Recenzja "Opowiadania wszystkie" Clarice Lispector

Wydawca: W. A. B.

Liczba stron: 592

Tłumaczenie: Wojciech Charchalis

Oprawa: twarda

Premiera: 16 października 2019 r.

Może tym razem zacznę inaczej. Bo będzie długo i mam nadzieję, nieco analitycznie. Chcąc oszczędzić potencjalnym czytelnikom pewnych rozczarowań i wątpliwości, już w tym miejscu napiszę, że „Opowiadania wszystkie” to zbiór szalenie trudny, porwany, hermetyczny, niecodzienny, różnorodny. Dużo tu krótkich form, nieoczywistych frazeologizmów i niedopowiedzeń. Książka idealna dla zapalonych czytelników, może być nieczytelna dla kogoś, kto w literaturze szuka rozrywki, klarownych fabuł i jaskrawych bohaterów. To nie jest literatura bazująca na słowie, ale na emocjach.

Skoro ewentualne wątpliwości mamy za sobą, czas na małe przybliżenie. Czarownicę brazylijskiej literatury, jak zwykło się ją nazywać, przez lata porównywano z Virginią Woolf i Marleną Dietrich. Tę pierwszą, ze względu na  jej dokonania czysto artystyczne, drugą ze względu na wygląd. Szczególnie to ostatnie konfrontowanie może być nieco zaskakujące, wszak Latynoski z Niemkami łączy teoretycznie niewiele. Clarice Lispector nie była jednak Latynoską (Niemką zresztą też). Urodziła się 10 grudnia 1920 roku w żydowskiej rodzinie, w wiosce Czeczelnik na Podolu, jako Chaja Pinkhasovna Lispector. W 1922 roku, wraz z rodziną, przepłynęła pół globu, by po latach tułaczki (najpierw mieszkała w  Maceió, potem w Recife), osiąść w Rio de Janeiro. 

Zgrzeszyłbym mówiąc, że Lispector była w Polsce zupełnie nieznana. W 1987 roku Wydawnictwo Literackie udostępniło czytelnikom przekład jej ostatniej powieści zatytułowanej „Godzina Gwiazdy”. Dwa lata później, w jednym z numerów Literatury na Świecie opublikowano jej trzy opowiadania ze zbioru „Więzy rodzinne”. Oprócz tego krótkie formy autorki ukazały się w antologii opowiadań brazylijskich („Intymność i inne sfery”) oraz kolejnym numerze Literatury na Świecie (tym razem z 2011 roku). Łącznie czytelnicy mieli możliwość poznać jej szesnaście opowiadań, przeczytać ostatnią powieść oraz fragmenty debiutu. Do tego, w szeregu publikacji popularnonaukowych i eseistycznych („Historia literatur iberoamerykańskich”, „Bestiariusz”, artykuł Aleksandry Lipczak w „Wysokich Obcasach”), przedstawiono jej barwną postać. Wszystkie te prace nie sprawiły jednak, że o pisarstwie Brazylijki mówiło się dużo, a sama jej persona na stałe zagościła w umysłach polskich czytelników. Można powiedzieć, że jej status w Polsce, jest zgoła przeciwny do tego, który osiągnęła w Brazylii – Lispector zyskała łatkę klasyka wkrótce po debiucie w 1943 roku. Od tamtego momentu uznawana jest za jedną z najważniejszych postaci XX-wiecznej literatury brazylijskiej. 
 
O co więc tyle hałasu? Pozwolę sobie powołać się na dwa opowiadania. W pierwszym, zatytułowanym „Miłość” obserwujemy ułożoną Panią domu wyruszającą na zakupy. Już po dokonaniu niezbędnych uzupełnień, jadąc tramwajem, dostrzega niewidomego starca żującego gumę. Tak ją ten widok przeraża, że upuszcza torbę z zakupami. W rodzącym się popłochu, maszynista zatrzymuje tramwaj. Ludzie oglądają się na siebie, nikt nie wie co się stało. Po podłodze płyną roztrzaskane żółtka jaj. Pochodzą rzecz jasna z upuszczonej torby naszej bohaterki i pełnią funkcję symbolu pękającej rzeczywistości. Wszystko to, co tak pieczołowicie obserwowana gosposia segregowała, szufladkowała, układała, w jednym momencie prysło. Wystarczył abstrakcyjny katalizator – guma w ustach osoby niewidomej, a cały świat rozbił się w drobny mak. Po tym wydarzeniu protagonistka nie jest w stanie wrócić do normalnego życia – jej przygotowane z precyzją kolumny ubrań tracą sens, utrzymywany porządek w naczyniach gubi się, podobnie jak relacje z dziećmi. Bohaterka boi się nawet o życie męża. Ostatecznie jednak otwiera oczy na inny świat i dostrzega w nim inną, niedostępną wcześniej jakość.

W innym opowiadaniu - „Wszystkiego najlepszego”, śledzimy imprezę urodzinową 89 letniej seniorki. Zjeżdża się cała rodzina – dzieci z żonami i wnuki. Gosposia, córka jubilatki, przygotowała ucztę. Zrobiła to z przyzwyczajenia, bo tak wypada. W głowie jednak złorzeczy na obecnych, że uważają to za jej święty obowiązek. Nie może pogodzić się też z faktem, że nikt nie docenia jej wkładu w utrzymanie przy życiu matki. W scenie, gdy seniorka zaczyna pluć i wyzywać obecnych, jej opiekuńcza córka wstydzi się, patrzy na innych i oczekuje reprymend za złe ‘wychowanie’ matki. Nic takiego jednak się nie dzieje, zwyciężają konwenanse. Rodzina nadal udaje szczęśliwą i zjednoczoną, a rozchodząc się do domu, wpadają w sztuczne uściski. Całe zajście da jednak do myślenia bohaterce, która od teraz inaczej już będzie podchodzić do rzeczywistości.

To tylko dwie opowieści, dobrane zresztą dość przypadkowo, na zasadzie utrwalenia w mojej pamięci. Są w tym zbiorze takie, które pewnie lepiej oddają to, co chcę napisać (że wspomnę tu na przykład „Naśladowanie róży” czy „Bawół”). Skupmy się jednak na tych dwu. Ukazują one w moi mniemaniu zasadniczą drogę pisarstwa Lispector, polegającą na demontażu sztywnych ram codzienności. Pisarka w wielu zawartych w tomie narracjach, przedstawia różne sytuacje, w których jej bohaterki zostają wytrącone z personalizacji. Ten euforyczny stan kusi wizją uwolnienia z pęt osobowej egzystencji, porzucenia choć na chwilę ładu i pełnionych ról społecznych. Może się również wydawać, że stanowi swego rodzaju ucieczkę przed odpowiedzialnością za innych. Obietnica oswobodzenia okazuje się pułapką, gdyż uzyskany stan depersonalizacji, wszędzie tam, gdzie przestaje być już tylko marzeniem, a zostaje rzeczywiście osiągnięty, ujawnia swoje nieoczekiwane, mroczne oblicze. Ta ciemna strona przejawia się z jednej strony utratą bezpieczeństwa ontologicznego (zamartwianiem się o męża, o rodzinę), z drugiej także wzrostem zapału nieetycznego (nieuzasadniona nienawiść, obrzydzenie czy nawet chęć dokonania mordu). Przejście przez jądro ciemności własnego, zdemontowanego świata nie zawsze kończy się tu powodzeniem. To właśnie nacisk, jaki kładzie Lispector na mroczny aspekt depersonalizacji, wyróżnia ją z grona innych autorów, dla których wyjście z więzów własnej osobowości, jest zazwyczaj związane z osiągnięciem stanu nirwany (Hesse) lub obojętności (Pessoa). W tym aspekcie widać silne wpływy światopoglądu mistycyzmu żydowskiego, wedle którego człowiek obciążony jest nieusuwalną metafizyczną usterką.

Oczywiście ten motyw nie wyczerpuje zagadnień poruszanych przez brazylijską pisarkę, a stanowi jedynie jej ważny wyróżnik. Znajdziemy w zbiorze teksty traktujące o poczuciu niższości kobiety względem mężczyzn, opisy codziennych rytuałów wypełniających samotne życie (parzenie herbaty, robienie zakupów, gotowanie), metaforyczne ucieczki przed samym sobą (tu orężem pozostaje głównie strojenie się w różne kreacje i nakładanie makijażu), czy wreszcie surrealistyczne wizje, w których emocje zostają uwypuklone przez nierzeczywiste zdarzenia i postaci. W wielu z tych historii Lispector zwraca uwagę na małe rzeczy czy zwierzęta, które burzą z trudem utrzymywaną strukturę życia. Wspomniałem już wcześniej o gumie żutej przez niewidomego, ale tę samą funkcję w różnych miejscach pełnią na przykład świeczki, karaluchy, kurczaki czy małpy. 

Różnorodność tematyczna i rozwój warsztatu pisarskiego to tylko część z unikatowości, jakie czekają odbiorców podczas lektury „Opowiadań wszystkich”. Kolejną ciekawą właściwością jest z pewnością nowatorski język, o którym w przedmowie pisze Benjamin Moser. Tu mam pewną uwagę – nietypowe frazeologizmy i minimalizm szczególnie widoczne są w kilku historiach (np. „Dzielenie chleba”). Pozostałą, znacznie pojemniejszą część, czyta się stosunkowo ‘normalnie’ przynajmniej w sensie językowym. Wiąże się to zapewne z tłumaczeniem, które nie było w stanie w pełni oddać osobliwości tego stylu. Wspomniana odmienność wiąże się z przyswojeniem sobie przez pisarstwo Lispector codziennego języka zwykłych Brazylijczyków, z całym bogactwem różnorodności, nienormatywności, skrótowości i prostoty. Ta dialektyka banału i jednoczesnej głębi uwidacznia się w małych zdaniach, krótkich sformułowaniach (np. „Pomidory były okrągłe dla nikogo: dla powietrza, dla okrągłego powietrza”, „Kto powoli pił mleko, czuł wino, które pił inny. Na zewnątrz Bóg w akacjach”), w których treści filozoficzne przebijają spod kolokwialnej, ale i precyzyjnie skonstruowanej mowy człowieka z pozoru nieokrzesanego. Oddają one znakomicie pewien element nieoczywistości czy wewnętrznej sprzeczności człowieka współczesnego, a w wypadku bohaterek Lispector – zwykłych gosposi. 

Aż chciałoby się w tym miejscu napisać o jeszcze paru sprawach – chociażby o Bogu, do której Lispector ma szczególny stosunek, albo o zwierzętach, których oblicza każdorazowo opisywane są z niezwykłą, malarską drobiazgowością. Nie chcę jednak zamieniać tej opinii w pracę naukową. Nie czuję się zresztą kompetentny w tej kwestii. Podkreśliłem wszystkie te elementy jej pisarstwa, które były dla mnie ważne podczas lektury. Bo to taka książka, do której trzeba podejść z empatią i otwartym sercem. Tego nie da się opowiedzieć, tu nie ma punktów zwrotnych ani piętrowych fabuł. Nie ma też za dużo mądrości. Jest za to całe morze kobiecego instynktu. To esencja emocji i bardzo gęsta od znaczeń proza. Męczące, ale satysfakcjonujące.

Recenzja "Czasy i obyczaje" Andrzej Turczyński


Wydawca: Forma

Liczba stron: 212

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: listopad 2019 r.

Czasami pojawiają się badania, które pytają o powody sięgnięcia po książkę. Zazwyczaj wskazania są takie same: cenne nagrody, dorobek pisarza, wydawca, nachalna promocja, ładna okładka, pozytywna opinia mainstreamowego recenzenta. Do tej coraz dłuższej listy dorzuciłbym jeszcze jedną, dla mnie chyba najważniejszą przesłankę – pierwsze zdanie. Sztuka zaciekawienia odbiorcy od pierwszego słowa jest naprawdę trudna. Szczególnie jeśli odbiorcą jest ktoś, kto pierwszych zdań przeczytał naprawdę dużo. Z jakiegoś jednak powodu ludzie cenią sobie chociażby początki „Moby Dicka” („Imię moje: Izmael”), „Obcego” („Dzisiaj zmarła matka. Albo wczoraj, nie wiem”), „Procesu” („Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”). „Lolity” („Lolita, światło mego życia, płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo. Lo-li-ta: czubek języka schodzący w trzech stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na trzy trącić o zęby. Lo. Li. Ta.") czy „Rzeźni numer pięć” („Wszystko to zdarzyło się mniej więcej naprawdę”). Każde z tych zdań coś obiecuje. Jedne filozoficzne rozważania, inne namiętność, tragedię czy niepewność. Pierwsze zdanie „Czasów i obyczajów” też coś deklaruje. Autor mówi w nim o lalce odartej z ubranka, z oderwaną lewą ręką i otwartymi lazurowymi oczętami. Pisze, że leżąc w niecce, oblazło ją robactwo i muchy, ale przyciągała też motyle, pszczoły i inne owady. Na ślady zbrodni zdawał się wskazywać głęboko odciśnięty ślad żołnierskiego buta obok lalki. Andrzej Turczyński daje nam więc aż dwa powody do zainteresowania: tajemnicę i styl. Jego pierwsze zdanie jest bardzo długie (stąd też nie będę go przytaczał), złożone, uroczo przegadane, pełne drobiazgów. Jest więc trudne w lekturze, ale bardzo namacalne w odbiorze. Właśnie ono przekonało mnie, aby ze stosu lektur wybrać „Czasy i obyczaje”.

Można więc powiedzieć, że Turczyński niczego nie udaje i od samego początku pokazuje czytelnikowi, z czym lektura książki się wiąże. Ale czy jest to jakieś zaskoczenie? Mówimy przecież o 81-letnim autorze, który swój styl literacki szlifuje od ponad pięćdziesięciu lat. Był w tym czasie nominowany do Nike i Paszportów Polityki za „Znużenie”, w 2012 roku otrzymał także nominację do Nagrody Literackiej Gdynia za „Koncert muzyki dawnej”, za „Laur Prawosławia” otrzymał z kolei Nagroda im. Księcia Konstantego Ostrogskiego. Jest więc Turczyński autorem znanym i w gronie wymagających czytelników cenionym. Jest też pisarzem bardzo płodnym: od momentu swojego debiutu w 1955 roku wydał ponad czterdzieści powieści i zbiorów esejów, kilka tomów poezji, liczne zbiory translatorskie, a jego sztuki wystawiane są na deskach teatralnych w całej Polsce. W tym kontekście „Czasy i obyczaje” nie wnoszą do dorobku pisarza niczego nowego. Są przedłużeniem i rozwinięciem o wątki biograficzne tego, co dobrze już znamy. Wcale to nie oznacza, że ich lektura jest pielęgnowaniem wtórności – jego pomysły są zawsze żywe i nawet jeśli po raz dziesiąty zmierza do tego samego celu, wybiera każdorazowo inną, ciekawą drogę.

W prozie Turczyńskiego powtarzają się te same motywy i tematy, które pozwalają mu na odkrycie tego, czego do tej pory nie wie. Wciąż powraca do swoich głównych pytań o ludzką tożsamość, margines wytrzymałości, sens cierpienia i poszukiwania nowego, a także istotę życia w ogóle. Aby wyszukiwać na nie odpowiedzi, autor gmatwa swoje historie, działa na granicy jawy i snu, wplata w nie intertekstualne aluzje, miesza język polski z obcymi, serwuje filozoficzno-religijne rozważania, a żeby jeszcze bardziej utrudnić czytelnikowi połapanie się w tym wszystkim, używa archaicznego i gęstego języka. W jednym z opowiadań pisze „Chcąc zachować pozór realności, chwytam ulotne cząstki czyichś bytów wiatrem niesione, zbieram cząstki czyichś myśli, słów i czynów, odpryski na wpół zapomnianych obrazów, komponując z tej migotliwej sieczki umocowany konkretem fakt mojej przynależności do spoistej rzeczywistości”. Tak właśnie jest, chociaż to tylko część prawdy.

Turczyński nie jest więc pisarzem realistycznym, choć jego opowieściom daleko do udziwnień. W każdej z dziesięciu narracji przedstawia świat rzeczywisty, w którym to co namacalne, przeplata się z tym co wyobrażone. Jego bohaterowie są jakby wycięci z innej epoki, mimo że przeżywają te same dylematy, które targają współczesnym człowiekiem. Wczytując się w te rozległe jak pola bawełny opowiadania, musimy być gotowi, aby zanurzyć się w ciągle zmieniający się nurt narracji. Autor z subtelnością i cierpliwością opisuje szereg refleksji, obrazów, form, dźwięków, kolorów, stanów, zapachów. Raz używa do tego stylistyki bliskiej strumienia świadomości, innym razem celuje w technikę eseistyczną, wielogłosowość czy mowę pozornie zależną. Udowadnia także, że dobra literatura odnajduje się w każdym gatunku (chociaż właściwszym byłoby powiedzenie, że dobra literatura leży ponad prozą gatunkową) - „Konwój” to swego rodzaju western, „Dziewica o żelaznych zębach” jako żywo przypomina twórczość Conrada, a „Nocna podróż pociągiem z Vladimirem Nabokovem przez Prowansję” ma wiele punktów wspólnych z psychologicznym kryminałem. 

Sięgając po najnowszą książkę Andrzeja Turczyńskiego, trzeba być przygotowanym na wymagającą podróż w głąb dawnych czasów i odmiennych kultur, do miejsca, gdzie Wschód i Zachód nieustannie między sobą meandrują. Ta proza jest jak nietknięta współczesnym dynamizmem góra, na którą wspiąć się jest bardzo trudno. „Czasy i obyczaje” są ciężkie z kilku powodów: długie zdania (zdarzają się i takie na pół strony) i jeszcze dłuższe akapity, odwołania do dzieł mało znanych pisarzy, filozofów i teologów, nawiązania do własnych przeżyć i fikcyjnych miejsc (miasteczko En występowało chociażby w „Kuglarni” czy „Brzemieniu”), zmieniająca się narracja, czasy i bohaterowie, chirurgiczna precyzja opisu i archaiczna fraza. Autor bawi się słowem i swoją wyobraźnią – raz postawi na humor („Inicjacja”), by po chwili wpleść nas w długą rodzinną sagę godną Czechowa czy Turgieniewa („Kronika sentymentalna”). Celowo poddaje swoje książki językowej eskalacji. Ma świadomość, że jego czytelnik będzie się gubił, wracał i na nowo odkrywał inne znaczenia. Na tym też polega rola literatury, aby ze zdań i wymyślonych historii, kreować wiecznie rozrastające się, piętrowe otchłanie, w które bardzo łatwo wpaść i w których każdy musi znaleźć swój własny klucz do połączenia metafizyki z sensualnością świata przedstawionego.

Recenzja "Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny" Lydia Kang, Nate Pedersen


Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron: 352

Tłumaczenie: Maria Moskal

Oprawa: twarda

Premiera: 7 października 2019 r.

Z tą książką wiąże się pewna osobista historia, która jest tu, tak sobie myślę, warta wzmiankowania. Zazwyczaj mam tak, że nowe książki zabieram ze sobą do pracy (liceum), gdzie co prawda ich nie czytuję, ale chętnie pokazuje je młodszemu pokoleniu. A nuż kogoś zainteresuje. I tak niestety większość z nich kończy na zwykłym „ciekawa okładka” lub „ale gruba”. Z „Szarlatanami” jednak było inaczej. Najpierw jedna osoba przejrzała zawarte w niej ilustracje. Później druga, zaczęła czytać. Trzecia odkryła przepis na drzem z krwi, a czwarta zaczęła analizować jej treść z naszym biologiem. I tak w niespełna tydzień, po książkę ustawiła się kilkuosobowa kolejka chętnych, a dzięki konsultacjom z rodzicami, Mikołaj niedawno tę kolejkę skrócił, dzięki czemu obecnie w szkole trwa zażarta dyskusja o to, jak najlepiej leczyć oparzenia. Mówię o tym ponieważ wierzę, że jest to odpowiednia pozycja do zachęcenia młodego pokolenia do czytania. Łączy w sobie historię, biologię, humor, ilustracje i ciekawe zwyczaje. Ma wszystko to, co powinna mieć książka dla odbiorcy urodzonego w erze smartfonów. Nie chcę przez to powiedzieć, że beletrystyka, szczególnie ta wymagająca skupienia, jest przeżytkiem. Warto jednak zaczynać od małych kroków, by po latach osiągnąć góry, albo chociaż wyróżniające się wyżyny.

Jednym z zasadniczych powodów sukcesu „Szarlatanów” jest niewątpliwie przemyślana struktura i rzetelność w doborze materiału. Za dopracowanie tych elementów odpowiadał dobrze uzupełniający się duet. Lydia Kang jest lekarzem internistą, a przy okazji pisarką. Jako praktykujący lekarz świadczy usługi wspierania innych autorów, konsultując z nimi kwestie merytoryczne związane z medycyną. Nate Pederson jest z kolei bibliotekarzem, historykiem i niezależnym dziennikarzem. Swoje prace publikował między innymi w ,,The Guardian”, ,,The Believer” i ,,San Francisco Chronicle”. Połączenie doświadczeń obu autorów, jest w tym wypadku furtką do napisania ciekawej książki, łączącej elementy popularnonaukowe z narracyjną swobodą.

Zachęcające są już same tytuły rozdziałów: Złoto, Alkohol, Upuszczanie krwi, Przyżeganie i wywoływanie pęcherzy, Królewski dotyk czy mój ulubiony - Kanibalizm i leczenie zwłokami. Przy takiej etykiecie, od razu chce się przerzucić strony na właściwą część, aby jak najszybciej dowiedzieć się, po co komu na przykład wywoływanie pęcherzy. Spójrzmy zatem na kilka ciekawych ustępów, które potrafią zmrozić krew w żyłach. W rozdziale Opiaty czytamy: „Możesz uznać to za barbarzyństwo, jednak podawanie narkotyków hałaśliwym dzieciakom praktykowane było przez kilka tysięcy lat. Papirus Ebersa zawiera opis środka przyrządzonego z maku wymieszanego z odchodami osy, który podawały dzieciom, aby przestały płakać”. Świetną metodę na gojenie ran proponuje nam niemiecki lekarz z początku XVII wieku: „Wybierz całe, pozbawione skaz ciało rudego mężczyzny w wieku 24 lat, który zmarł w wyniku powieszenie, łamania kołem lub nabicia na pal. Ciało należało posiekać na kawałki, zaprawić mirrą i aloesem, a następnie rozetrzeć z winem. Tak przygotowany preparat umieszczano w zacienionym miejscu i peklowano go na sucho (…) Od wysuszonego ludzkiego mięsa odskrobywano czerwoną zaprawę”, którą następnie kładziono na ranę. Autorzy książki nie oszczędzają też swojego, bardziej sławnego kolegi po fachu – Aldousa Huxley’a. Twórca „Nowego wspaniałego świata” w wydanej niechętnie przez wydawnictwo Harper książce pod tytułem „Sztuka widzenie”, gorąco zachęcał do praktykowania pisania nosem, która miała być remedium na słaby wzrok. Na czym polegała? Czyż sama nazwa wiele nie mówi? To tylko kilka z setek wspaniałych anegdot, historii, przepisów, biografii i galerii hańb, zawartych w tej cudnej książce. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak przyrządzić dżem z krwi, czym były kąpiele świetlne lub czemu miały służyć lewatywy z dymu tytoniowego, koniecznie przeczytajcie „Szarlatanów”.

Ale nie tylko walory edukacyjne są tu ważne. Książka pokazuje ludzkość w krzywym zwierciadle ich własnych pożądań. Od wieków człowiek dążył do przedłużenia młodości, osiągnięcia nieśmiertelności, uzyskania heroicznych sił czy poprawy wyglądu, jakim obdarzyła go natura. Aby dopiąć tych celów, był w stanie znieść niewysłowione męki fizyczne i psychiczne, które w efekcie okazywały się tylko ułudą. Dziś już tych ludzi nie ma, znikły ich imiona, nazwiska i historie, nie wiemy jak długo żyli, czym się zajmowali, czy mieli potomstwo, czy żyli dostatnio. To wszystko przeminęło. Zostały tylko zapisane przez kronikarza wspomnienia zabiegów. Ostatecznie to one przetrwały dłużej niż człowiek. Zasadnym w tym kontekście jest pytanie: po co to wszystko? Po co nam to piękno, młodość i długowieczność, skoro i tak nikt o tym nie pamięta. A co ważniejsze, czy naprawdę warto poświęcać swoje życie, dla często urojonych deficytów? Oczywiście to tylko moja interpretacja, pewna myśl która wykwitła w głowie po kolejnej historii o niewiarygodnym bólu i ryzyku, które wielokrotnie kończyło się śmiercią. W moim odczytaniu, z tego całego czarno-humorystycznego opisu wyłania się właśnie człowiek z jego czysto ludzkimi wadami.

Na koniec jeszcze parę słów o wydaniu. Na pochwały zasługuje przykuwająca oko, twarda oprawa oraz liczne ryciny, zdjęcia ilustracje i grafiki, uzupełniające treść książki. Dużą zaletą  jest też indeks rzeczowy i osobowy znajdujący się na samym końcu, dzięki któremu łatwo i szybko odnalazłem treści związane z czopkami. Zachęcam do kupowania i czytania. Rzadko polecam tu tego typu książki, bo zazwyczaj mnie one nudzą. Nie w tym wypadku. „Szarlatani” to naprawdę wciągające źródło ciekawostek, pisane w duchu czarnego humoru, z którego w moim odczuciu wyłania się też panoramiczny obraz wyimaginowanych problemów człowieka.

Recenzja "Mówić prawdę" Josef Formanek

Wydawca: Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Liczba stron: 480

Tłumaczenie: Andrzej Jagodziński

Oprawa: miękka

Premiera: 4 października 2019 r.

„Mówić prawdę” to doskonały przykład tego, jak spaskudzić dobry materiał na biografię. Takie historie trafiają się raz na pokolenie, albo może jeszcze rzadziej. Bernard Meres, bękart podrzucony pod drzwiami kościoła, w wyniku wielu przedziwnych zdarzeń i okoliczności, decyduje się wstąpić do SS. Tam szuka namiastki bliskości i zjednoczenia, o które bezskutecznie walczył od początku życia. Wszystkie osoby, na których mu zależało, porzucają go. Najpierw była to jego matka, później matka przybrana, kolega w sierocińcu, wreszcie ukochana, którą już jako wojskowy uratował z obozu w Mauthausen. On też, idąc utartym przez świat schematem, porzuca różne formacje. Czasami zresztą to okoliczności decydują o tym za niego. I tak, z członka brygady SS, trafia do Armii Czerwonej, a później do czechosłowackiego wojska. Staje się też wojewódzkim sekretarzem partii komunistycznej, więźniem politycznym, uciekinierem, a wreszcie milionerem i kloszardem. Przy okazji zwiedza Austrię, Czechosłowację, Niemcy, Rosję, Indonezję i Wenezuelę. Jego życie to jedna wielka podróż po różnych obozach i kontynentach.

Mamy więc cudowny i równocześnie wstrząsający materiał człowieka, który w życiu doświadczył niewiarygodnych cierpień. Na własne oczy widział, jak jego współpracownicy gwałcą bezbronną ukochaną, rzucał granatami pod jadące auta, obserwował rozkładające się ciała ofiar, doświadczał mrozu, zagubienia, głodu, strachu. Miał też nadzieję, że może kiedyś wreszcie spotka i złączy się z tą jedną, którą wybrał. Tu właściwie nie trzeba kombinować, samo życie napisało najlepszy scenariusz. Niestety Josef Formanek, mało w Polsce znany reporter, podróżnik i pisarz, zamiast oddać głos swojemu bohaterowi, postanowił napisać książkę o niezrozumiałej dla mnie strukturze.

„Mówić prawdę” mogę podzielić na cztery bloki narracyjne. W tym pierwszym, najdłuższym toczy się właściwa opowieść o Meresie, napisana w trzeciej osobie. Formanek pisze w typowo reporterskim stylu. Zwraca uwagę przede wszystkim na wydarzenia i proste emocje. Niestety pomija takie elementy jak psychologizacja postaci czy odtworzenie prawdziwej natury ludzkich myśli, zamiast tego dorzuca od siebie niewiele wnoszące, odautorskie przemyślenia („Seks jest najtwardszą walutą w historii”, „To niezwykłe, że po akcie miłosnym kobiety promienieją”, „Lotniska mają szczególną moc. Coś się na nich zaczyna i coś kończy”). Drugim blokiem narracyjnym, jest tocząca się w czasie rzeczywistym opowieść o spotkaniach z Meresem. Od poznania go na śmietniku, przez pierwsze rozmowy, wyjazdy do miejsc ze wspomnień, aż do żałoby po śmierci bohatera. O ile to rozwiązanie ma częściowe uzasadnienie (wprowadzenie do historii), o tyle rozpisanie jej w takim nagromadzeniu zwyczajnie przeszkadza w lekturze. Tu także znajdziemy wiele nic niewnoszących pytań retorycznych („Czemu mam takie szczęście?”) lub jeszcze mniej znaczących porównań („Marzenia, nawet czyjeś, rozświetlają twarz niczym słońce”) i gadulskich sformułowań („Czekam, że na samym szczycie odnajdę jakiś tajemny sens tego wszystkiego”, „Wciąż mnie przeraża, jak wielu rzeczy nie wiem o tajemnicach życia, wciąż czuję się niedoskonały”). Ucięcie tego elementu książki, nie tylko pozwoliłoby oszczędzić parę drzew, ale przede wszystkim nadałoby historii odpowiedniego tempa, dramatyzmu i napięcia. 

Kolejną formą narracji są już zupełnie dla mnie niezrozumiałe, pojawiające się co jakiś czas, kilkuzdaniowe wprowadzenia do rozdziałów. To taka rozwijająca się alternatywnie, gdzieś obok głównego nurtu historii, opowieść o tramwaju, który dzwoni, jedzie i zabiera ludzi. Nie jest to prawdziwy pojazd, a zwykły symbol życia, który ma uzupełniać życiorys Maresa. Ciekawy, niestety nie wnosi nic ciekawego do książki. Ostatnim elementem kompozycyjnym są jeszcze złote myśli, stanowiące motto następujących po sobie etapów życia czechosłowackiego sieroty. Formanek cytuje Starożytnych artystów Publiusza Syrusa („Ból zmusza do kłamstwa nawet niewinnych”), Owidiusza („Tak było zapisane w losach”), Petroniusza („Czegokolwiek się uczysz, uczysz się dla siebie”), Kurcjusza Rufusa, Terencjusza, Horacego, Senekę, Cycerona, Liwiusza i jeszcze paru innych. Jest niestety taka tendencja wśród autorów reportaży (szczególnie tych, którzy są niespełnionymi prozaikami), że prawdziwe życie usilnie starają się metaforyzować i podsumowywać. Nie rozumiem jednak po co to robią.

„Mówić prawdę” to świetna, poruszająca, mrożąca krew w żyłach historia człowieka, który przeżył praktycznie wszystko. Po latach milczenia, miał naprawdę wiele do powiedzenia. Jego przemyślenia mogą szokować, bo nie są to wygodne wnioski, czy ogólnie dostępne mądrości. On jednak widział więcej, wielokrotnie był w sytuacjach granicznych, do których na szczęście my nigdy się nie zbliżymy. Pod tym względem, opowieść o Bernardzie Meresie, stanowi nie tylko ważne świadectwo historyczne, ale też wyjątkowe studium upadku człowieczeństwa. Książka ma jednak tę drugą stronę, w której na siłę przemyca się nam autora reportażu. O ile cenniejsze byłyby dla mnie te wszystkie upadki i katorga, gdyby nie następowały po nich dopowiedzenia. One niszczą proces myślowy u czytelnika i banalizują rolę literatury biograficznej. To mogła być wielka książka, a jest po prostu dobra.

Recenzja "Podzwonne dla Instytutu" Bartosz Popadiak

Wydawca: Fundacja Lethe/Animi 2

Liczba stron: 248

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 19 listopada 2019 r.

„Podzwonne dla Instytutu” to powieściowy debiut Bartosza Popadiaka – urodzonego w 1993 roku poety, prozaika, malarza i tłumacza. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego swoje utwory i przekłady do tej pory publikował w „Odrze”, „Kontencie”, „Ricie Baum”, czy „Wizjach”. Jego najnowsza książka została wydana w koedycji Instytutu Literatury i wydawnictwa Animi2 i należy do Serii Literackiej "Nowego Napisu". Jest także zwycięzcą w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką "Nowy Dokument Tekstowy" w kategorii epika.

„Podzwonne dla Instytutu” jest książką nagradzaną, to już wiemy. Ale tak jak zauważyło i doceniło ją Jury konkursu, tak zupełnie nie funkcjonuje ona w sferze publicznej. Skąd taka sytuacja? Powody zazwyczaj są dwa. Jednym jest niewystarczający marketing (niszowy wydawca), drugim tematyka i styl, które łamiąc oczekiwania czytelników, nie wpisują się w literaturę pożądaną na rynku. W przypadku książki Popadiaka możemy rozważać jednak przede wszystkim opcje pierwszą. Jego antyutopijna wizja, jak pokazują dane historyczne innych tego typu książek, powinna być łakomym kąskiem dla odbiorców. Wszak Popadiak, nawet jeśli w pewnych aspektach wychodzi przed szereg, to w innych pisze zgodnie ze sztuką gatunku. Jest tu mroczna przestrzeń, sztywne zasady życia, odgórna opresja, wewnętrzne napięcie bohaterów, ponure perspektywy dalszego rozwoju technologii, a wreszcie także bodziec, który rozbuja akcję książki. W tym sensie „Podzwonne dla Instytutu” można ustawić w jednym gatunkowym szeregu z „Folwarkiem zwierzęcym” i „Rokiem 1984” Orwella, „Nowym wspaniałym światem” Huxley’a czy „Fahrenheit 451” Bradbury’ego.

To właśnie rozpisana na niecałych trzystu stronach wizja świata dzielącego się na zamkniętą przestrzeń Instytutu i bliżej nieokreślone rejony zewnętrzne, budzi największy podziw. Czytając książkę Popadiaka, miałem co chwila skojarzenia z „Domem w ciemności” Tarjei Vessasa. I tu i tu pełno jest mroku, strachu, zamkniętych komnat i korytarzy prowadzących do nikąd. Ludzie się znają, ale są sobie zupełnie obcy. Zbudowana alegoria, dzięki nikłym poszlakom, może mieć bardzo uniwersalną symbolikę: od systemów politycznych, przez totalitaryzm religijny, aż na zwyczajach społecznych kończąc. Autor czerpie garściami z klasyków, ale zachowuje przy tym swój własny styl i pomysł. W centrum swoich rozważań ustawia język, który jest dla niego nie tylko narzędziem komunikacji, ale też aparatem opresji i chaosu.

Język Y jest dla czytelnika od samego początku niewiadomą. Nie występuje w żadnej skodyfikowanej formie, nie poznajemy jego alfabetu, fonetyki czy zastosowań. To bardziej jakiś mistyczny twór wielbiony przez grono nauczycielskie. Jego dominacja nad rzeczywistością jest właściwie niepodważalna, tak samo jak nienaruszalna jest ustalona hierarchia. Władcami Instytutu są wspomniani wcześniej pedagodzy. To prawdziwe chodzące symbole ucisku. Są odlegli i nietykalni, całkowicie pochłonięci niezrozumiałymi rytuałami i układaniem abstrakcyjnych przemów. Ich ofiarami, czy też raczej podopiecznymi, jak zwykło się ich w książce nazywać, są studenci. Są mimowolnie włączani w rozliczne tradycje miejsca, jak chociażby ceremonialne mordy czy codzienne wielbienie bóstwa Poety. Popadiak całkowicie odziera swój świat z pozorów równości i równomiernej partycypacji w korzystaniu z dóbr i wiedzy. Coś, co nie było możliwe u Huxleya (tam ludzie najniżej umieszczeni w hierarchii doznają maksymalnego szczęścia), w tej polskiej, mało znanej wizji, ma swoje ważne miejsce. Pod tym względem bliżej Popadiakowi do Orwella, który w „Folwarku zwierzęcym” pisał „wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są bardziej równe”.

Życie w Instytucie nie jest rzeczą przyjemną. Towarzyszące każdemu działaniu mrok i uczucie klaustrofobii, mogłyby stłamsić nawet najbardziej racjonalnie myślące osoby. Stadne życie anonimowych istot: kolektywne jedzenie, spanie, pozbawienie cech indywidualizacji, wzajemna kontrola – to wszystko najlepiej umacnia nowy porządek. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że systematycznie budowany chaos, który z założenia ma oddać groteskowy wymiar naszej rzeczywistości, przybiera tu formę zbyt pokomplikowaną. Nadmierne metaforyzowanie nie ułatwia też lektury. Książka pisana jest bardzo hermetycznie, mimo że stylistycznie nie stanowi jakiejś innowacji. Popadiak idzie o krok dalej niż Kafka, który dziwności i oniryczności świata przedstawionego, przeciwstawiał jak najbardziej realnie uczucia niepewności, samotności i zagubienia. W „Podzwonnym dla Instytutu” ludzkich uczuć jest niewiele, liczy się przede wszystkim zbiorowy obłęd i niezachwiana wiara w potęgę systemu. 

To nie jest tak, że książkę Popadiaka czyta się gorzej niż klasyków gatunku. Z pewnością czyta się go inaczej. Jego wizji nie można traktować dosłownie. Żyjemy tu i teraz. Wszyscy dostrzegamy olbrzymią moc mediów, których głównym orężem jest przecież właśnie język i możliwości różnorodnej, nieskrępowanej interpretacji faktów. Ludwig Wittgenstein pisał, że “Gra­nice mo­jego języ­ka są gra­nica­mi mo­jego świata”, a w innym miejscu dodał “gdybyśmy mówili innym językiem, postrzegalibyśmy nieco inny świat”. Tę myśl po austriackim filozofie dziedziczy Bartosz Popadiak i wokół niej buduje chyba najważniejszą polską, literacką, antyutopijną wizję tego roku. Wizję nie wolną od wad, ale taką, która ponownie przypomina pytanie o wiarę w człowieka i humanizm.

Recenzja "Rivers of Babilon" Peter Pistanek

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 456

Tłumaczenie: Olga Stawińska

Oprawa: miękka

Premiera: 28 października 2019 r.

„Rivers of Babilon” osadzone jest w czasach upadku komunizmu, w wówczas jeszcze zjednoczonej Czechosłowacji. Aksamitna rewolucja to okres znajdowania się ‘pomiędzy’ kilkoma płaszczyznami. W szerokim planie, owo umiejscowienie rozumieć należy jako zagubienie między centralną decyzyjnością, a gospodarką wolnorynkową. Schodząc do wnętrza człowieka, można też rozważać rozterki natury prawnej, obyczajowej, ekonomicznej czy filozoficznej. Zmiana panujących zasad, zawsze pociąga za sobą długotrwały okres aklimatyzacji, podczas którego szansę na wyczekiwaną okazję dostają przedstawiciele wielu grup społecznych. W tym momencie najważniejszy nie jest posiadany zasób gotówki, ale umiejętność przekraczania granic i wychodzenia z inicjatywą. Wygrają nie ci, którzy wolą spokój i powolne harmonizowanie z otoczeniem, ale osoby przesiąknięte złem i obłudą.

Jedną z nich jest Rácz, główny bohater książki. Jest wieśniakiem. Ma trochę majątku, świnię, krowę i konia. Chciałby mieć też żonę, ale jak się okazuje, jego zasoby nie wystarczają do urzeczywistnienia tego celu. Miejscowy rzeźnik odrzuca jego propozycję, co staje się dla Rácza dźwignią zmian. Wyrusza do wielkiej Bratysławy, by tam w piwnicznym labiryncie zacząć pracę palacza. Gdy już zostanie na stanowisku sam, na wierzch wyjdzie jego prawdziwa natura. Jak mówi Urban, jeden z jego współpracowników: „Rácz jest najgłupszą i najbardziej ograniczoną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem ... ale jest też niesamowicie zdolny do adaptacji”. Dzięki tej umiejętności przystosowania, wpadnie na pomysł zakręcenia ogrzewania, co w efekcie przyczyni się do wywrócenia hotelowego ekosystemu do góry nogami. 

Praktycznie wszyscy użytkownicy budynku: goście, pracownicy kuchni i restauracji, tancerze lokalnego kabaretu - wszyscy są gotowi zapłacić mu, za odrobinę ciepła. Przynoszą prezenty, oferują gotówkę, sprzedają swoje ciała, a nawet zostają jego niewolnikami. Rácz dzierży władzę, bo jest najsilniejszy, a rozwój jego małego imperium, wkrótce pozwoli mu diametralnie zmienić status społeczny. Przeniesie się do apartamentu z widokiem na rzekę, obkupi się skórzanymi kurtkami i garniturami, otoczy gangsterami i prostytutkami. Zacznie też terroryzować ludzi, od których będzie wymagał bezwzględnej lojalności. 

Fabuła kryminalna funkcjonuje u Pistanka jako pretekst do opowiadania o systemie politycznym, ale także o funkcjonujących w nim ludziach. Kryminaliści, ofiary, osoby niezauważające dziejącego się zła występują w „Rivers of Babilon” na równych sobie prawach, wzajemnie na siebie wpływając. Żeby zaistnieli jedni, muszą być też drudzy. A tych nigdy nie zabraknie, niezależnie czy krytykujemy akurat komunizm, czy kapitalizm. Wszak oba systemy, choć oparte na innych fundamentach, są łatwo nadużywane. Rácz symbolizuje tu partię rządzącą, wszyscy podążają za nim, W tym ponurym świecie liczy się przede wszystkim zysk i sukces. Moralność, miłość czy uczciwość to relikty zapomnianych dziejów, nikomu niepotrzebne slogany. Na swój bezwzględny sposób Rácz jest jednym z niewielu, którzy przynajmniej są sobie wierni.

Książka rozkręca się stosunkowo powoli, ale gdy poznamy już plansze i pionki, z chęcią wchodzimy głębiej, chcąc wiedzieć, co wydarzy się dalej. Emblematem Pistanka jest proza gadana, w której nie zabraknie bluzgów, ohydy i obsceniczności. Narracja prowadzona w formie strumienia świadomości, w połączeniu z niezwykłym klimatem oraz brakiem kryminalnych klisz, sprawia, że formułująca się metafora władzy, na długo pozostaje w czytelniku. „Rivers of Babilon” to mroczna satyra, której smak jest wyjątkowo gorzki. Dużo tu ludzkiej desperacji, brutalności, arogancji i wyniosłości. To krzywy obraz nowej Europy Wschodniej, jedna z legend słowackiej literatury, niesłusznie tłumaczona dopiero trzydzieści lat po premierze. Bo jeśli dziś robi takie wrażenie, to jaki musiał być jej odbiór w momencie transformacji ustrojowej?

Recenzja "Sztormowe ptaki" Einar Kárason

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 128

Tłumaczenie: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Premiera: 21 października 2019 r.

„Sztormowe ptaki” mogą być modelowym przykładem, jak minimalizm w przekazie, przewyższa niewiele wnoszące gadulstwo. Książka liczy niespełna 130 stron, na których jej autor, Einar Kárason, kreśli obraz grupy ludzi, postawionych w sytuacji granicznej. Jak będą się zachowywać? O czym myślą? Co w obliczu śmierci jest dla nich najistotniejsze?

Kanwą, na której Kárason buduje swoją opowieść jest prawdziwa sytuacja statku rybackiego Mewa. Gdzieś na lodowatych i bezkresnych wodach w okolicach Nowej Funlandii, dochodzi do dramatu. Wracając z połowów karmazyna, załamuje się pogoda. Szaleje niewyobrażalna wichura, siarczysty mróz utrudnia jakiekolwiek działanie, statek zalewają sztormowe fale, które szybko krystalizują się w morderczy lód.  Próba jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem kończy się jedynie kolejnymi sygnałami SOS otrzymywanymi z innych pokładów. Jedyną możliwością przetrwania jest podjęcie szalonej misji skuwania lodu. W tych okolicznościach niska temperatura i powiewy wiatru, potęgują uczucie osamotnienia i stopniowego odchodzenia na drugą stronę życia. Kilkudziesięciogodzinna walka o przetrwanie, brak snu, głód – to wszystko sprawi, że załoga będzie musiała zmierzyć się nie tylko z siłami natury, ale też dużo ważniejszym wrogiem – własną słabością.

Mimo skromnych rozmiarów, zadziwia mnie, jak zręcznie autor kontrastuje wielkie wydarzenie z delikatnością i stonowaniem. Kárason udowadnia, że o tragedii można mówić nie tylko w języku ‘parku rozrywki’, ale także w stylistyce teatralnej. Swoją uwagę koncentruje na działaniu ludzi, potęgę natury ustawiając w roli tła. Fascynujące są te małe, wyrywkowe biografie osób, które nawet w starciu z niemożliwym, zachowują trzeźwy umysł i potrafią podejmować trudne decyzje. Autor mówi o wielu ważnych postawach: honorze, odpowiedzialności, harcie ducha, godności, odwadze, ale także słabości, która już oswojona, może być podwaliną wielu sukcesów w przyszłości. Nie robi jednak tego przy użyciu patosu i kwiecistości, stawiając za to na skondensowanie i surowość. 

Ważna jest w „Sztormowych ptakach” struktura, całkowicie pozbawiona dialogów. To zapis wewnętrznych przeżyć, przetykanych co jakiś czas poetyckimi opisami natury oraz retrospekcjami z życia wybranych członków załogi. Jest wśród nich młody, niedoświadczony Lárus. Właściwie to nawet nie miał być marynarzem, nigdy nie mierzył się ze specyfiką tego zawodu, męczy go ciągła praca i brak snu. Podczas dramatycznych chwil, będziemy obserwować go ze szczególną uwagą. Dla niego to wydarzenie jest totalną nowością, prawdziwą inicjacją dorosłego życia. Istotne jest tu nie tylko samo zmaganie się z naturą, ale też szybkie dojrzewanie do nowej roli zawodowej oraz cenne obserwacje, ukazujące znaczenie doświadczenia w rozwoju człowieka.

Największe wrażenie zrobił na mnie sposób, w jaki ta historia została opowiedziana. Brak słownych piruetów, żadnego wodolejstwa, maksimum treści, przy minimalizmie słów. „Sztormowe ptaki” cechują się doskonałą kompozycją, przemyślaną treścią oraz szeroką przestrzenią interpretacyjną. To książka, którą można przeczytać bardzo dosłownie, zamknąć i odłożyć na półkę z poczuciem dobrze spełnionej misji. Ale warto poświęcić jej nieco więcej uwagi, bo to rzecz wykraczająca poza oczywistość, mająca wiele do zaoferowania dzięki swojej uniwersalności. Brakuje takich książek.

Recenzja "Anatomia pewnego ludobójstwa" Omer Bartov

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360

Tłumaczenie: Adam Musiał

Oprawa: twarda

Premiera: 23 października 2019 r.

Buczacz to kilkudziesięciotysięczne miasto leżące na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim, nad rzeką Strypą. Zgodnie z historycznymi podaniami powstał w XII wieku. Od tego czasu wielokrotnie zmieniał swoich przywódców, właścicieli czy dominującą narodowość. Panowanie nad tymi ziemiami pełnili w różnych epokach historycznych między innymi: Michał Awdaniec herbu Abdank, magnaci Buczaccy, Golscy, Potoccy, Habsburgowie czy Imperium Rosyjskie. Buczacz przetrwał najazdy ze strony Chanatu Krymskiego i Księstwa Mołdawskiego, spalenie przez wojska tureckie w 1676 roku i naloty podczas I wojny światowej.  

Dzieje tego niewielkiego kresowego miasta bada w swojej książce Omer Bartov, historyk i wykładowca na Uniwersytecie Browna. Wychodzi od ważnego wydarzenia – eksterminacji ludności pochodzenia żydowskiego w okresie drugiej wojny światowej. Ocenia się, że łącznie w Buczaczu i jego okolicach pochowanych jest około 10 tys. Żydów, ofiar Holokaustu. Autor nie skupia się jednak na statystykach, nie pławi się także w krwawych opisach samego wykonania wyroku. Zamiast drobiazgowo opisywać otoczenie tego zdarzenia, podchodzi do temu analitycznie. Śledząc burzliwe losy miejscowości, bada anatomię tego, co wydarzyło się w XX wieku.

Swoją narrację prowadzi z punktu widzenia zwykłego człowieka. Oddaje głos różnym osobom, raz wojskowym, innym razem zwykłym rolnikom czy nauczycielom. Nie pomija żadnego źródła, jeśli jest ono dostatecznie rzetelnie udokumentowane. Dzięki temu zabiegowi, cała historia ze zwykłego reportażu, zaczyna pełnić rolę  pomnika żyjącego miejsca. Bartov zwraca uwagę na małe rzeczy, z których rodzi się świadectwo konfliktów narodowościowych i wypływających z nich objawów przemocy. Jak dowodzi w swojej książce, brutalność istniała w tym miejscu od zawsze. Przytacza chociażby historyczne zabiegi rozcinania brzuchów i zaszywania w nich żywych kotów, czy pozbawianie matek swoich nienarodzonych dzieci. Nie dyskredytuje żadnej ze stron, na wielu przykładach pokazuje, że wina nigdy nie jest jednowymiarowa. Polacy, Żydzi i Rusini, mieli swoje odmienne optyki na kwestie gospodarcze, edukacyjne, religijne czy społeczne. Każdy naród inaczej wyobrażał sobie przyszłość, jednocześnie nie zapominając dawnych urazów. Tak właśnie doszło do punktu kulminacyjnego: masowych egzekucji, pogromów, codziennych gwałtów.

Jeśli ktoś myśli, że w Polsce nie wydaje się już dobrych książek z gatunku literatury faktu, niech koniecznie sięgnie po „Anatomię pewnego ludobójstwa”. Bartov doskonale łączy historię i literaturę ze szczegółową rekonstrukcją losów zwykłych ludzi, którzy raz byli ofiarami, by za chwilę zmienić się w drapieżnych oprawców. Multum faktów, źródeł, postaci, wcale nie przytłacza, a wręcz przeciwnie, pasjonuje. Autor pisze bezkompromisowo, niczego nie pomija i nie wygładza. Jego książka jest przy tym nie tylko dokumentem potwornych zdarzeń, ale też przestrogą. Bo chyba najważniejszym i najbardziej przytłaczającym wnioskiem płynącym z tej lektury jest to, że historia fanatyzmu i konfliktów etnicznych nigdy się nie kończy.

„Anatomia pewnego ludobójstwa” to wielowymiarowe w swoim przesłaniu i wielopoziomowe w ukazywaniu zwykłych problemów studium, zmuszające do kojarzenia wątków rozproszonych, a jednak powiązanych ze sobą. Cenię takie książki, które prowadzą mnie od Polski do Ukrainy, od kwestii Żydowskiej, do Holokaustu, od jednostki do narodu, od deficytu do nadmiaru, od brutalnego grzechu do rachunku sumienia, od świata w książce do rzeczywistości. Bardzo dobra pozycja, pisana zarówno dla dzielenia się wiedzą, jak i ku przestrodze.