Recenzja "Wiersze zrozumiałe same przez się" Guy Bennet

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 136


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Aleksandra Małecka

Premiera: 24 marca 2021

Recenzja noblowska

Nigdy w historii poezji tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu

Recenzja postapokaliptyczna

Gdyby ludzie pomarli, zwierzęta pozdychały, a rośliny się posuszyły, czytałbym Bennetta.

Recenzja pozytywna

To dobra książka jest.

Recenzja negatywna

To jest zła książka.

Recenzja od tlumacza dla tłumacza

Świetne tłumaczenie, które najlepiej objawia się w pomyśle na translację „Wiersza białego”.

Recenzja bezpośrednia

To soczyste, literackie bombardowanie, w którym zamiast uczuć, pociskami są proste słowa.

Recenzja naukowa

W tym laboratorium historii, które tak mocno działają na czytelnika, czuje się przede wszystkim docieranie do substancjalnego świata, w którym za pomocą soczewek, możemy ujrzeć emocjonalny rewir naszego jestestwa.

Recenzja spod bloku

Ożesz kórwa.

Recenzja ekologiczna

I tylko tych drzew żal.

Recenzja einsteinowska

Prędkość, z jaką porusza się ciało, nie może być większa niż prędkość czytania „Wiersza jednowersowego”

Recenzja polityczna

Ten atak ma zniszczyć Polskę. Doprowadzić do tryumfu sił, których władza zakończy historię narodu polskiego. Trzeba się przeciwstawić. To obowiązek państwa, ale i nasz, obywateli. W szczególności musimy bronić prozy. Za wszelką cenę.

Recenzja z dumą i uprzedzeniem

Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko „Wierszy zrozumiałych samych przez się”.

Recenzja z przytupem

Jedna z najlepszych książek roku zdaniem Baracka Obama/Zadie Smith/Stephena Kinga/J.K. Rowling/Karla Ove Knausgarda/Harukiego Murakamiego/Washington Post/The Times/The New York Times/Kubusia Puchatka*

*niewłaściwe skreślić

Recenzja hydrauliczna

Bennett zaprasza czytelników do wspólnej, niedługiej wycieczki, podając materiał, który ma odetkać im zmysły.

Recenzja niedokończona

Ja

Recenzja feministyczna

Orgazm z Benettem to kolaboracja z systemem patriarchatu!

Recenzja korporacyjna

Bełkot gigusia w zaczarowanym uberze.

Recenzja z gazety

Autor doskonale zdaje sobie sprawę, że nie pisze dla każdego. Stateczna, poważna osoba, z kubkiem herbaty w ręku, miłośniczka serialowych tasiemców, wzdrygająca się eksperymentów, odrzuci „Wiersze zrozumiałe same przez się”, nie biorąc dla siebie nic.

Recenzja piłkarska

Nawet słynna Barcelona, Guy Bennetta nie pokona

Recenzja szkolna

Ten tomik jest jak pieróg ze szpinakiem, wygrzebany spośród setek innych pierogów nadzianych truskawkami. Cierpki. Nadający się do wyrzucenia.

Recenzja pozycjonująca

Wiersz tu występuje. Znajdziesz tu wierszyki na dzień babci i dziadka. Są też inne wiersze, jak na przykład: wierszyk o wiośnie, wiersz biały, wiersz o miłości. To prawdziwy tomik wierszy inaczej. To nie żaden tomik wierszy grochowiaka, ani tomik poezji baczyńskiego dwie. Nie jest to poezja tyrtejska, poezja smaku, poezja metafizyczna, poezja dworska. Sprawdzi się jako poezja na dobranoc i poezja zimowa. „Wiersze zrozumiałe same przez się” to najlepszy tomik poezji 2021. Guy Bennet ze swoim tomikiem wierszy wygrywa konkurs w kategorii najlepszy tomik wierszy 2021.

Recenzja na media społecznościowe

"Wiersze zrozumiałe same przez się" Guya Bennetta w tłumaczeniu Aleksandry Małeckiej, to kolejna znakomita pozycja w serii konceptualnej wydawnictwa Ha!art. Zadziwiająca prostotą i urzekająca wielowymiarowością. Czytajcie!

Recenzja filozoficzna

Wiem, że wiem jeszcze mnie, niż gdy wiedziałem, że nic nie wiem.

Recenzja "Najada" Zyta Oryszyn

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 180


Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 22 lutego 2021

Nie sposób przeczytać „Najady” w jeden wieczór, choć objętość wskazuje na to, że przecież da się. Słowa, które w niej występują, ich struktura, zestawienie i rytmika, skupiają na sobie uwagę, nie pozwalając się rozpędzić w lekturze. Ale cóż w tym dziwnego. Jeśli miało się obok siebie Edwarda Stachurę, to czułość na słowa, ich brzmienie i niuanse znaczeń, fakturę i czasoprzestrzeń, ich barwy i zacienienie – to wszystko musi być doszlifowane do perfekcji. I jeśli dodatkowo całe życie doświadczało się wykorzenienia z egzystencji to nie zaskakujące, że w swoim debiucie zamyka się w języku tyle bólu, samotności i...drzazg.

Słowa 'debiut' i 'drzazg' podkreślam tu nie przez przypadek. Trzeba mieć naprawdę dużo samozaparcia, wiary w czytelnika i odwagi, żeby po pięćdziesięciu latach od premiery, wznowić tak trudną książkę. Pisząc trudną nie mam wcale na myśli wiejskiej gwary, jaką posługują się bohaterowie „Najady”. Kłopotliwy wymiar powieści to przede wszystkim jej tematyka, obnażająca egzystencjalne niepowodzenia życia w powojennej Polsce. Nie ma tu miejsca na sztucznie pompowane emocje, nagłe i niespodziewane zwroty akcji, płomienną miłość czy jednoznaczne wyroki. Oryszyn skupia się za to na historii dzieciństwa spędzonego w zamknięciu i związanej z tym traumie.

W kilku dostępnych recenzjach podkreśla się podobieństwa „Najady” z prozą Wiesława Myśliwskiego. To dość naturalne skojarzenie – wszak i Oryszyn i autor „Nagiego sadu” debiutowali w podobnym okresie i co więcej, zaliczani są do nurtu wiejskiego. Ja jednak wolę stać na stanowisku, że autorka „Ocalenia Atlantydy” mówi swoim własnym, niepodobnym do niczego innego językiem. Przede wszystkim wchodząc w świat jej książki, nie jest się tu albo tam, w jakiejś konkretnie zarysowanej przestrzeni. To miejsce określiłbym jako 'między'. Każdy z nas, wczoraj, dzisiaj i jutro jest w jakimś swoim 'między': między żoną a synem, między słowami piosenki a obowiązkiem służbowym, między niebem a ziemią, między porankiem a zmierzchem, między narodzinami a śmiercią. Poznawanie tego 'między', jest jedynym sposobem na poznanie samego siebie, na spojrzenie na siebie z perspektywy zwierciadlanego odbicia. W tej prozie dochodzi do konfrontacji z innością, która pozwala właśnie na odkrycie siebie.

Czyż nie takie jest właśnie życie bohaterów tej książki? Położone gdzieś poza czasem, poza głównym nurtem codzienności. Czy Marychna i jej niedoszła miłość są szczęśliwi albo smutni? Zaradni albo zagubieni? Cierpliwi albo impulsywni? To wszystko naprawdę trudno orzec. Jedno jest pewne. Te młode osoby są nieustabilizowane w sensie duchowym i emocjonalnym. Ciągle czegoś pragną, ale tak naprawdę nie potrafią tego do końca sprecyzować. Jest więc „Najada” książką o poznawaniu siebie, swoich odczuć i ambicji. Powieścią o przytłoczonej obowiązkami seniorce rodu, o chęci znalezienia oparcia w drugiej osobie, o próbie znalezienia w siły, na wyrażenie odmowy dla czynów godzących w nasze sumienie. Książką definiującą tożsamość i życie w ciągłe obcości, tak jednostkowej, jak i zbiorowej.

„Najada” jest historią powstałą z zasłyszanych opowieści, z plotek, rodzinnych biografii i własnego doświadczenia. Nie jest to jednak spisywanie w stosunku 1:1. Oryszyn myli tropy, zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością, miesza życiorysy. Dzięki temu nie tracąc jednostkowej prawdy doświadczeń nadaje jej wymiar uniwersalny. Mówi przy tym językiem mitu, anegdoty, baśni i przypowieści. W gruncie rzeczy to od pierwszego do ostatniego znaku książka pytań, nie gotowych rozwiązań. Wieloznaczna relacja pogmatwanych i nieoczywistych losów tych, którzy za wszelką cenę chcą żyć tak, by swój byt naprawdę zrozumieć.

Recenzja "Ostatni brzeg" Nevil Shute

Wydawca:
Rebis

Liczba stron: 344


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Zofia Kierszys

Premiera: 9 marca 2021

III wojna światowa rozpoczęła się z hukiem. Albania zbombardowała Neapol. Egipt zbombardował Anglię i Stany Zjednoczone. Stany Zjednoczone i inne państwa zrzeszone w NATO wypowiedziały wojnę Związkowi Radzieckiemu. W ten cały zamęt włączają się też Chiny, które korzystając z okazji zrzucają bomby kobaltowe na ośrodki przemysłowe w największym państwie na świecie. Tysiące bomb podziurawiło cywilizację i zniszczyło życie na znacznej części planety. Tylko populacje zamieszkujące fragmenty Ameryki Południowej, Afryki Południowej i Oceanii przetrwały. Ale na jak długo?

Napisany w 1957 roku przez brytyjsko-australijskiego autora Nevila Shute'a (1899-1960), „Ostatni brzeg” to powieść postapokaliptyczna prezentująca doświadczenia mieszkańców Melbourne po zakończonej wojnie nuklearnej. To jedna z kilku tego typu książek, które ukazały się w następstwie Holokaustu oraz bombardowań Hiroszimy i Nagasaki, w czasach, gdy zimna wojna między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim rozkręcała się na dobre. Co ją wyróżnia i dlaczego warto po nią sięgnąć w dobie pandemii?

W ostatnich latach literatura postapokaliptyczna wiązała się z hordami zombie („The Walking Dead”), zdziczałymi kanibalami („Droga”) oraz wodzami niewolników („Mad Max”). Świat po kataklizmie kojarzył ze strachem, napięciem, atakami bestii, zezwierzęceniem. Tymczasem „Ostatni brzeg” prezentuje ludzi, którzy spokojnie kontynuują swoje życie. Relaksują się na plaży, pielęgnują roślinki, gromadzą mleko, piją brandy, idą do pracy. Jej melancholijny rytm sprawia, że to prawdopodobnie najbardziej stonowana powieść postapokaliptyczna, jaką dane jest nam poznać. Powściągliwa jest nawet podróż okrętu podwodnego dowodzonego przez kapitana  Dwighta Towersa. A cel misji jest przecież tajemniczy i niepokojący – załoga, w której skład wchodzi także Peter Holmes, ma za zadanie zbadać źródło sygnałów radiowych nadawanych ze Stanów Zjednoczonych. Ten epizod nie jest dla Shute'a pretekstem do wymyślania kolejnych katastroficznych płycizn. Wykorzystuje go do ukazania kondycji załogi oraz opisania rodzących się relacji wymienionych bohaterów. Dlatego też finał eskapady jest tak banalny - to zwykły przypadek decydował o nadawaniu trudnych do odczytania wiadomości.

Z czasem życie mieszkańców coraz bardziej zaczyna różnić się od tego, co znali wcześniej. Z powodu deficytów benzyny, przemieszczanie się jest możliwe tylko przy wykorzystaniu kolei. Zaczyna brakować innych, podstawowych produktów spożywczych i przemysłowych.  Nie powoduje to jednak chaosu ani  paniki. Wszyscy pogodzili się z nadchodzącą śmiercią. Rozmawiają bez zbędnych emocji, zakładają ogródki, ogradzają farmę, łowią łososie. Shute prostymi słowami, bez nadmiernie rozbudowanych środków wyrazu, metodycznie opisuje następujące po sobie wydarzenia. Dopiero w finale pozwala sobie na nieco więcej uczuć i wzruszeń, nie przeciągając jednak struny. Ostatecznie wszystko kończy się tak, jak powinno.

„Ostatni brzeg” to powieść obnażająca bezsens wojny i zagłady nuklearnej. To też jedno z najbardziej sugestywnych świadectw życia w oczekiwaniu na zagładę. Być może książka straciła już nieco na aktualności – trudno dziś spodziewać się eskalacji konfliktu chińsko-rosyjskiego, który wynikł „w następstwie wojny pomiędzy Rosją i siłami NATO, będącej rezultatem wojny izraelsko-arabskiej rozpoczętej przez Albanię”. Nie ma tu też rozbudowanego świata wirtualnego, który obecnie przypuszczalnie pozwoliłby na zahamowanie tej fali absurdu. „Ostatni brzeg” poraża jednak czymś innym - uniwersalizmem i chłodem. Realizmem w portretowaniu ludzkiego życia. Bardzo dobra rzecz.

Recenzja "Buddy Longway. Tom 1. Chinook na całe życie" Derib

Wydawca:
Kurc

Liczba stron: 224


Oprawa: twarda

Premiera: 15 lutego 2020

„Buddy Longway” to western w formie komiksu, w całości przygotowany i rozrysowany przez szwajcarskiego autora Deriba (Claude de Ribaupierre). Pierwotnie ukazywał się w czasopiśmie „Tintin” w latach 1973-1987. Dodatkowo w latach 1974–2006, seria została wydana w indywidualnych tomach przez belgijskie wydawnictwo Le Lombard. W blisko 50 lat od premiery wydawnictwo Kurc wprowadza opowieść na polski rynek wydawniczy.

Pierwszy tom przygód poczciwego myśliwego („Buddy Longway. Tom 1. Chinook na całe życie”) zawiera cztery odcinki serii: „Chinook”, „Nieprzyjaciel”, „Trzech przejezdnych” i „Zdany na siebie”. Bohatera poznajemy jako ukształtowanego człowieka i początkującego fachowca. Pierwszy sezon polowań zakończył się sukcesem i z zapasem futer Buddy udaje się do fortu. Do sprzedaży jednak nie dochodzi, ponieważ na drodze szlachetnego myśliwego staje dwóch traperów i pewna Indianka. Tytułowa Chinook zostaje uratowana z rąk bezwzględnych oprawców i razem z Buddym ucieka w bezkresne krainy. Ich życie nie jest jednak sielanką. Najpierw napadają ich ci sami traperzy, którym chwile temu uciekli. Później niebezpieczeństwo przynosi spotkanie plemienia Indian. Są też pomniejsze zagrożenia, jak chociażby ujeżdżanie dzikiego mustanga. Dopiero po wielu przygodach Buddy i Chinook trafiają do rodzinnego plemienia urokliwej Indianki.

Komiks prezentuje rozwijające się w czasie relacje swoich bohaterów. Buddy i Chinook najpierw oswajają się, później odkrywają łączące ich uczucie, budują chatę, a wreszcie wychowują ukochanego syna. Przy okazji stawiają czoła wielu niebezpieczeństwom i wyzwaniom. Świat Dzikiego Zachodu to w oku Deriba nie tylko jednowymiarowi ludzie (albo źli, albo dobrzy), ale także nieprzyjazna do życia kraina (pełna spadających głazów i groźnych zwierząt). To na kanwie tych dwóch żywiołów (ludzkiego i naturalnego) buduje fabuły, które trudno nazwać oryginalnymi. Wychowanie małego wilka, złamanie nogi w opuszczonym kanionie, ataki rosomaka, poszukiwacze złota – to wszystko klasyczne motywy, wielokrotnie wykorzystywane wcześniej przez artystów tworzących westerny.

Jeśli więc nie świeżość i mówienie własnym językiem, to co może dzisiaj przekonać polskiego czytelnika do sięgnięcia po komiks, opisujący realia XIX-wiecznej Ameryki? „Buddy’ego Longwaya” pokochają przede wszystkim osoby rozmiłowane w romantycznych sagach. Relacje bohaterów pełne są miłości, wzajemnej troski i szacunku, co najlepiej widać w ostatnim odcinku prezentowanym w omawianym tomie. Zraniony Buddy, trafia pod opiekę pięknej nieznajomej z ‘cywilizowanego świata’. Jej intencje zostają jednak szybko przejrzane i ukrócone, bowiem Buddy swoją oazę spokoju ma gdzie indziej. Siłą komiksu jest także realistyczne odmalowanie zwyczajów i realiów tamtej epoki. Derib ukazuje trudy życia, odwagę dawnych ludzi, ich zaradność. Pokazuje to nie tylko w warstwie tekstualnej, ale także ilustracyjnej. Plansze namalowane są z dbałością o szczegół. Tylko czasami pojawiają się senne marzenia czy pauzy. Autor nie prezentuje też wnętrza bohaterów. Zamiast skomplikowanych portretów psychologicznych, osiąga coś innego – tworzy bajkową krainę, do której każdy czytelnik chciałby się choć na chwilę przenieść. Domek na odludziu, brak pośpiechu, spędzanie czasu na czynnościach, które się lubi – któż z nas o tym nie marzy? To wszystko, połączone z ciekawym wprowadzeniem, szybką akcją i bohaterami, których nie sposób nie lubić, sprawia, że „Buddy’ego…” pokochały miliony osób. Możemy się cieszyć, że Wydawcnitwo Kurc postanowiło przedstawić nam tę serię właśnie teraz, gdy najważniejsze wartości są na okrągło atakowane przez nowe technologie i coraz bardziej wątpliwe teorie rozwoju społecznego.

Recenzja "Gergia" Mateusz Parkasiewicz