Recenzja "Wskrzesina" Artur Boratczuk

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 3 lutego 2020 r.

Artur Boratczuk tak mówi o swojej książce „Wskrzesina” powstała przede wszystkim z pobudek jak najbardziej intymnych. Musiałem określić swój stosunek do Boga”. To właśnie to jedno zdanie sprawiło, że po książkę musiałem sięgnąć. Nie chodzi nawet o fakt, że czuję się jakoś w tej przestrzeni zagubiony, ale raczej o chęć usłyszenia nowego głosu. Poza tym w jakiś sposób poczułem się poruszony – w czasach, gdy na półkach księgarskich królują kryminały, książki o Auschwitz, poradniki i powieści obyczajowe (koniecznie dotykające aktualnej tematyki debaty publicznej: LGBT, edukacji, mediów społecznościowych, polityki prorodzinnej itd.), znalazł się człowiek, który napisał powieść nie dla czytelnika, ale dla siebie, aby coś sobie w głowie ułożyć. A wydaje mi się, że właśnie intymność artystyczna jest jednym z kluczowych elementów stanowiących o jakości dzieła.

Piszę o tym wszystkim nie po to, aby usprawiedliwić swój wybór, ale by już na początku zaznaczyć, czego w książce szukałem. I co ostatecznie znalazłem, choć wcale nie musiało być to takie oczywiste. „Wskrzesina” jest otwarta na co najmniej dwa nurty interpretacyjne. Dla jednych będzie to ciekawa historia dziejąca się gdzieś na prowincji Zachodniej Polski. Są różnorodne charaktery, ich problemy, narastające konflikty, romanse, emocje. Są motywacje, pożądania, tajemnica, zdrada i miód. Jest, kolokwialnie mówiąc, sensacyjnie i obyczajowo. Tylko że to wszystko tylko do czasu. Bo później… później jest już nieco dziwniej i na tym oczywistym fundamencie trudno będzie pewne wydarzenia wyjaśnić. Właśnie wtedy można zdać sobie sprawę, że książka Boratczuka jest jednak czymś innym, niż przypuszczaliśmy. I o tym chciałbym teraz napisać.

Akcję autor osadził we Fraudencji, wymyślonej mieścinie niedaleko Szczecina. Pomieszkuje w niej kilku ciekawych ludzi: były sekretarz PZPR, a obecnie wiekowy pszczelarz - Michał Serpina,  hodowca koni i 103-letni proboszcz w jednym, Niemiec wykupujący polską ziemię, były milicjant, niezaspokojona seksualnie kobieta i parę innych charakterów. Najważniejszy jest jednak przybysz. Adam ma czterdziestkę na karku. Przybywa na prowincję do pracy. Jego biznes komputerowy upadł, więc zatrudnił się jako pomoc pszczelarza. Trzeba przyznać, dość nieoczywisty wybór, który już na samym początku powinien wlać w czytelnika nieco wątpliwości. Powinny być one potęgowane także przez padające tu i ówdzie słowa („Adam spojrzał na szalejące zwierzęta. – Spokojnie – powiedział, a one uspokoiły się od razu”, „Kiedy tylko ujrzał go na ganku, miał wrażenie, że to ktoś, kto wszystko o nim wie, zna jego najtajniejsze myśli i zjawił się, by wydarzenia całego jego życia ułożyły się w jakiś sensowny obraz, bo gdy czasem spoglądał wstecz, widział tylko chaos”). W pewnym momencie dociera do nas, że Adam nie jest zwykłym człowiekiem, tylko Bogiem. Nie jest to jednak ten Bóg, o którym każdego tygodnia słyszymy na kazaniu. Nie wydaje się on być częścią i przewodnikiem żadnej znanej nam ziemskiej instytucji religijnej. Tajemniczy gość, bardziej niż nauczycielem, jest witalną siłą, która pobudza do działania wszystko wokoło. Adam jest więc kreacją indywidualnej impresji duchowej Boratczuka, a Fraudencja to forma autorskiego Universum  stworzonego po to, by opisać absolut za pomocą własnej wrażliwości.

Teologiczny wymiar książki stanowi jej ramę, organizując całą narrację. Stagnacja, brak celu i chęć znalezienia pomocy, są kanwą dla odwiedzin Adama, którego przybycie wprowadza barwy do szarej egzystencji miejscowości. Bohater Boratczuka zdradza dyskretne podobieństwa do Jezusa – opisy jego gestów i mimiki momentami przywodzą na myśl łagodne spojrzenia Chrystusa, a nienazwana moc daleko wykracza poza uwodzicielski urok, pozwalając mu wyczuć emocje i intencje innych osób („Adam był jak­by częścią jej samej. Ilekroć go spotykała, czuła się naładowana dziwną energią. Niewiele ze sobą rozmawiali, a wydawało jej się, że on wszystko o niej wie”). Głównym celem obecności gościa jest nadawanie sensu życia członkom lokalnej społeczności, rozumianego nie tylko jako niesienie pomocy, ale też uruchomienie nieubłaganego procesu powstawania problemów, porażek i rozczarowań. Dopiero one mogą dać człowiekowi spełnienie. W tym sensie uosabiana przez Adama metafizyczna aktywność jest impulsem nadającym znaczenie ludzkiemu bytowi, dotąd pogrążonemu w apatii.

Z drugiej strony boski dotyk, którego doświadczyli Justyna i inni, niesie w sobie także niebezpieczeństwo oszukania i porzucenia. Po jego nieoczekiwanym odejściu pozostaje bowiem pustka, a wybudzeni z marazmu poczują się w jakimś sensie obnażeni, osłabieni i niepewni w świecie, który do tej pory był ich strefą komfortu. To nagłe odejście ma tu sens nie tylko czysto fabularny, lecz stanowi również nieodłączny elementem doświadczenia religijnego. To nie Stwórca, Ojciec ani czuwający Duch są we „Wskrzesinie” obecni. Adam jest mistycznym bytem, który inicjuje ruch. Jego działania wymykają się poznaniu rozumowemu, ale całkiem dobrze można je odczytać na poziome zmysłów. Dlatego to właśnie Justyna powie o nim „Wtedy myślałam, że zwariował, bo jeszcze nie wiedziałam, że Adam jest Bogiem, ale teraz już rozumiem”. Choć spersonifikowany i dostępny, Bóg ma tu charakter indywidualnej, osobistej emanacji, wpływającej na jednostkową egzystencję, a nie na panoramę całego świata. Nie sądzę, aby miał on też jakiś szerszy plan. Pozostaje obojętny na to, co z rozdanymi darami duchowymi zrobią ludzie. Bóg Boratczuka odchodzi od Biblijnej siły kreacji, przyjmując formę starożytnej materii uzupełniającej surowy świat barbarzyńskich reguł.

Boratczuk kończy swoją książkę jasnym sygnałem „Znajdę sposób, żebyś wykiełkowała, wskrzesino – szepnę­ła, przyglądając się jej. – Będę ogrzewać cię swoimi myślami i czekać, aż wzrośniesz, rozkwitniesz i wydasz nowe nasiona. Chcę, żeby świat był przepojony zapachem twojego niebieskie­go nektaru, niewyczuwalnego dla zmysłów, ale wywołującego w umysłach tęsknotę za tym, co piękne i wieczne”. Bóg daje szanse na nowe życie. Pełny nadziei finał dopełnia portret religijnej alegorii. Ciekawej, zgrabnie opowiedzianej, może trochę zbyt dramatycznej i dosłownej, ale nadal pobudzającej do refleksji.

Recenzja "Ewa ze swych zgliszcz" Ananda Devi

Wydawca:  Wydawnictwo w Podwórku

Liczba stron: 192

Tłumaczenie: Krzysztof Jarosz

Oprawa: broszurowa z obwalutą

Premiera: grudzień 2019 r.

Przygotowując się do lektury „Ewy ze swych zgliszcz” postanowiłem dowiedzieć się nieco więcej o Mauritiusie. Nie było to takie łatwe, bo wpisanie nazwy kraju do wyszukiwarki odsyła nas do niezwykle atrakcyjnych ofert wczasów. Dużo tam palm, plaż, zieleni, czystej wody. Nawet najpopularniejsze encyklopedie podkreślają właśnie turystyczny wymiar kraju, zupełnie ignorując jego społeczno-polityczną historię. A to wokół niej została zbudowana historia Ewy i jej towarzyszy niedoli. I musicie uwierzyć mi na słowo, Mauritius według Devi zupełnie nie przypomina tego, co można obserwować na zdjęciach.

Port Louis, stolicę wyspy, w której dzieją się wydarzenia zawarte w książce, zamieszkuje niespełna 200 tysięcy osób. To swoiste połączenie nowoczesności z tradycją: obok wieżowców, gdzie swoją siedzibę mają międzynarodowe banki czy firmy doradcze, oraz barwnych i atrakcyjnych obiektów (np. Kalaisson Temple) mieszczą się także pozostałości po dawnym centrum recepcyjnym dla przybywających na wyspę imigrantów zarobkowych z Indii (Aapravasi Ghat). Piękno i przepych w otoczeniu zalesionych wzgórz oraz oceanu, autorka pomija milczeniem. Zamiast tego oddaje głos tym, którzy zazwyczaj są go pozbawieni. Czwórka nieletnich bohaterów z przedmieść stolicy, musi mierzyć się z dorastaniem we wrogim środowisku, gdzie jedyną pewną jest brak perspektyw. Przynajmniej do czasu.

Jest ich czwórka: Ewa, Savita, Sadiq i Clélio. Pierwsza z nich ustawiona została w centrum zdarzeń. To typowa buntowniczka, której motywacje do końca pozostaną tajemnicze. Ewa sprzedaje swoje ciało kolegom w zamian za przybory szkolne. Z czasem jej otwartość na kontakty z obcym ciałem przybiera formę dodatkowego wyzwania rzuconego płci przeciwnej. Działa instynktownie, każdy jej ruch, każde spojrzenie czy ceremonialne ścięcie włosów, jest swoistym krzykiem do ludzkości. Ewa pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny, nigdy nie potrafiła z nikim stworzyć bliskiej więzi, jest permanentnie nierozumiana, odrzucana i traktowana przedmiotowo. Nie umie wyjść z tego zamkniętego koła bólu i cierpienia. Dopiero śmierć koleżanki otworzy jedną z zapadek w sercu bohaterki, w której do tej pory była tylko pustka. Odrobinę uczucia wleje tam Sadiq, jedyny chłopak z otoczenia, który nie posiadł Ewy. Właściwie od początku jest w niej zakochany, czemu daje wyraz na wiele sposobów: od słów, przez zapisywane na ścianach wiersze inspirowane Rimbaudem, aż po próbę gloryfikowania jej zachowań. Sad jest chłopcem wrażliwym, choć nie przeszkadza mu to stać na czele bandy rzezimieszków straszących okolicę. Pod jego skrzydłami stopniowo upada inna postać – Clélio. Jego największym problemem jest rozłąka ze starszym bratem, który opuścił rodzinę i zamieszkał we Francji. Tęsknota i rozczarowanie przeradza się w potęgowanie stanu wewnętrznej wojny. Właściwie trudno zdefiniować, przeciwko komu Clélio w danym momencie się buntuje. Denerwuje go wszystko, a to kto będzie kolejną ofiarą, jest w dużej mierze sprawą przypadku. Savita jest nieco inna od reszty. W jej zachowaniu widać odłamki cywilizacji i refleksyjności. Chciałaby zespolić się z Ewą, przejąć od niej nieco więcej stanowczości i indywidualności. Metaforyczna scena rozstania obu bohaterek, która stanie się zalążkiem tragedii, jest tu momentem przełomowym dla wszystkich. Po pewnych zdarzeniach nie ma już odwrotu, trzeba bardzo szybko dorastać do nowych ról społecznych.

Bohaterowie Devi są, jacy są, wcale nie lepsi ani gorsi od innych. Tak ich wychowano, a właściwie należałoby powiedzieć, takie koszmarne wzorce im zaprezentowano. Ojcowie są wiecznie pijani, nie pracują, nadużywają przemocy. Matki po zamknięciu dużej szwalni postkolonialnej także obrosły bezradnością i rezygnacją. Jedyny wyeksponowany nauczyciel czuje niezrozumiałe pożądanie do nieletniej Ewy, czego efektem jest regularne dokonywanie na niej mechanicznych czynności seksualnych. Młode postaci nie mają dobrego modelu, na którym mogłyby oprzeć swoje zagubione tożsamości. Reprezentują człowieczeństwo w fazie inicjalnej, rozwijającej się tak, a nie inaczej wskutek bierności opiekunów i organów ścigania, lecz na pewno nie w wyniku drzemiącego w kimkolwiek pierwotnego zła. Ananda Devi nie piętnuje nikogo indywidualnie. Z jej słów wypływa myśl, że winne złu jest przede człowieczeństwo i powielane przez pokolenia patologiczne przyzwyczajenia.

Człowieczeństwo nie zawsze jednak człowieka zdominuje, o czym autorka opowiada nam na samym końcu. Bo światełkiem w tunelu jest nie tylko przełamanie się Ewy, ale także postać prawniczki, która będzie starała się pomóc oskarżonemu. Jak sama wspomina, wyrosła w tym samym otoczeniu co młodociani bohaterowie, a mimo wszystko potrafiła odrzucić od siebie przeszłość. Stała się wykształconą, ułożoną kobietą z jasnym planem na swoją osobę. „Ewa ze swych zgliszcz” nie jest więc tylko i wyłącznie portretem upadku cywilizacji, ale także komentarzem do tego, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście.

Muszę pochwalić tę książkę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze rzadko się zdarza, aby ciekawa struktura szła w parze z budzącą zainteresowanie treścią. U Devi każdy bohater dostaje swoje miejsce, ich relacje przeplatają się, nie pozwalając na znudzenie frazą. Każdy mówi też nieznacznie różniącym się językiem. Pochodzą z tego samego środowiska, ich sposób kreowania wypowiedzi jest podobny, ale zwracają uwagę na inne rzeczy. Jedni zagłębiają się w tęsknocie, dla innych najważniejsza jest przynależność kastowa czy cielesność, jeszcze kolejni szukają inspiracji w literaturze. Przytłacza lista problemów, z jakimi muszą się zmagać. Wzbogacający jest wykład, jaki na końcu książki przeprowadza tłumacz Krzysztof Jarosz. Jego zakorzenienie w kulturze małego kraju, a także znajomość literackiego dorobku autorki, otwiera wyobraźnię czytelnika na niezauważone wcześniej szczegóły książki. Pozornie niewiele mówiące słowa, bywają odwołaniem do bieżących wydarzeń politycznych. Ich wagę można poczuć także dzięki licznym przypisom zamieszczonym w tekście. Wszystko to sprawia, że „Ewa ze swych zgliszcz” jest nie tylko uniwersalną opowieścią inicjacyjną, ale także portretem pewnej egzotycznej społeczności, który nie boi się opowiadać o tym, co trudne i bolesne dla kraju. Dla mnie jest to także książka wyjątkowo pięknie skomponowana, namalowana poetyckimi, nasyconymi metaforami, barwami. Chciałoby się powiedzieć, żeby więcej takich mądrych i dobrze przygotowanych książek z różnych krańców świata w Polsce wydawano.

Recenzja "Mapa Anny" Marek Šindelka


Wydawca:  Afera

Liczba stron: 180

Tłumaczenie: Anna Wanik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 5 lutego 2020 r.

Ilekroć przychodzi mi mierzyć się z książką pisarza urodzonego w 1984 roku zadaję sobie pytanie, który aparat Państwowy z powieści Orwella będzie tu najbardziej reprezentowany: Ministerstwo Pokoju, Ministerstwo Prawdy, Ministerstwo Miłości czy Ministerstwo Obfitości. W przypadku „Mapy Anny”, drugiego wydanego w Polsce zbioru opowiadań Marka Šindelki, z pewnością nie chodzi o gospodarkę i racjonowanie żywności. Niewiele jest tu też punktów wspólnych z działaniami wojennymi, a propaganda i fałszowanie informacji są zgrabnie zastąpione jak najbardziej autentycznymi obserwacjami. Pozostaje więc Miłość, choć jednak inaczej definiowana, niż w antyutopijnym klasyku. Tam bowiem wiązała się ona z drugą osobą, inwigilacją i potencjalną egzekucją, w czeskim tomie, miłość może być też kwestią indywidualną, nieracjonalną i bardzo często prowadzącą donikąd.

Šindelka jest z pewnością jednym z tych pisarzy, którzy bardzo szybko znaleźli receptę na osobliwość własnej literatury. Autor „Zostańcie z nami” jest mistrzem kreowania precyzyjnych portretów psychologicznych, które nawet jeśli nie zawsze są pogłębione, dają poczucie realności i zażyłości. Bohaterowie zamieszczonych tu opowiadań ukazywani są w dużym zbliżeniu, a mimo to pozostają dla czytelnika odlegli. W różnych miejscach książki poznajemy szczegóły ich anatomii, zaglądamy w najbardziej intymne rejony ciał i duszy, a mimo to niewiele dowiadujemy się o ich biografii. Musimy zgodzić się na rolę obserwatora pewnego wycinka życia. Jesteśmy zobowiązani otworzyć się na empatię i przyjmowanie emocji postaci, których nie znamy. Inaczej cała ta literacka uczta nie ma sensu. Tu nie ma żadnego przed czy po, jest tylko wielobarwne teraz.

Lektura opowiadań czeskiego autora budzi dyskomfort, ale jest to bolączka głęboko humanitarna. Wynika z infiltracji życia drugiego człowieka, wchłonięcia jego myśli i problemów, poznania niepokojących sekretów i próby zrozumienia jego pożądań. Już pierwsza, być może najlepsza historia dobrze oddaje charakter całego zbioru. „Przedstawienie się zaczyna” to literacka, tykająca bomba. Śledzimy burzę myśli zestresowanego komika tuż przed występem. Nerwowe odliczanie sekund co chwile przerywane jest kolejną celną refleksją-blokadą i próbą poszukiwania drogi ucieczki w skomplikowanej strukturze układu nerwowego. Drobinki irytacji i napięcia przenikają w przestrzeń ciała „to pewnie coś w nerwach, błędna droga, trzask, czuję w nosie elektryczny smród, iskry w mózgu, ciemność, zdrewniała dolna warga, potem cała lewa połowa twarzy, przeszło na rękę, brzuch, opuszki palców zaczęły fosforyzować”. Filozofia wypływa tu nie z książek, nie z intertekstualnych odwołań, ale przede wszystkim z życia. Odczucia i emocje są zjawiskami cielesnymi i ukazanie ich przez pryzmat tak dobrze nam znanych doświadczeń, sprawia że opowieść wnika bardzo głęboko w świadomość czytelnika. Otoczenie nie jest tu ważne. Dowiemy się, że jest tu jakaś milcząca kobieta, garderoba, lustro, ale czy to tak naprawdę ma znaczenie? Czy potrzebujemy wiedzieć jak na imię ma nasz bohater, w jakim kraju dzieje się akcja, co przygotował na przedstawienie lub ile ma dzieci? Czy to może jakkolwiek zwiększyć dostęp do współodczuwania? Co nas obchodzą jego dalsze dzieje? U Šindelki tak jak nieoczekiwanie akcja się zaczyna, tak i niespodziewanie kończy. Nie dowiemy się, czy ten stres czegokolwiek nauczył bohatera. Tu nie ma żadnego morału ani emocjonalnego domknięcia. Puenta jest całkowicie otwarta na interpretacje, wieloznaczna. Właśnie taka, jaka powinna być ostatnia fraza opowiadania.

W ten sposób przechodzimy do kolejnej opowieści i potem następnej i następnej. Jedne są dłuższe, inne ledwie zarysowane. Łączy je bardzo wiele: zachwyt prozą życia, sytuacje zagubienia w swoich uczuciach, zainteresowanie postaciami pozornie nienadającymi się na bohaterów pierwszoplanowych, liryczny język czuwający nad niesamowitością mówienia o tym, co codzienne. „Mapa Anny” dowodzi, że bez szukania sensacji można pisać o rozczarowaniu światem, który nigdy nie jest taki jak w wyobrażeniach. Wciąż się psuje, idzie swoim torem, brudzi idealnie skomponowane wizje, na coś choruje. Właśnie taka jest natura tego świata. Gnicie i rozpad materii, szczególnie tej zakorzenionej w miłości. Zawód może zresztą przybierać tu różne formy deficytu: zaufania, zrozumienia, wzajemności, otwartości, szczerości. Nie czuć jednak przesytu trudnymi tematami, nie ma się też wrażenia, że każdy bohater to potencjalny uciekinier do innego, czystszego świata. Jak już wspomniałem, jest to proza otwarta na emocje odczuwane tu i teraz, przedstawiająca w sobie zarówno niewinność dziecka, jak i bierność ludzi doświadczonych życiem.

Trochę męczy nagromadzenie uwag do otaczającej nas rzeczywistości, wplatane w myśli bohaterów. Dobrze widać to w opowiadaniu „Hitler”, gdzie obok głównej historii, toczy się indywidualna dyskusja na temat wykorzystywania symboliki II wojny światowej w roli wabika marketingowego. Takich motywów jest w „Mapie Anny” zbyt dużo. Harmonia między tym co ważne, niezwykłe i lepkie od wewnętrznego napięcia zostaje nieco zachwiana na rzecz szarej przyziemności. Odnoszę jednak wrażenie, że wynika to z literackiej strategii Šindelki. Pisanie wydaje się dla niego koniecznością niezbędną do przetrwania – może nie tego biologicznego, lecz jako wolnej istoty, która zastrzega sobie prawo do mówienia o tym, co w danym momencie go boli. Autor ciągle poszukuje, zadaje niewygodne pytania, wkurza się na różne kwestie, zestawia ze sobą cielesność i duchowość i na tej podstawie eksploruje niezbadane rejony ludzkiego umysłu. Najbardziej w „Mapie Anny” przekonuje mnie jednak innego typu poszukiwanie – badanie nowych funkcji dla słów. To dzięki niemu miejsce przeznaczone dla prozy, uchyla drzwi na nieoczywiste porównania, metafory i lirykę. Dzięki niemu także, od tekstu nie sposób się oderwać. Jest trochę jak na morzu. Przeciętne książki rozpatrywać można jako spokój, błogie oczekiwanie na coś, co nigdy nie nadejdzie. Dopiero wzburzenie konstrukcją wywołane silnymi podmuchami i falami pobudza człowieka do działania. W wypadku tej książki – do konfrontowania banalności własnego słownictwa z pięknem i konkretem Šindelki. I takie właśnie wzburzenie posadami czytelniczego komfortu bardzo cenię. Szczególnie jeśli obok niego, toczy się indywidualna, pełna melancholii i niedopowiedzeń opowieść o wszystkim tym, co trapi także mnie.

Recenzja "Taipi" Herman Melville

Wydawca: PIW

Liczba stron: 200

Tłumaczenie: Bronisław Zieliński

Oprawa: twarda

Premiera: 22 października 2019 r.

Bohaterem „Taipi” jest Tommo, młody amerykański żeglarz, uciekinier ze statku. Tommo wraz ze swoim przyjacielem trafia na ląd polinezyjskiej wyspy Nuka Hiva, gdzie obserwuje życie i zwyczaje panujące u tubylczej ludności. Opisuje ich skłonność do radowania się dniem, pogodną naturę, zwyczaje kulinarne, ceremonie religijne. Przedstawia sielankowy świat kultywujący tradycję i funkcjonowanie w zgodzie z naturą. W tym kontekście „Taipi” jest przede wszystkim spotkaniem z przygodą i egzotyczną kulturą. Dzięki walorom faktograficznym sprawia wrażenie książki podróżniczej, w którą wpleciono fikcyjne obrzędy i wydarzenia. Z tego też powodu rękopis „Taipi” był początkowo odrzucany przez wydawców, a gdy już ujrzał światło dzienne, z miejsca wyniósł nazwisko autora do grona najpoczytniejszych w kraju. I co ważne, książkę nadal czyta się świetnie, mimo upływającego czasu.

Gdy jednak spojrzymy na tę powieść z perspektywy historycznej, okaże się ona krokiem milowym w rozwoju warsztatu autora i jednocześnie koniecznością, dzięki której później mogły powstać „Moby Dick” Czy „Billy Budd”. Książka została oparta na autentycznej historii jaką przeżył autor. Są tu jednak zawarte szczegóły, które kłócą się z prawdą. Melville spędził na wyspie miesiąc, w książce są ich aż cztery. Na prawdziwej wyspie nie ma jeziora, podczas gdy w książce Tommo płynie po takowym. Nie ma na niej też gór, po których bohater wraz z kolegą mogliby wspinać się po ucieczce ze statku. Te wszystkie, jak i parę innych elementów są zwykłymi kłamstwami, które Melville zaadaptował do swojej opowieści, aby poruszyć wyobraźnią czytelnika. „Taipi” nie jest zatem ani wycinkiem autobiografii, ani czystą fantazją. To swobodny miszmasz własnych doświadczeń, bujnej wyobraźni i wyczytanych gdzie indziej motywów.

Wróćmy jednak do historii. Aby dobrze zrozumieć o jak odległych czasach mówimy, warto zdać sobie sprawę, że w 1846 roku na świat przyszedł Henryk Sienkiewicz, a swoje książki publikowali akurat Nathaniel Hawthorne, Honoré de Balzac, Charles Dickens, Fiodor Dostojewski, Aleksander Dumas czy George Sand. Herman Melville rozpoczynając pisanie swojego debiutu miał raptem 25 lat, a w momencie wydania, kończył 27 rok. Komu w obecnych czasach, w tak młodym wieku, chciałoby się pisać blisko 500-stronicową powieść? A przy tym ilu z obecnych absolwentów uniwersytetów (lub pracowników) mogłoby równać się z warsztatem Melville’a, który nie odebrał przecież nawet elementarnego wykształcenia? Jego bogate doświadczenia zawodowe (robotnik rolny, ekspedient, urzędnik bankowy), połączone z niesamowitą historią jaka spotkała go podczas wizyty na wyspie Nuka Hiva, zaowocowały powieścią, która swoją popularność zawdzięczała głównie niezrozumieniu. 

Każdy, kto zna późniejszego Melville’a wie, że jego książki należy czytać między wierszami. U autora „Moby Dicka” każda postać, każdy gest i wypowiadane słowo może kryć za sobą dodatkowe znaczenie. Czytając „Taipi” moją uwagę zwróciła przede wszystkim możliwość interpretacji wyspy Nuka Hiva jako swoistego Edenu. Szczęśliwi ludzie, brak trosk, święte drzewo – te wszystkie elementy układają mi się w obraz Raju przedstawiony w Biblii. Poszlak jest zresztą więcej. W opisie przeprawy Tomma i Toby’ego przez góry i wąwozy padają słowa o rajskich ogrodach doliny Taipi. A kogo spotykają bohaterowie najpierw? Chłopca i dziewczynkę, którzy są zupełnie nadzy z wyjątkiem niewielkiej przepaski z kory. Tylko jeśli napotkane dzieci są odwzorowaniem Adama i Ewy, kim jest para nowoprzybyłych? Tu znowu mogę wesprzeć się cytatem, który mówi, że przyjaciele muszą „czołgać się i pełzać na podobieństwo pary wężów”. Czy Tommo jest zatem tym złym, który ma wejść w nową społeczność i zarażać ją błędami rozwiniętych cywilizacji?  Dużo pytań, mnóstwo poszlak i niedopowiedzeń. 

„Taipi” może być także rozpatrywane jako zestawienie dwóch światów. Tommo przybywa z Ameryki, gdzie doświadczył rozwoju, pogoni za pieniędzmi, edukacji. Rzeczywistość Taipisów pozbawiona jest tego typu trosk i uciech. Żyjąc spokojnie skupiają się przede wszystkim na drugim człowieku i relacjach, za nic mając władzę i chęć zysku. Zamieszczony w książce opis odkrycia w Gajach Tabu bezładnych szczątków ludzkiego szkieletu o kościach jeszcze wilgotnych, swego czasu wywołał nie lada sensację u recenzentów i czytelników. Wątek ten nadał Melville’owi łatkę człowieka żyjącego wśród kanibali. Takie odczytanie mógł zaproponować tylko człowiek oddalony od ludowych wierzeń. Szukanie sensacyjnych wizji ludożerstwa, rozumianego jako czynność o charakterze kulinarnym najlepiej pokazuje różnice kulturowe. U Taipisów był to prawdopodobnie rytuał powtórnego pochówku, rzecz normalna i powszechnie stosowana. Dla człowieka Zachodu ten epizod uwidaczniał krwawą naturę ‘dzikusów’. Kanibalizm nie był jedynym wątkiem rozpatrywanym jako sensacja i burzenie tabu. Kontrowersję wzbudzały między innymi kwestie erotyczne oraz nieprzychylny opis działalności misjonarzy, usiłujących nawracać tubylców.

Co chciał nam powiedzieć Melville pisząc tę książkę? Czy jest to spowiedź człowieka z zewnątrz, który wchodząc w nowe otoczenie zasiał ziarno grzechu? A może jest to wyraz tęsknoty po powrocie do ‘normalnego’ życia? Może też, tak jak chcieli niektórzy, jest to książka podróżnicza, w której autor dał upust kreatywność jaka w nim drzemie? Nigdy się już nie dowiemy jakie były intencje. Zachęcam jednak gorąco do lektury, bo choć nie jest to książka tak wysmakowana, głęboka i otwarta na dyskusję jak późniejsze dzieła amerykańskiego mistrza, rzuca ona nowe światło na jego charakter i rozwój twórczy. A przy okazji jest pięknie wydana i opatrzona wyjątkowo trafnym posłowiem.