Recenzja "Opis nieszczęścia" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 138


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Barbara Surowska

Premiera: grudzień 2020

Peter Handke jest lepiej znany z opłakiwania Slobodana Milosevicia niż z żałoby po własnej matce. Tuż po śmierci serbskiego przywódcy austriacki pisarz wygłosił przemowę na jego pogrzebie (wcześniej Milosević powołał go na świadka obrony podczas swojego procesu w Hadze, a Handke odmówił). To wydarzenie zostało uznane za obronę zbrodniczego reżimu i próbę rozmycia odpowiedzialności Serbów za masakrę w Srebrenicy. Zarzutów względem poglądów politycznych Noblisty jest zresztą więcej, a już sam fakt, że jego tłumaczem był tłumacz „Mein Kampf” -  Ralph Manheim, też dla wielu obserwatorów stanowi dowód na jego faszystowskie zapędy. Zostawmy jednak kontrowersje, a wróćmy do tematu matki.

Napisana w zdumiewającym pośpiechu w styczniu i lutym 1972 roku „Pełnia nieszczęścia” (niemal natychmiast po śmierci matki pisarza) rozpoczyna się tak „Minęło już prawie siedem tygodni, odkąd moja matka nie żyje, i chciałbym zabrać się do pracy, póki potrzeba napisania o niej, tak silna na pogrzebie, nie zamieni się z powrotem w otępiałą niemotę, jaką zareagowałem na wiadomość o samobójstwie. Właśnie, zabrać się do pracy: bo potrzeba napisania czegoś o mojej matce, choć nieraz jeszcze odzywa się raptownie i nagląco, jest z drugiej strony tak nieokreślona, że konieczny będzie pewien wysiłek, abym po prostu, co najbardziej by mi odpowiadało, nie wystukiwał na maszynie wciąż tej samej litery. Z takiej terapii ruchowej nic by mi nie przyszło, zrobiłbym się tylko jeszcze bardziej bierny i apatyczny”. Ten akapit dowodzi nam dwóch rzeczy. Po pierwsze Handke czuje potrzebę opowiedzenia o swojej matce. Po drugie, nie robi tego z pobudek terapeutycznych. To wystarcza, żeby tę lekturę potraktować poważne. Nie jak kolejną narrację, która ma za zadanie szantażować emocjonalnie i żerować na cierpieniu, ale jak na swego rodzaju próbę przywrócenia życia po śmierci.  

Znajdujemy się w Karyntii, gdzieś na pograniczu Austrii i ówczesnej Jugosławii. To tam Handke i jego matka Maria dorastali jako mniejszość Słoweńska. Już na początku relacji dowiadujemy się, że kobieta popełniła samobójstwo z powodu biedy i patriarchatu. Ta tragedia przekonuje Handke do napisania tej książki, pamiętnika, ale także memoriału. Właśnie sposób opowiadania, refleksje nad językiem, skłonią później Karla Ove Knausgaarda do nazwania „Pełni nieszczęścia” jedną z „najważniejszych książek napisanych w języku niemieckim naszych czasów”. Gwoli ścisłości, ja aż tak daleko idących pochwał bym nie dawał, konkurencja jest naprawdę silna.  

Kim była Maria? Urodziła się w 1920 roku, w warunkach które możemy porównać do znanej nam dobrze pańszczyzny. Gospodarstwa domowe miały tylko jedną miskę, używaną zarówno jako nocnik, jak i do wyrabiania ciasta. To opis, który najlepiej oddaje stan majętności przodków przyszłego Noblisty. Ojciec Marii głęboko wierzył w ustalony od wieków podział ról obu płci. Podobnie jak otoczenie zgadzał się z tradycją – na odpustach można było wróżyć przyszłość jedynie chłopcom, ta przewidziana dla dziewczyn była przecież zwykłym żartem. Jego upór w zapewnieniu zdolnej córce wyłącznie podstawowego wykształcenia, zakończył się ucieczką tej ostatniej. Była zbyt inteligentna, aby pozbawiać się nadziei. Tak stała się pokojówką, poślubiła  żołnierza alkoholika, którego nie kochała, urodziła dziecko, a następnie umarła. Już po fakcie Handke z poczuciem winy zrozumiał, że jego narodziny zmusiły Marię do życia bez radości, za to z przemocą domową.

W swojej niewielkiej książce Handke krytykuje tradycje literackie, w których cierpienie zanurzone jest w poetyckich zdaniach. Unika wyostrzonej retoryki, nie ma tu opisów przytulania, małych gestów miłości, ciepłych wspomnień. Zamiast tego stosuje cierpliwy, precyzyjny dobór słów, pozbawiony wszelkich upiększeń. „Pełnia nieszczęścia” nie jest studium przypadku. To szersza rozprawa o życiu wielu kobiet, o zbiorowym nieszczęściu, zbudowanym na indywidualnym fundamencie. Matka Handke jest ważna nie dlatego, że jest szczególnie obrazowym przypadkiem, ale dlatego, że właśnie dlatego, że nie jest, że jest tylko jedną z wielu.

Jest tu rzecz jasna i miejsce dla samego autora, jego uczuć. Ale chociaż ten głos i ten ból są ważną częścią książki, nie są one jej centrum. I chyba właśnie dlatego tę książkę zapamiętam. Handkemu udało się wznieść ponad własny smutek i napisać coś dużo bardziej obiektywnego i uniwersalnego, niż synowską spowiedź.

Recenzja "Sarajewskie Marlboro" Miljenko Jergović

Wydawca: SEDNO

Liczba stron: 128


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Magdalena Petryńska oraz Miłosz Waligórski i Maciej Czerwiński
Premiera: lipiec 2020 rok

Miljenko Jergović to jeden z najpoczytniejszych i najchętniej tłumaczonych na język polski pisarzy literatury chorwackiej i bośniackiej. Jest znany nie tylko czytelnikom regionu i państw byłej Jugosławii ale także mieszkańcom całego świata. Urodził się 28 maja 1966 roku w Sarajewie, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość (o czym warto pamiętać przy czytaniu recenzowanej książki). Od najmłodszych lat rozwijał swój warsztat pisarski, a pierwsze kroki w świecie literatury stawiał jako korespondent chorwackiego dziennika i poeta. W czasie wojny domowej napisał swoje pierwsze dzieło  prozatorskie – zbiór opowiadań „Sarajewskie Marlboro”. To dzięki niemu został zaliczony do pisarzy europejskich.

Jergović jest do dzisiaj pisarzem niezwykle płodnym. Jego dorobek stanowi ponad pięćdziesiąt dzieł z prozy, liryki i dramatu, przy czym to pierwszy gatunek jest dla niego najważniejszy. Pisząc dłuższe i krótsze formy pozostaje aktywnym publicystą. W swoich dziełach, operujących na fikcyjnych postaciach i zdarzeń, poświęca uwagę historii Bałkanów i Europy Środkowej. Chętnie oddaje się refleksji na temat literatury, przeszłości, sztuki, gospodarki, polityki, czy nawet papierosów. „Sarajewskie Marlboro” stanowi na tle pozostałych jego książek wydanych po polsku nową jakość. Książka została podzielona na trzy części i składa się z prawie trzydziestu miniatur literackich. Przeważają utwory bardzo krótkie, trzy- lub czterostronicowe, ale zdarzają się też nieco dłuższe historie, np. „List” czy „Wycieczka”. Ta książka jest bardzo ważna dla samego autora. Przede wszystkim pozwala mu rozliczyć się z przeszłością, ale także kształtuje jego późniejszą twórczość. Zaprezentowane tu cierpienie będzie jego znakiem rozpoznawczym w kolejnych etapach kariery literackiej.

„Sarajewskie Marlboro” jest książką wstrząsającą, mimo że nie epatuje brutalnością czy przemocą. Siła tych opowiadań tkwi w surowości frazy i bezpośredniości. Autor z premedytacją ogranicza się w sięganiu po emocje, unika szantażu i dydaktyzmu. Pozostawił szeroką przestrzeń do interpretacji dla czytelnika, ponieważ wyszedł ze słusznego założenia, że rzeczywistość, którą opisuje mówi sama za siebie. Tym co najbardziej dotyka w tych opowieściach jest prawda. Czytelnik czuje podskórnie, że spisano tu realne, traumatyczne doświadczenia z oblężonego miasta. I chociaż większość opowiadań, nawet tych napisanych w pierwszej osobie, nie stanowi osobistych wspomnień autora, trudno podważyć ich faktograficzny wymiar.

Jak wyglądają opowiadania Jergovicia? Są to małe historie, wycinki z dnia codziennego, krążące wokół detali. Czasem będą to tytułowe papierosy („Wiesz, dlaczego opakowanie jest zupełnie białe?, przecząco kręci głową. A to dlatego, że nie ma gdzie drukować napisów”), innym razem kaktus, stanowiący prezent od dziewczyny, albo saksofon, który ma nie tyle grać, co podkreślać status społeczny. To właśnie te małe rzeczy, żywe jedynie we wspomnieniach i opowieściach, stanowią symbole, które pozwalały przetrwać najgorsze momenty. Doskonale ukazuje to opowiadanie „Ogrodnik”, rozpoczynające się od fantastycznego zdania „Ludzie umierają patetycznie” (stanowiącego antytezę później obranej ścieżki artystycznej). W warstwie fabularnej widzimy kobietę, która umiera. Jest ona dla narratora kimś ważnym, ale nie jest powiedziane kim dokładnie. Jak by tego było mało niebawem umiera też przyjaciel. Obie te śmierci nie wzbudzają w protagoniście wielkich emocji. Dalej żyje, pierze, pielęgnuje warzywa posadzone pod blokiem. To one stają się nowym sensem jego życia, pozwalają przemilczeć ból i utratę. Efekt obojętności wzmaga poczucie grozy sytuacji („Wypróbowałem, mówię mu, set-ki sposobów, jak uciec śmierci, i wszystkie one wywołują we mnie równie słodkie wspomnienia i uczucie radości”). Tak właśnie pisze Jergović, bez  patosu.

Cała książka utkana jest ze spokojnych, często wręcz błahych doświadczeń, które nie wyróżniają się spośród innych elementów codzienności. Są tu wątki odwiedzin rodziny, grania w piłkę nożną, picia dżinu, wędkowania i wielu innych. Gdzieś obok nich pojawiają się także: wybuchy bomb, granatów trafiających w kościół, świst przelatujących kul snajperskich. Z biegiem czasu te niewielkie dopełnienia wojennego krajobrazu, nabierają znaczenia, ale nie jako akt ludobójstwa, lecz początek czegoś nowego („. Istotnym wątkiem książki pozostaje wielonarodowość Sarajewa, ale także emigracja. Przedstawione myśli osób, które w trosce o swoje zdrowie uciekli z pogrążonego w walkach miasta są bardzo sugestywne. Wyziera z nich osobista perspektywa, w której uchodźcy muszą borykać się z ciągłym niezrozumieniem. Można czytać „Sarajewskie Marlboro” na wiele sposobów. Jako mroczną pocztówkę dawnych dni, sposób radzenia sobie z traumą, opowieści o ludziach i relacjach. Można doszukiwać się wątków autobiograficznych autora (chociażby związku z dziadkami). Każdy z poziomów odczytań będzie co najmniej satysfakcjonujący, bo Jergović potrafi łączyć wątki, a przede wszystkim rozumie organizację opowiadania jako gatunku literackiego. Wie jak sformułować ciekawe pierwsze zdanie, co przemilczeć, gdzie postawić kropkę. To bardzo dobra, póki co niezauważona w Polsce książka.