różniący się od ustalonego idiomu powieści gatunkowej.

W drugim czy trzecim zdaniu powieści pojawia się pierwszy trup. A właściwie od razu dwa. Ktoś najpierw torturował, a później bestialsko zabił parę staruszków. Później razem z bohaterami odkryjemy kolejne ciała: służącej, matki bohatera, terrorystów i to ostatnie, którego pojawienie się zmrozi serca czytelników najbardziej. Morderstwa to pierwsza, ale nie jedyna klisza. Mamy tu przecież policjanta z trudną przeszłością, walkę o zaszczyty i pieniądze, zamknięcie śledztwa i samodzielną potyczkę ze złem, wreszcie prawdziwego winnego, który nie jest tym, kogo mogliśmy się spodziewać. Pojawianie się kolejnych zdarzeń wpisujących się w dobrze nam znaną strukturę, nie nuży, nie denerwuje. Cercas między tym wszystkim daje nam dużo więcej, dzięki czemu nasza uwaga skupia się na wielu płaszczyznach historii.

Tytułowa „Terra Alta” to niewielka miejscowość w południowo-zachodniej Katalonii. Właśnie w niej zostaje ukryty Melchior, trzydziestolatek, który od samego początku ma pod górkę. Wychowany przez prostytutkę, uzależniony od narkotyków, z kryminalną przeszłością, nieoczekiwanie dla całego otoczenia nawraca się pod wpływem lektury „Nędzników”. Postanawia zostać policjantem i już na początku swojej kariery osiąga sukces. Musi go jednak okupić przesiedleniem na prowincje. Terra Alta miała być tylko przystankiem, odpoczynkiem od intensywnego działania. Tak się jednak nie stało. Melchior coraz bardziej wsiąka w tkankę miejską, poznaje przestrzeni społecznego fermentu. Tu każdy się zna, nic się nie ukryje, a smutne epizody z przeszłości trzymane są w głębokiej tajemnicy.

Tak jak miasto jest dla Cercasa zbiorem ludzi i relacji, tak zabójstwo jest tylko narzędziem wyjaśniającym konkretne zachowania bohaterów. Autor jest brutalny tylko tam, gdzie wymaga tego dramaturgia. W innych miejscach stawia na zwięzły opis samego zdarzenia. Zbrodnia jako obiekt estetyczny nie jest mu do niczego potrzeba. Zdecydowanie ciekawsze jest wchodzenie w umysł i serca postaci. Szczególnie wyrazista jest tu przemiana Melchiora – z zagubionego i uzależnionego młodzieńca w odpowiedzialnego obywatela, strażnika sprawiedliwości, Javerta. Cercas nie ogranicza się jednak tylko do niego. Galeria postaci poszerza się z każdą stroną, a portret każdego z nich został właściwie pogłębiony.

Nowość od Oficyny Literackiej Noir sur Blanc opowiada o rzeczach fundamentach. O pamięci, cierpieniu, zemście, sprawiedliwości, pochodzeniu. Także o sile literatury, która czasami zbawia, innym razem łączy losy, a bywa też, że jest wykorzystywana jako instrument do zdobywania rozgłosu. Ważna jest tu też historia – ta mała, indywidualna, i duża, której ofiarami padają biedni, niewinni, zwykli mieszkańcy. Można zadać pytanie, po co Cercasowi w tym wszystkim poetyka kryminału? Myślę, że prawdziwa jest najbardziej błaha odpowiedź: aby tę epicką książkę dobrze się czytało. I rzeczywiście, hiszpański pisarz robi to z sukcesem. Finalnie wszystkie układanki puzzli do siebie pasują. Javier Cercas pozostawia sobie także pole do dalszej opowieści. Niektóre tajemnice pozostały przecież nierozwiązane (oprawcy matki Melchiora nie zostali zidentyfikowani), a postaci niedopisane (kim w końcu jest Vivales?). Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na ciąg dalszy.