Recenzja "Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki" Frank McGuinness

Wydawca: ADiT

Liczba stron:  320

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Lachman, Klaudyna Rozhin, Jacek Kaduczak

Premiera: 2012 rok

Frank McGuinness urodził się w Buncrana, mieście położonym na półwyspie Inishowen w hrabstwie Donegal w Irlandii. W swojej pracy twórczej wykorzystywał najróżniejsze formy literackie. Wydał cztery tomiki poezji, dwie powieści, napisał 5 scenariuszów do filmów, operę i musical. Jest też wziętym tłumaczem. Największą sławę przyniosła mu działalność dramatyczna. Zaczęło się od „The Factory Girl”, nadal nieprzetłumaczonej na język polski, po której nastąpiło ugruntowanie wysokiej pozycji dzięki „Wspomnijcie synów Ulsteru”. Sztuka została najpierw wystawiona w Dublin's Abbey Theatre i na arenie międzynarodowej, właściwą przepustką była jednak adaptacja w Hampstead Theatre. Frank McGuinness zdobył wiele wyróżnień, w tym nagrodę London Evening Standard dla najbardziej obiecującego dramaturga i nagrodę Christophera Ewart-Biggsa Memorial Prize.

Jak sam wspomina, jego marzeniem było pisanie tekstów do piosenek. Chciał być nowym Paulem McCartneyem lub Joni Mitchell. Los wybrał jednak inaczej. McGuinness nie ukrywa, że jego warsztat pisarski determinowały lektury, które przekładał na język angielski. Można w nich znaleźć dzieła: Henryka Ibsena, Augusta Strinberga, Ramón María del Valle-Inclána, Jean Baptiste Racine’a, Antoniego Czechowa, Federico Garcia Lorca czy Luigi Pirandello. To od nich także wyciągnął ideę budowania opowieści na fundamencie momentów zwrotnych w historii sztuki, wojskowości czy polityki. I tak „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia losy irlandzkich protestantów z 36. Batalionu Irlandzkich Ochotników wcielonych do armii brytyjskiej i walczących w bitwie pod Sommą w 1916 roku; „Niewinność czyli życie i śmierć Michelangela Merisi da Caravaggio” nakreśla jeden dzień i jedną noc z życia sławnego Caravaggia; „Mary i Lizzie” portretuje dwie mało znane, ale jak najbardziej autentyczne postaci sióstr Burns, które spotykają Fryderyka Engelsa i Karola Marksa i dowodzą im, że jako mieszkanki Manchesteru mają „większą świadomość niesprawiedliwości dziejowej, bo wiedzę swą czerpią z własnego doświadczenia, a nie z lektur pism Hegla”. Nieco inną strategię obrał w ostatnich dwu, chronologicznie patrząc, najnowszych sztukach. „Ktoś, kto będzie czuwał nade mną” to intymne studium cierpienia wpisane w konflikt militarny, zaś „Jedzie Cygan drogą” oddaje głos członkom rodziny pogrążonej w żałobie po stracie młodocianego syna. Wielkie momenty i ważne postaci są dla McGuinnessa o tyle ważne, że za ich pomocą może snuć refleksje na temat postaw moralnych, wolności w sztuce, czy doktryn politycznych. A jest istotne, ponieważ w centrum tych rozmyślań zawsze pozostaje Irlandia.

Tę Irlandię doskonale widać chociażby w pierwszej sztuce. Bohaterami są tu żołnierze wkraczający do prowizorycznych koszar. Widzimy wśród nich protestantów w szarfach ze stoczni Belfastu, fabryk Coleraine, czy kościołów w Enniskillen. Przygotowują się do bitwy w okopach pierwszej wojny światowej, z tym samym nieprzejednanym buntem, który charakteryzował historyczną obronę Ulsteru. McGuinness maluje ich ze współczuciem i zrozumieniem. Pomimo wszystkich swoich chłopskich odruchów, są uczciwymi ludźmi, dumnymi ze swojej kultury, ale także bezbronnymi w obliczu wroga. Kontrastując pejzaż zabójczego frontu z przemyśleniami ich krótkiego urlopu, dramaturg demaskuje lęki, niepewność, miłość i pasje pokolenia skazanego na przedwczesną śmierć. Pokazuje też proces formowania się przyjaźni w gronie obcych sobie osób, których bliskość zbudowana została na nieakceptowanym przez nich fundamencie brutalnej doktryny politycznej. To właśnie ona, w imię chłodnych kalkulacji i ambicji jednostek, wykorzystuje naiwność zwykłego człowieka i jego potrzebę do posiadania narodowej tożsamości. Tragicznym zakończeniem sztuki uwrażliwia nas nie tylko na daremną utratę życia, ale także na zniszczenie marzeń o wolności.

McGuinness we „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia portret społeczności zamglonej, ale jednocześnie jego protagoniści są przedstawieni jako pełnokrwiste postaci zmagające się z okolicznościami czasu i miejsca, w którym przyszło im żyć. W każdym kolejnym tekście doświadczymy tego samego wrażenia. Jednostki mówią tu za ogół społeczności. Jest to typowy zabieg podejmujący temat teatralności. Jak pisze we wstępie Michał Lachman: „Celowo użyte tu zostaje pojęcie teatralność, a nie na przykład popularne i modne performatywność. To dlatego, że dramatyczne obrazy McGuinnessa są właśnie teatralne, czyli przede wszystkim sztuczne, ukazane jako odegrane, wymyślone i skonstruowane. Nie udają realności tam, gdzie jej nie ma, nie dążą do utopii przeżywania zdarzeń tu i teraz, nie wychodzą z teatru, by pozbyć się konwencjonalnego bagażu chwytów i technik, ani by udawać, że nic ich nie różni od codziennego życia ulicy. Te dramaty są sztuczne w najbardziej dosłownym znaczeniu tego pojęcia. Budują zatem dystans między tym, o czym mówią a widzem, którego poprzez ten zabieg utwierdzają w przekonaniu, że właśnie tym jest – widzem, a nie uczestnikiem. Utwory te nie są zdarzeniem realnym a literackim zapisem zdarzeń wymyślonych.”

Zebrane w tomie „Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki” teksty pokazują z jednej strony najważniejsze cechy pisarstwa Franka McGuinnessa, z drugiej dają możliwość poznania jego różnorodności. Sugestywnie naszkicowane postacie mogą wzbudzać odrazę, ale także empatię. Mimo, że część tekstów przesycona jest wulgaryzmami czy seksem, wyczuwa się w nich również niezaspokojoną tęsknotę i pochylenie się nad słabościami każdego człowieka. Autor mówi o czymś bardzo ważnym. Biorąc na warsztat bieżące wydarzenia polityczne, opowiada o ich wpływie na ludzki los. Jego utwory to produkty skończone, nie wymagające dopowiedzenia czy ulepszenia. Są wyraziste i trafiają prosto w serce.

Recenzja "Bracia krwi" Peter Milček

Wydawca: Wolno

Liczba stron:  40

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Bohdan Zadura

Premiera: maj 2020 r.

Wydawnictwo Wolno proponuje polskiemu czytelnikowi niewielkich rozmiarów książkę prozatorską pisaną poezją. Zarówno jej okładka, jak i ciekawie skomponowane, opatrzone szkicami Alicji Białej wnętrze, mogą sugerować, że dzieło przeznaczone jest dla najmłodszych czytelników. To wrażenie potęguje fakt, że już na początku czytamy dedykację dla dzieci autora. Nic jednak bardziej mylnego. Grafiki misiów czy ptaszków tylko pozornie sprawiają wrażenie wycinków młodzieńczej fantazji. Obecność łańcuchów oraz innych przedmiotów, a przede wszystkim treść krótkich tekstów, świadczą o zupełnie innym zamyśle autora. Peter Milček dotyka ważnych w życiu tematów: bliskości, odkrywania tożsamości, więzi braterstwa, miłości i odchodzenia. Owszem, przepuszcza je przez filtr dziecięcej wyobraźni, ale pisze jak najbardziej serio, boleśnie, bez nadmiernego upiększania. Także z istotnymi, symbolicznymi i intertekstualnymi odniesieniami, przez co lektura wcale do banalnych nie należy.

Zastanawiające, że „Bracia krwi” pisane były przez ponad dwadzieścia lat. Uparty czytelnik mógłby przeczytać je w kilkanaście minut, choć pewnie przy takim tempie, niewiele by z tego wyniósł. Długotrwały proces kreacji pokazuje, że z jednej strony autorowi nigdzie się nie spieszy, a gotowy produkt jest efektem wielokrotnie przemyślanej kompozycji. Z drugiej strony „Bracia krwi” są tez dziełem w jakimś sensie przekrojowym, pokazują rozwój ludzkich refleksji, spowodowanych zmieniającym się otoczeniem i nabywanym doświadczeniem.

Peter Milčák, urodzony w 1966 roku słowacki poeta, wydawca i tłumacz, stawia w swoich tekstach na surrealistyczny klimat, świeżość i jednocześnie prostotę. Ważne myśli potrafi przemycać pod figurą najzwyklejszych rzeczy. W utworze „Karol, Victor i Pralinka” zestawia ze sobą tabliczkę czekolady, którą można „przełamać na pół, potem znów na pół i dodatkowo znów i znów na pół”, z tytułową pralinką. Ta druga ma jednak inne zadanie niż czekolada. Ją można rozgryźć i delektować się smakiem, ale słodycz to nie wszystko. Pralinka może być drogą do innego świata, może być bramą, po przekroczeniu której nic już nie będzie takie, jakie było wcześniej. Jest bowiem doznanie prawdziwe, jak i czynności codzienne, jest świat bez pralinki i jest świat z pralinką.

Peter Milčák nie stawia na oczywistość. Potrafi łączyć nieuchwytne wrażenia z banalną stroną życia. Pokazuje magię rzeczywistości, ale także tęsknotę za harmonią świata. U niego każde, nawet najmniej istotne zdarzenie, dzięki spotkaniu z dziecięcą fantazją, może otrzymać nowy, daleko poważniejszy sens. Jest to przede wszystkim książka otwarta na różne optyki, nie narzucająca żadnych gotowych scenariuszy czy tez. W pralince można przecież zobaczyć wszystko: miłość, przyjaźń, pracę zawodową, hobby. Odczytanie jest w tej sytuacji wypadkową doświadczeń własnych czytelnika i stanu emocjonalnego, w jakim się znajduje. W tym tkwi siła tej poetyckiej prozy. Nieważne czy czytamy ją pierwszy, dziesiąty czy setny raz, zawsze możemy ujrzeć w niej nowe sensy. Trzeba tylko trochę uwagi i otwartości. Naprawdę urocza książka.

Recenzja " Złap i ukręć łeb Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli" Ronan Farrow

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  448

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak

Premiera: 2 września 2020 r.

Zacznijmy może od tego, co w książce Farrowa nie przekonuje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mam tu na myśli jej wątpliwą literackość. Nie chodzi nawet tyle o język – prosty, operujący na powtórzeniach i popędzający akcję do przodu, ile o samą strukturę kształtowania historii. Przenikają się tu różnorodne perspektywy: narrator pierwszoosobowy, wspomnienia, dialogi, maile, fragmenty akt. I to jest ok., tak się pisze reportaże. U Farrowa widać jednak pewnie nieuporządkowanie. Jakby każde zdanie wyszarpywał z własnej duszy, albo pisał z przystawionym pistoletem do głowy. Skutkuje to zachwianiem harmonii całego tekstu. Przeskoki są zbyt dynamiczne, momenty przyspieszenia, zmieniają się nieoczekiwanie w dłuższe opowieści o jakiejś postaci, miejscu czy zdarzeniu. Nie jest to może chaos, ale doświadczony dziennikarz poukładał by te puzzle w barwniejszą całość. Pytanie tylko, czy Farrow chciał opowiedzieć nam coś ładnego?

Przedstawiona w „Złap i ukręć łeb” historia swój początek miała w 2017 roku. To wtedy młody dziennikarz, Ronan Farrow, opublikował w magazynie The New Yorker artykuł, w którym oskarżał o molestowanie seksualne Harveya Weinsteina.  Ta informacja na przeciętnym Polaku być może nie robi wrażenia, ale poznanie kontekstów kulturowych tematu, z miejsca zmienia tę perspektywę. Harvey Weinstein to jeden z najbardziej wpływowych ludzi Hollywood. Jego produkcje nominowano do Oscara ponad 300 razy, a nagrodzono ponad 80 razy. W dorobku znajdują się między innymi: „Pulp Fiction”, „Angielski pacjent”, „Gangi Nowego Jorku” , trylogia „ Władca Pierścieni”, „Nienawistna ósemka”, „Jak zostać królem”, „Aviator”, „Lektor”, „Marzyciel”, „Chicago” i wiele wiele innych. Maczał więc palce w tym, co większość z nas oglądała przez ostatnie lata. Weinstein czuł się nietykalny. Nie spodziewał się, że raptem trzydziestoletni początkujący dziennikarz narobi mu takich problemów. I pewnie by nie narobił, gdyby nie był Ronanem Farrowem.

Nazwisko autora książki przypadkowe nie jest. Farrow w świecie filmowym kojarzy się nierozerwanie z Mia Farrow, aktorką rozpoznawalną z roli w takich filmach jak: „Wielki Gatsby”, „Śmierć na Nilu”, „Dziecko Rosemary” i całego pakietu dzieł Woody’ego Allena. To ostatnie nazwisko, również w tej sprawie ma znaczenia. Ronan jest bowiem synem Mii oraz Allena, choć oboje rodzice przyznają, że stuprocentowej pewności dla tego faktu nie ma. W sprawę może być też zamieszany Frank Sinatra. Nie wchodząc jednak w szczegóły Hollywoodzkiego modelu rodziny, przyjmijmy za fakt, że Ronan ma znanych rodziców, silnie związanych z branżą kinematografii. Nie raz bywał na planie filmowym, dużo słyszał, zyskał całkiem sporo znajomości. Jak chociażby ze scenarzystą Johnem Lovettem, jego partnerem, autorem przemówień Baracka Obamy oraz Hillary Clinton.

Morał z tego wprowadzenia jest taki, że Farrow jest autentyczny. Także ważny marketingowo, dzięki czemu pewnie nadal żyje. „Złap i ukręć łeb” oparty jest na historii Weinsteina, ale jak się z czasem okazuje, siła reportażu tkwi w czymś zupełnie innym. Farrow zagłębia się w świat, który zabezpiecza się z każdej strony. To, że Weinstein wykorzystywał swoją pozycję dla dokonywania obrzydliwych praktyk seksualnych, nie było tajemnicą. Temat znało wiele osób, a mimo to milcząco go akceptowali. Nawet po upublicznieniu tego procederu, broniono producenta. Pracodawca Farrowa, telewizja NBC, namawiała go do przerwania prac na reportażem. Wielu świadków było regularnie zastraszanych, a co najgorsze, dziennikarz na każdym kroku odkrywał co raz to nowe przypadki i osoby czerpiące inspiracje z dokonań Weinsteina. „Złap i ukręć łeb” nie jest więc tylko studium przypadku molestowania seksualnego, ale realnym zmaganiem się ze ścianą dezinformacji. Farrow był prowokowany, manipulowany, śledzony, zastraszany. A wszystko dlatego, że chciał przerwać trwającą od dawna zmowę milczenia.

Książka Ronana Farrowa to napisany w formie quasi-kryminału reportaż śledczy, opisujący niewygodny problem, o którym nie mówi się głośno. To mocny i merytoryczny głos w sprawie ciemnej strony Hollywood. Już dzisiaj widać jego efekty. Podziwiam odwagę autora. Opuścił strefę komfortu, pokazał własnemu środowisko środkowy palec, a wszystko po to, by wywołać medialną wojnę i przypomnieć o tych, których tak łatwo się nie słyszy. Swój cel osiągnął, Harvey Weinstein trafił do więzienia, sprawa stała się nośna, za swój wkład w obalenie wielu mitów otrzymał w 2018 roku Nagrodę Pulitzera. I chociaż nie przepadam za tą nagrodą, „Złap i ukręć łeb” czytałem z dużym zainteresowaniem. Kafkowskie, niesprecyzowane zagrożenie trzyma w napięciu, a mnogość odniesień, znanych nazwisk i marek – szokuje. Mocny punkt Serii Amerykańskiej.

Recenzja "My" Eugeniusz Zamiatin

Wydawca:
Rebis

Liczba stron:  248

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Adam Pomorski

Premiera:  15 września 2020 r.

Zamiatin powieść „My” pisał w latach 1920-1921. Jest to jedna z klasycznych książek antyutopijnych, pierwowzór dzieł Huxleya i Orwella. Moje uwielbienie dla „Roku 1984” i „Nowego wspaniałego świata” są bezgraniczne. Wizje przyszłości, które służą ukazaniu naszych ludzkich słabości z każdym rokiem stają się coraz bardziej rozpoznawalne i popularne. Jednym z kluczowych elementów dobrej książki antyutopijnej jest na pewno wiarygodnie zarysowany i przemyślany świat. I tego Zamiatinowi odmówić nie można. Mamy tu interesujące rozwiązania przestrzenne (szklane domy, latające pojazdy), odpowiednie do opisanych czasów prawa (nielegalne macierzyństwo, dekalog godzinny, dni seksualne), święta (dzień jednomyślności), instytucje (urząd opieki). Wszystko to daje nam klarowne wyobrażenie o tym, jak ten świat działa. Innym kluczowym czynnikiem sondującym jakość dzieła tego typu są postaci. I podobnie jak powyżej, tak i w tym wypadku Zamiatin wykreował grupę interesujących bohaterów: wątpiącego Д-503, walczącą I-330, sentymentalną O-90, lirycznego R-13, tajemniczego S, romantyczną Ю czy władczego Dobroczyńcę. Są to bohaterowie jednowymiarowi, co jednak nie przeszkadza w odbiorze. Taki właśnie był zamysł autora, tak to miało w jego świecie wyglądać. Ludzie pozbawieni są woli, muszą przyjmować z góry określone modele działania i myślenia. Ostatnim ważnym ogniwem dobrej antyutopii są wydarzenia i styl w jakim zostały opisane. Zamiatin postawił na swój własny język. Jest on toporny, osobliwy, skrótowy, symboliczny. To nie jest proza, jaką chciałoby się czytać po ciężkim dniu pracy. Nad każdym zdaniem trzeba się szczegółowo pochylić, odnaleźć drugie, a czasem nawet trzecie znaczenie. Lektury nie ułatwia też namnożenie znaków, przez co powieść może momentami przypominać zbiór zadań z matematyki. W warstwie fabularnej będą z kolei pewne zaskoczenia, choć niekoniecznie dla osób oczytanych w fantastyce. Seks na kartki czy szklane domy? Fajne pomysły, ale to trochę za mało, by w czasach obecnych rządów w Polsce, stratować  czytelnika. I faktycznie „My” nie miażdży, nie gruchota kości, ani nawet nie rozkuwa kajdan narzuconych przez społeczne zwyczaje. Kolejna lektura książki utwierdza mnie w przekonaniu, że to przede wszystkim historyczna ciekawostka. Szanuję za odwagę, za spójność wizji, za sam pomysł na mówienie o świecie (chaos też ma przecież jakiś urok). Wolę jednak antyutopie prostsze, trafiające do serca, też takie, które pozwalają mi spojrzeć na wykreowany pejzaż, przez pryzmat własnego otoczenia i doświadczenia. „My” pozostanie dla mnie mroczną wizją świata, który jest równoległy do ziemskiego i mimo wielu zbieżności i zawartych uniwersalnych prawd, niezależnie czy upłynie kolejne 100, 500 czy 1000 lat, nadal będzie tylko atrakcyjną bajką dla dorosłych.