Recenzja "Śmierć jest innym gatunkiem muzyki" Peter Asmussen

Wydawca: ADiT

Liczba stron:  225

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Paweł Partyka

Premiera: 2015 r.

Osobom blisko związanym z teatrem, postaci Petera Asmussena bliżej przedstawiać nie trzeba. W Polsce mieliśmy już możliwość oglądać co najmniej kilka spektaklów, opartych na jego sztukach. Wszystko zaczęło się w Toruniu, w Teatrze im. Williama Horzycy, gdzie 9 września 2006 roku miała miejsce premiera „Plaży” w reżyserii Iwony Kępy. Później były jeszcze „Nikt (nie) spotyka nikogo”, „Za chwilę” czy „Słoneczny pokój”, pokazywane między innymi w Krakowie, Katowicach, Częstochowie czy Sopocie. Zakładam jednak, że mimo wysiłku twórców, nadal spora część oczytanej części Polski duńskiego mistrza dramatu może nie kojarzyć. Przedstawię go więc inaczej, jako autora filmowych scenariuszów, a właściwie jednego, tego najbardziej popularnego. To właśnie  Peter Asmussen jest odpowiedzialny za „Przełamując fale”, niezapomnianą historię Jana i Bess, granych przez Stellana Skarsgårda i Emily Watson. Film von Triera może być w jakimś sensie wyznacznikiem tego, co w mikroświatach duńskiego dramaturga jest najważniejsze – niepokój, cierpienie, mrok i niedopowiedzenie.

Jak sam przyznaje w wywiadzie, zamieszczonym na końcu książki, jego pokrewnymi duszami byli „Franz Kafka, Harold Pinter czy Tadeusz Kantor”. Mnie lektura sztuk „Śmierć jest innym gatunkiem muzyki” skojarzyła się bezpośrednio z Jonem Fosse, norweskim pisarzem i dramaturgiem. Obu Panów łączy przede wszystkim minimalizm, rozumiany bardzo szeroko. Przestrzeń jest ograniczona do niezbędnego minimum – czasami pojawi się krzesło, drzewo lub inny charakterystyczny przedmiot, umożliwiający natychmiastowe rozpoznanie miejsca. Akcja praktycznie nie występuje. Wszelkie napięcie powstaje na styku relacji międzyludzkich (lub ściślej mówiąc, w miejscu ich rozłączenia). To właśnie emocje są tu motorem napędowym, nie zaś wydarzenia. Minimalizm można odnaleźć także w wyborze bohaterów, często bezimiennych. Nie są tu opisane ich cechy charakterystyczne, nie wiemy jak wyglądają, nie zawsze można się domyślić nawet, ile mają lat, ani dlaczego znaleźliśmy się w tym, a nie innym punkcie ich życie. Zarówno Asmussena, jak i Fossego interesuje zwyczajność i samotność, będąca efektem nieumiejętności w zawiązywaniu więzi z innymi. Nie ma tu miejsca dla politykę, bieżące wydarzenia ze świata, czy krytykę panujących mód. Gra idzie o zupełnie inną stawkę.

Zbiór wydany przez Agencję Dramatu i Teatru zawiera sześć sztuk, pisanych w różnych momentach życia autora. Stanowią one wizytówkę jego zainteresowań i możliwości. Choć widać między nimi pewne różnice, szczególnie w kontekście ich kompozycji, zwraca uwagę raczej to, co jest wspólne. Kryje się za tym także niebezpieczeństwo. Brak wyraźnie zaznaczonej fabuły, żartu, mocnych charakterów i dynamiki scenicznej może stanowić barierę nie do przeskoczenia dla części odbiorców. Duży problem mogą mieć także wszyscy ci, którzy każdy widziany kadr muszą sobie intelektualnie przetłumaczyć. A tu nie ma czego tłumaczyć. Tu chodzi o wspólną wrażliwość, która będzie tym silniejsza, im większe doświadczenia przynosimy ze sobą. W sztuki Asmussena należy wejść na bardzo intymny poziom nieoczywistych skojarzeń i skrajnych uczuć. Tylko pełne otworzenie się na dziejący się przed oczami dramat, daje jakiekolwiek nadzieje na wyniesienie z tej lektury czegoś dla siebie.

Duński pisarz silnie akcentuje motyw niepewności. Dostrzegamy go chociażby w sztuce „Kości” oraz Nikt nie spotyka nikogo”. Obserwujemy tu kilku bohaterów, którzy w zależności od sceny znają się, lub też nie, kochają, albo nienawidzą, krzywdzą, lub opowiadają ciepłe słowa, żyją, lub wykrwawiają się w aucie. Tak naprawdę nie wiemy do końca, czy cały czas widzimy przed sobą te same osoby, czy może gdzieś między jednym i drugim wyciemnieniem doszło do jakiejś podmiany. Świat przedstawiony został nielinearnie. Poszczególnych scen nie łączy czytelne następstwo przyczynowo-skutkowe. Postacie Asmussena zanurzone są w zupełnie innym wymiarze, gdzie przeżywanie czasu i logika, nie są tak oczywiste jak w naszej rzeczywistości. Jednocześnie sam ten sposób przeżywania staje się poniekąd głównym tematem zbioru i to z niego wyrastają kolejne gałęzie z pytaniami o naturę człowieka.

Asmussen nie chce niczego ułatwiać. Jego teksty pełne są bolesnych doświadczeń i niepokojąco obojętnych odpowiedzi. Znajdziemy tu gwałt, pedofilię, torturowanie, obnażanie się przed córką i jeszcze parę innych, nieprzyjemnych zdarzeń. Większość sztuk kipi erotyzmem i to wcale nie tym narzeczeńskim, a raczej perwersyjnym. Akcja potrafi przenosić się między czasami (np. w Pokoju ze słońcem”). W dialogach zwracają uwagę liczne powtórzenia. Wszystkie te chwyty mają za zadanie odtworzyć przed nami ziemskie, międzyludzkie piekło bezradności. I to głownie od nas zależy, czy je dostrzeżemy. „Śmierć jest innym gatunkiem muzyki” to książka nie pozostawiająca żadnych złudzeń, nie dająca też choćby odrobiny nadziei. Chciałoby się ją podrzeć i spalić, ale to trochę jak opluwanie samego siebie, jak wypieranie się prawdy. Jeśli lubicie czasami wewnętrznie pocierpieć, gorąco polecam.

Recenzja "Korszakowo" Jakub Michalczenia

Wydawca: Korporacja Ha!art

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: grudzień 2020 r

Istnieją pisarze, których unikalnego głosu nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym. Jednym z nich bez wątpienia jest Jakub Michalczenia, urodzony w 1986 roku w Kętrzynie, autor wydanego niedawno przez Korporację Ha!art zbioru opowiadań „Gigusie”. W 2016 roku nakładem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ukazało się „Korszakowo”, debiutancki tom opowieści o prostym, nieskomplikowanym życiu elementu z Korsz. Cztery lata później książka doczeka się wznowienia, a zamieszczone w nim historie będą nie tylko ponownie zredagowane, ale także uzupełnione o nowe opowiadanie.

Już pierwsze opowiadanie w „Gigusiach” dotyka życia Cina, młodocianego przestępcy, który za swoje wykroczenia trafił do więzienia. Na temat jego przeszłości wiemy niewiele, ot parę informacji wypływających podczas rozmowy z odwiedzającą go rodziną. Te biograficzne niejasności rozwiewa nam lektura „Korszakowa”. Tu także pierwsze skrzypce należą do Cina chociaż młodszego, unikającego szkoły, wynajmującego tępego goryla, który będzie dla niego gwarancją bezpieczeństwa podczas handlu proszkami. Rozpoczęcie przygody z dziełami Michalczenia od „Gigusiów” wiąże się ze świadomym wniknięciem do świata literatury, który już funkcjonuje, a właściwy jego początek mógł przybrać różnoraki kształt. Coś tam możemy podejrzewać, ale jak udowadnia autor, niekoniecznie przypuszczenia będą zawsze zgodne z prawdą. W „Gigusiach” nie uzyskujemy odpowiedzi na parę istotnych kwestii, nurtujących czytelnika podczas lektury. Skąd bierze się to całe lumpowskie zachowanie bohaterów? Jak to się stało, że Pełne Gacie, Spermojad i Czołodup nazywają się tak, a nie inaczej? Dlaczego kolej, jest w tej historii tak ważna? Między innymi te kwestie wyjaśnia „Korszakowo”, chociaż sprowadzenie jego roli do uzupełnienia wątków, byłoby krzywdzące. Po przeczytaniu całości, śmiało mogę postawić tezę, że ‘najnowsze’ dzieło Michalczenia to nie tylko blokowe scenki opowiedziane łamaną polszczyzną. To czarująca swoim sarkazmem symfonia, łącząca w sobie zarówno geniusz kompozytorski, jak i liryczny. Trzyma też bardzo wysoki poziom poprzedniej książki autora.

Czytanie „Korszakowa” jest jak podróż do innych czasów. Już pierwsze zdanie książki - „Nie tak z własnej i nieprzymuszonej woli wstał Cino z wyra tego akurat dnia” – obiecuje nam kontynuację strategii pisania surowego i realistycznego. Język narratora oraz poszczególnych postaci, jest przede wszystkim bardzo naturalny, oderwany od słownika poprawności politycznej. Czuć tu przesiąknięcie tym małomiasteczkowym klimatem. Widać, że autor stamtąd pochodzi, tam się wychował, mimowolnie stał się jednym z puzzli tego otoczenia. A jednocześnie umie ustawić się w cieniu, oddać głos innym w ich codziennych, mało znaczących rolach. Michalczenia przyjmuje bardzo trafną optykę pisania tego jak było, nie tego, jak on to widział, ani co o tym myślał. Nie konfrontuje opisywanych kadrów z innymi punktami odniesienia, nie pisze pod potrzeby mieszczuchów, którzy chcą oglądać polską prowincję jako krainę pełną nostalgii, albo wręcz odwrotnie, jako miejsce całkowitego zaprzedania duszy diabłu. Autorowi z Kętrzyna udaje się osiągnąć coś jeszcze innego – jego świat jest tak mocno naturalny i niedorzeczny jednocześnie, że zyskuje wymiar nadrealny. Jest w tym też zasługa odpowiedniego doboru scen – na tyle oburzających, że człowiek wpada w zdenerwowanie, ale przy tym też zwyczajnych i wielokrotnie przedstawionych zabawnie, przez co czytelnik upatruje w nich swojego dawnego otoczenia i charakterów. 

Mogłoby się wydawać, że opowiadania bardzo celnie trafiają w krytykę postsocjalistycznego systemu. Widmo transformacji krąży nad całą opowieścią, chociażby we wspomnieniach Pana Jankowskiego, relacji z życia Moniczki Dynksiary czy bogatej w szczegóły dokumentacji kolejarskiego bytu małej miejscowości. Choć nie jest to powiedziane wprost, czuć tu myśli Władysława Tatarkiewicza, który w „Historii filozofii” w rozdziale poświęconym Spinozie pisał tak „czyny ludzkie są tak samo wytworem konieczności, jak wszystko inne, i one nie są wolne”. To właśnie bezwzględny, opresyjnie ustawiony przez państwo byt i takaż konieczność, kształtują bardzo określony model życia człowieka. Bohaterowie poszczególnych historii od dzieciństwa doświadczają samych wykluczeń: muszą zarabiać na siebie, są bici, zaniedbani, molestowani przez rówieśników, niewyedukowani. Podpatrują starsze pokolenia, które nie dbając o jakość swojej egzystencji, mówią do młodszych na przykład tak, jak Pan Jankowski w jednej ze scen „Te narkomaniaki to powinne się w dupcię nawzajemnie poładować, a nie brać te gówiena!... Jakby ciebie zapuszkowali, jak mojego syna, to w więzieniu byłbyś cwelunem!…”. Padające tu wulgarne słowa, wygrażanie policją, chowanie po kątach szmuglowanych zza granicy papierosów, niema akceptacja dla handlowania narkotykami – wszystko to determinuje późniejsze dzieje wyrzutka.

Autor szczególnie wysokie tempo narzuca w opowiadaniach, traktujących bezpośrednio o dzieciach. Skupia się tam nie tylko na ich języku i otoczeniu, ale także na rekwizytach: lokomotywach, grach, tortach lodowych, winie. W ten sposób buduje skansen końcówki XX wieku, w którym naprawdę sporo się dzieje, chociaż niekoniecznie tego dobrego. W zbiorze nie brakuje również momentów wolniejszych. W opowiadaniu „Kolejorze”, ważniejsze od fabuły jest tło całej historii. To bodaj jedna z najważniejszych części składowych całego cyklu, łącząca historyczną rolę Korsz z wyjaśnieniem dziedziczności łobuzerskich zachowań oraz istotą sąsiedzkich waśni. Udowadnia też, że w tym całym portretowaniu małej ojczyzny, jest pomysł, a sam układ miniatur nie jest przypadkowy.

Jakub Michalczenia w „Korszakowie” mówi o tych samych tematach, co w „Gigusiach”, ale robi to jeszcze bardziej surowo, jeszcze mocniej i dobitniej. Wybrane fragmenty, na przykład związane z pójściem w krzaczki czy do piwnicy, jeżą włosy na głowie, mimo że przecież są ukazane w sposób bardzo humorystyczny. Czytanie tej książki to trochę śmiech przez łzy. Dojmującej beznadziei i zdeterminowanej wcześniej przyszłości nie da się bowiem przykryć żartem, mimo że ci młodzi ludzie bezustannie starają się tak właśnie działać. Najbardziej boli jednak podejście dorosłych, którzy swoim brakiem zainteresowania utwierdzają w kolejnych pokoleniach taki model życia. Jak pokazuje Michalczenia, ta ich stagnacja i brak ambicji też nie wzięła się z niczego. To lektura zdecydowanie osobna, mówiąca dużo, a przede wszystkim wymykająca się szablonom relacji melancholijnych. Jej styl zachwyca, a używane, powykręcane słowa, dobrze podkreślają wrogą przestrzeń, w której dzieje się akcja. To żadne wydumane bzdety o samotności, odrzuceniu i nietolerancji. To konkretny sierpowy, który niejednego dobrze postawionego jełopa, zwaliłby z nóg. Krótkie, gęste i polifoniczne. Tu każde słowo ma swoje miejsce, a co trzecie zdanie uderza jak skórzany bicz. Język kipi energią i czarnym dowcipem, a jednocześnie jest brutalny i pełen awersji. To w nim dostrzegamy powolną agonię wyższych uczuć i ludzkich relacji. Aż chciałoby się wierzyć, że to tylko surrealizm. Taka literatura jest nam obecnie bardzo potrzebna.

Recenzja "Na obcej ziemi" Izrael Jehoszua Singer

Wydawca: Fame Art

Liczba stron:  226

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Modelski

Premiera: 4 czerwca 2020 r

Izrael Jehoszua Singer dla przeciętnego czytelnika jest postacią anonimową. Do tej pory w Polsce ukazały się trzy jego powieści: „Josie Kałb” wydana przez Wydawnictwo Graffiti w cyklu „Najpiękniejsze Romanse”, „Bracia Aszkenazy”, najpierw w 1992 roku puszczona w świat przez wydawnictwo Sagitta, później poprawiona i ponownie wprowadzona do użytku przez Wydawnictwo Dolnośląskie oraz promowana przez to samo wydawnictwo „Rodzina Karnowskich”. W czerwcu 2020 roku, w 95 lat od premiery, polski czytelnik ma wreszcie możliwość zapoznać się ze zbiorem wczesnych opowiadań „Na obcej ziemi”, który na nowo przypomina sylwetkę pisarza.

Twórczość literacka Izraela Jehoszua Singera pozostaje w cieniu osiągnięć jego młodszego, nagrodzonego swego czasu Noblem, brata. Tymczasem niebywały kunszt literacki starszego z Singerów, pozwala przyporządkować jego dzieła do grupy czołowych dzieł literatury jidysz. W odróżnieniu od wznowionych niedawno „Opowiadań chasydzkich i ludowych” Icchoka Lejb Pereca, który proste migawki z życia Żydów wzbogacał o mistyczną aurę i cudowne oddziaływanie Obecności Bożej, Singer stawia na realizm, i to ten rodzaj realizmu, tak dobrze nam znany z dzieł Flauberta czy Gorkiego. Można w tych rozważaniach iść zresztą nieco dalej. Autor „Josie Kałb” opisuje Żydów maksymalnie obiektywnie, bez zaangażowania emocjonalnego. Czuć w tym podejściu jakiś rodzaj antyromantyzmu, a może nawet naturalizmu inspirowanego twórczością dziś już praktycznie zapomnianego Icchaka Majera Weisenberga. W jego opowiadaniach brak rozbudowanych opisów przyrody, charakterystyki budowli, układów miasteczek. Z drugiej strony w „Na obcej ziemi” zachwyca ciekawość ludźmi, szczególnie tych prostych, oddających się różnorodnym uciechom i walczących z codziennymi problemami. Są oni szkicowani impresjonistycznie, z silnym naciskiem na subiektywne, ulotne wrażenia. W tym sensie proza Singera jest osobna i pionierska w literaturze jidysz.

Jednym z ciekawszych zabiegów narracyjnych Singera jest pobieżne szkicowanie swoich bohaterów. Czytelnik na ogół nie dowie się jak naprawdę wyglądali, czy nosili brody, jakiego koloru mieli włosy, ani czy zakładali kolorowe ubrania. Efektem takiej strategii jest odmalowanie pejzażu pozbawionego barw, któremu towarzyszy pesymistyczny wydźwięk większości opowiadań. Czarno-biały wymiar prozy pomaga Singerowi w skupieniu się na wnętrzu. W jego opisach dominują myśli i problemy ludzi. Jego bohaterowie trwają w świecie, którego nie rozumieją i nie są w stanie go zmienić. Są zwykle samotni i nierozumiani przez otoczenie, niejednokrotnie bije od nich zło i gotowość na poniesienie ostatecznej klęski. Większość przestrzeni jest całkowicie rozmyta, a jeśli już coś zostaje przez pisarza wyostrzone (na przykład zwierzęta czy proces grupowy), ma za zadanie oddać status społeczny, nastrój czy przeżycia bohatera.

Jednym z ważniejszych tematów poruszanych przez Singera jest sposób obrazowania kontaktów z chrześcijanami, którzy wbrew pozorom, ukazani są jako osoby pozytywne i prawe. W jednym z najlepszych opowiadań zbioru – „Krew”, bohaterem jest Symcha-Binem, prawdopodobnie nieślubny syn córki żydowskiego szynkarza i miejscowego rzeźnika. Symcha podejmuje decyzję o przechrzczeniu, co tłumaczy nie tylko presją ze strony męża matki, ale także wyśmiewającymi i znęcającymi się nad nim kolegami z chederu. Zmiana wiary nie wpłynie jednak na status młodego Żyda. Silniejsze od postaw jest prawo krwi, dlatego ostatecznie Symcha zostanie nie tylko chrześcijaninem, ale także rzeźnikiem, jak jego prawdziwy ojciec.

„Na obcej ziemi” prezentuje całą paletę postaci żydowskich. W różnych opowiadaniach pojawiają się: zamożny antykwariusz z Warszawy, mełamed, szynkarz z małego miasteczka, rzezak, rosyjscy chłopi, żydowscy kupcy, żołnierze, samotne dziewczęta, czekające całymi dniami na spełnienie ich marzeń, osoby chore, czekające na śmierć, prostytutki czy sieroty zaniedbane przez rodzinę. Ta różnorodność charakterów, świetnie kontrastuje ze stałością problemów, z jakimi się spotykają. Singer mówi o braku tolerancji na nowość, o przemocy, zarówno tej rodzinnej, jak i przenoszonej przez pokolenia, o zdziczeniu człowieka, pod wpływem otoczenia, o oddawaniu się uciechom kosztem innych osób, wreszcie o fanatyzmie i naiwności. To świat bez przyszłości, całkowicie zdeterminowany przez ślepą tradycję. Opowiadania Singera to nie jest kolejny nostalgiczny pejzaż wspomnień, ukazujący świat wschodnioerupejskich Żydów. To wyraźna i dosadna krytyka minionej rzeczywistości, boleśnie obnażająca jej najgorszą stronę. Jedna wielka historia, zawarta w kilku małych tekstach, całkowicie pozbawionych moralizatorstwa. Wielka literatura.

Recenzja "Niewidoczne życie sióstr Gusmao” Karim Aïnouz

Reżyseria: Karim Aïnouz

Czas trwania: 2 godz. 25 min.

Kraj produkcji: Brazylia


Premiera: 20 maja 2019 rok

Na początek warto zauważyć, że „Niewidoczne życie sióstr Gusmao” jest ekranizacją, o czym często się zapomina. Jego literacki pierwowzór wyszedł spod ręki utalentowanej brazylijskiej pisarki Marthy Batalhy. Zanim jednak książka trafiła do druku w niemieckim wydawnictwie Suhrkamp, była wielokrotnie odrzucana przez rodzimych wydawców. W maju 2019 roku także polski czytelnik uzyskał możliwość zapoznania się z tą powieścią dzięki Wydawnictwu Muza.

Film Karima Aïnouza jest filmem jakby żywcem wyciętym z innej epoki. Akcja przenosi nas do połowy wieku XX do Rio de Janeiro. Tam poznajemy dwie siostry: Guide (Julia Stockler) oraz Euridice (Fernanda Montenegro i Carol Duarte). To właśnie aktorki i kreowane przez nie postaci będą niosły ten film i sprawią, że zamiast prostego melodramatu, otrzymujemy dzieło wielkiego formatu. Guide dopuszcza się miłości zakazanej z greckim marynarzem. Jak w szekspirowskiej tragedii podejmuje szereg błędnych decyzji, które doprowadzą ją do nieplanowanej ciąży i odtrącenia z bezpiecznego rodzinnego ogniska. Najgorsza będzie jednak rozłąka z siostrą. Kobiety będą chodziły po tych samych ulicach, będą kupowały w tych samych sklepach i oglądały te same wystawy. Będą robiły to samo, ale oddzielnie. Nie dowiedzą się, jak blisko siebie funkcjonują. Tajemnica narzucona przez rodziców oraz bariery klasowe będzie granicą nie do przejścia.

Aïnouz silnie eksponuje wątek klasowy, ale jeszcze większy nacisk kładzie na wątek feministyczny.  I tu ważna uwaga! To nie jest kolejny produkt myślowej mody ani mało znaczący komentarz do współczesności. Reżyserowi udało się z dość pospolitych składników ułożyć historię przekraczającą bezbarwność melodramatycznej konwencji, przede wszystkim ze względu na umiejscowienie akcji w dawnych czasach oraz dzięki pracy filmowego języka. Spokojna narracja, nastawiona na mimikę i gestykulację aktorów oraz budowanie relacji między bohaterami sztuki, pozwala realnie wejść w inny świat, podejrzeć go od drugiej strony lustra. To już nie jest ta banalna metoda wyciskania łez i emisji spod znaku jedzenia popcornu, chwilowego wzruszenia i oczywistych ujęć zaczerpniętych z podręcznika operatora filmowego. Zamiast tego bywa ciężkostrawna, często odpychająca, bolesna, realna. Aïnouz dał głos rodzinnej krzywdzie, kobiecej samotności. Uwiarygodnił swoją relację dzięki forsowaniu naturalistycznego obrazu życia, a nie poprzez próbę sprostania oczekiwaniom masowego widza.

Ważne są tu małe sceny, dopracowane jak obrazy Pielgrzyma Życia. Uczucie zagubienia wprowadza już pierwsze ujęcie. Euridice i Guida znajdują się w cieniu Jezusa z Rio de Janeiro, gdzie obserwują bezmiar oceanu. Marzą o przyszłości, sięgają myślami do nieosiągalnych projekcji. Mimo pięknej wizji, od razu podskórnie wyczuwamy, że coś tu jest nie tak. Klaustrofobiczna praca kamery wprowadza nas w gąszcz tropików, przez które przyjdzie przedzierać się bohaterkom w drodze do domu. Za chwilę stracą się z oczu, napięcie urośnie jeszcze bardziej. Jedyną obroną przeciwko rozstaniu będzie krzyk rozpaczy, który tym razem pomoże. Będzie to jednak doskonałe wprowadzenie i przestroga przed tym, co czeka protagonistki w przyszłości.

Brazylia jawi się w filmie jako miejsce nieprzyjazne dla kobiet. Marzenia Euridice o zostaniu muzykiem muszą zostać porzucone, aby mogła ona pełnić określone role społeczne przypisane jej płci. Guida ma jeszcze trudniej – błędy młodości i niechciane dziecko z nieznanym mężczyzną przemienią jej życie w codzienną walkę o przetrwanie. Kontrast między bogatymi i szanowanymi mieszkańcami, a przeciętnym człowiekiem jest bardzo wyraźny. To nie jest miejsce, gdzie chciałoby się budować i wysłać dzieci. Właśnie dlatego film jest przerażająco smutny. Pokazuje zło bez jego brutalnej strony. Odkrywa też, jak łatwo można wypierać fakt bycia niszczonym dzień w dzień przez to wszystko, co sami uznajemy za normę. Niewidoczne życie sióstr Gusmao” to bardzo mocna narracja o opuszczeniu, deficycie miłości i niesprawiedliwości. Film który warto obejrzeć z wielu powodów.