Recenzja "Kieszonkowiec" Fuminori Nakamura

Wydawca: Kwiaty Orientu

Liczba stron:  226

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dariusz Latoś

Premiera:  czerwiec 2020 r

Fuminori Nakamura to pisarz, do którego przylgnęła łatka „najbardziej utalentowanego autora powieści kryminalnych w Japonii”. Prawdziwości tej tezy nie sposób sprawdzić, bo po pierwsze niewiele kryminałów z tego regionu świata w Polsce się wydaje, a po wtóre „Kieszonkowiec” to dopiero druga powieść Japończyka, z którą możemy się zapoznać. Już po lekturze najnowszej pozycji Kwiatów Orientu można mieć też wątpliwości, czy tak naprawdę obcowaliśmy z dziełem, dla którego kryminał jest gatunkiem wiodącym.

Zacząć należy od tego, że gatunki są postrzegane jako zbiory neutralnych konwencji z narzuconymi dość sztywno regułami świata przedstawionego. W jednej ze swoich książek Alicja Helman tak pisze o stylizacji gatunkowej: „gatunki charakteryzuje przede wszystkim temat oraz repertuar ikonograficzny, a w ujęciach bardziej szczegółowych – czas i miejsce zdarzeń, rodzaj postaci i związków między nimi, wzory prowadzenia akcji, czy stosunek do rzeczywistości przedstawionej”. W myśl tych wyznaczników „Kieszonkowcowi” bliżej do powieści gangsterskiej z elementami noir. Wskazuje na to chociażby kreacja postaci. Bohaterem jest przestępca dopuszczający się przemocy i działający w sposób mniej lub bardziej zorganizowany, w zależności od okoliczności i trudności zleconego zadania. Postać gangstera kieruje się własnym kodeksem zasad, który z założenia trudno uznać za moralny. Choć posiada bogactwa, nie przywiązują wagi do pieniędzy, a ich pomnażanie jest bardziej przyzwyczajeniem, niż koniecznością. Innym ważnym czynnikiem, decydującym o przynależności gatunkowej, jest także miejsce akcji – Tokio. Fuminori Nakamura celowo wybiera wielkie miasto, które staje się tu metaforą uwięzienia, zepsucia i zamknięcia. Silnie eksponowane są dzielnice rozrywki, love hotele, zatłoczone węzły przesiadkowe, a nawet ‘piekło’, gdzie seks i przemoc osiąga niebagatelne rozmiary. Autor unika kreślenia pięknych pejzaży, wiejskich krajobrazów, noszących właściwości bezpiecznego gniazda. Gdy jego bohaterowie chcą uniknąć nieprzychylnego losu, muszą uciekać na prowincję, zaszyć się w głuszy na wiele lat. Często jednak i to nie wystarcza. Po napadzie na dom polityka, współpracownicy głównego protagonisty nie dają rady wyrwać się ze szponów organizacji, i w sytuacji, kiedy już niewiele brakuje, dopada ich przeznaczenie. Do ikonografii powieści gangsterskiej należą także charakterystyczne stroje, tu reprezentowane przez szyty na miarę garnitur, oraz broń, która w pewnym momencie książki będzie mieć przecież znaczenie kluczowe. 

Gatunek gangsterski najlepiej więc oddaje to, z czym mamy tu do czynienia, co wcale jednak nie oznacza, że Fuminori Nakamura na tej szablonowości poprzestaje. Autor „Dziecka z Ziemi” aktualizuje wytyczne gatunkowe według własnej, artystycznej wizji. Łamie schematy i przekracza przyjęte granice. Wybiórczo stosuje pasujące mu do konwencji elementy, resztę zaś suto okrasza innymi determinantami, charakterystycznymi dla kategorii noir. Chodzi mi tu przede wszystkim o dużo bardziej skomplikowaną i niejednoznaczną budowę utworu. W książkach typowo gangsterskich światem przedstawionym rządzi ład i logika, a bohaterów łatwo można przyporządkować do kategorii „zły” i dobry”. W „Kieszonkowcu” tak klarownej struktury nie ma. Granice oceniania postępowań bohaterów są zatarte, ich psychika jest bardziej złożona, zbrodni i wykroczeń dokonują zwykli ludzie, którzy są do tego zmuszeni przez okoliczności, a okruchy uczuć potrafią okazać ci teoretycznie najbardziej zepsuci. Do tego sama intryga oparta jest na skomplikowanych zwrotach akcji. Fuminori Nakamura nasycił swoje dzieło takimi tematami jak: lojalność, rola przeznaczenia, niemożność zawiązania związków między ludźmi, cienka linia między złem a dobrem oraz prawem i bezprawiem. To wszystko są atrybuty noir, które rozwijane są o kolejne czynniki. Aby zwyciężyć, postacie muszą sięgać po normy i metody swoich przeciwników, co najlepiej obrazuje otwarte zakończenie. Rzeczywistość Tokio definiowana jest przez problemy społeczne (niechciane dzieci, handel ludźmi, korupcja), nieskuteczne prawo czy brutalność. „Kieszonkowiec” jest swego rodzaju zwierciadłem kulturowych, politycznych, gospodarczych i społecznych procesów zachodzących w świecie, stąd też przyporządkowanie go do poetyki noir wydaje się jak najbardziej logiczne.

„Kieszonkowiec” jest więc w moim odczuciu książką gangsterską stylizowaną na noir, jednocześnie silnie modyfikowaną w kilku kwestiach. Widać to już chociażby w samej konstrukcji intrygi. Oto żyjący samotnie młody mężczyzna, który kradnie. Robi to z taką gracją i pewnością, że trudno podejrzewać go o jakąś wpadkę. A jednak szpony determinizmu pchają go ku zgubie. Dostaje propozycję nie do odrzucenia – ma dołączyć do napadu. Nagroda jest wysoka, a ryzyko minimalne. Decydując się na ten krok nie może jednak wiedzieć, że właśnie wdepnął w większe bagno, a początkowy sukces, ostatecznie będzie fatalny w skutkach. Innym ciekawym autorskim przeinaczeniem konwencji jest wykonywanie poleceń z góry, pod groźbą zabójstwa. Pojawia się także wątek powtarzalności natury (młody kieszonkowiec), wierności przyjacielskiej czy fatalizmu. Główny herszt organizacji przestępczej tak naprawdę decyduje o losie ludzi, ustawiając ich życie na szachownicy przypadkowych decyzji. Tym co jednak głównie odróżnia „Kieszonkowca” od klasyki gatunkowej jest postać bohatera. Protagonista to wyrzutek społeczny o niebywałych umiejętnościach i samodyscyplinie. Jest postacią tajemniczą i zagubioną, ale przy tym godną współczucia czytelników. Decyduje o tym jego wewnętrzna naiwność. Jego działania są drobiazgowo opisywane, nie podlegają jednak moralnemu wartościowaniu. Można wyciągnąć nawet wniosek, że to istotna silnie humanizowana, o czym świadczyć może jego przywiązanie do przypadkowo napotkanego, młodego złodzieja. Staje się tym samym symbolem samotności oraz przywiązania do pewnego kodeksu postępowania, co odczytuję jako spuściznę kultury samurajów.

Istotnym elementem w dziele japońskiego pisarza jest kreacja mitu męskości oraz wizerunku kobiet. Właściwie każda postać męska, poczynając od głównego bohatera, przez jego kolegów po fachu, aż na młodym złodzieju kończąc, zbudowana została na podobnym fundamencie: są to osoby małomówne, opanowane, inteligentne, aktywne, zasadnicze, pozbawione kręgosłupa moralnego. Z drugiej strony, mimo stosowania niejednokrotnie bezwzględnych metod eliminacji, mają głęboko skrywane uczucia i empatię do słabszych. Na tym tle stosunek do kobiet może wywołać niejeden sprzeciw feministek. Panie w „Kieszonkowcu” nie mają dostępu do świata mężczyzn. Są wyłącznie dodatkami, które nie wpływają na rozwój wydarzeń, a ich znaczenie można określić jako społeczne. Kobiecość ma dać mężczyźnie okazję do jej odrzucenia. Bohater powieści konsekwentnie nie zauważa zalotów matki dziecka, a ich stosunek ma charakter wyłącznie interesowny. Płeć piękna nie jest tu ani bezpośrednią przyczyną porażki, ani elementem rozczarowania. Fuminori Nakamura oko do kobiet rzuca dopiero na końcu, gdyż to od ich spostrzegawczości zależeć będzie, jako potoczą się dalsze losy protagonisty. Nie odczytywałbym jednak tej sceny jako symbolicznego oddania pierwszeństwa paniom, a raczej podkreślenie, że rola kobiet ogranicza się do dotrzymywania towarzystwa mężczyznom, gdy ci tego potrzebują.

„Kieszonkowiec” nie byłby z pewnością tak dobry, gdy nie użyte przez autora chwyty uniezwyklające. Bardzo niewiele książek potrafi zdobyć się na tak niejasne i wieloznaczne kreowanie świata przedstawionego. Zachwyca też spójność nielogicznego i nieprzewidywalnego postępowania bohatera (dlaczego tak bardzo zależy mu na życiu tego dziecka?), z przemyślanym i dopracowanym konspektem zdarzeń. Pisarz z Japonii nigdzie się nie spieszy, lubi celebrować czynności swoich bohaterów. Często pokazuje ich działania od początku, aż do samego końca, bez zbędnego cięcia, czy skracania. Nadaje to książce magię poetyki realizmu. Fuminori Nakamura korzysta obficie z gotowych konwencji gatunkowych, ale jednocześnie kadrowe kalki i konserwatywną narrację podporządkowuje własnej, twórczej wizji. Dzięki temu autor „Dziecka z Ziemi” przekroczył problem gatunkowości, a jego książka gangsterska z elementami noir, to tak naprawdę unikatowy, artystyczny projekt, który w efekcie końcowym należy rozliczać nie tylko z misji niesienia rozrywki (spełnionej w 100%), ale także jako indywidualny eksponat sztuki. Porównania z egzystencjalizmem Camus i Dostojewskiego są tu jak najbardziej na miejscu!

Recenzja "Gwiazdy moim przeznaczeniem" Alfred Bester

Wydawca: Rebis

Liczba stron:  320

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Andrzej Sawicki

Premiera:  23 czerwca 2020 r

Harry Harrison, autor wznowionej niedawno książki „Przestrzeni! Przestrzeni!” powiedział kiedyś o Alfredzie Besterze takie słowa „był jednym z niewielu pisarzy, którzy wymyślili współczesną fantastykę naukową”. Mocne zdanie, które nie jest bynajmniej jakąś towarzyską kurtuazją. Dość powiedzieć, że Bester nominowany był do Nagrody Hugo aż sześciokrotnie, a zdobył ją raz, w 1953 roku za „Człowieka do przeróbki”. Napisał też kilkadziesiąt opowiadań i osiem powieści. W jego przypadku zamiłowanie do pisania nie wypływało z jakichś traumatycznych przeżyć w dzieciństwie. Pochodził z przeciętnej, amerykańskiej rodziny. Ojciec był właścicielem sklepu obuwniczego, a matka urodziła się w Rosji i świetnie władała jidysz. Mieli dwójkę dzieci, co tylko utwierdza tradycyjny obraz ich rodziny. Bester interesował się wieloma rzeczami. Grał w drużynie piłkarskiej, był wyróżniającym się szermierzem, wstąpił do Philomathean Society - kolegialnego stowarzyszenia literackiego przy Uniwersytecie w Pensylwanii. Studiów zresztą nie skończył i 1936 roku pobrał się z uroczą Rolly Goulko aktorką radiową i telewizyjną, która w latach sześćdziesiątych oddała się karierze w agencji reklamowej. Przeżyli razem 48 lat, co stanowi piękny dowód na to, że nawet prowadząc mało ekstrawaganckie życie, da się zaistnieć na scenie literackiej.

Bester nie potrzebował szumu i kontrowersji, aby co jakiś czas narobić zamieszania na rynku wydawniczym. W 1956 roku wydał powieść „Gwiazdy moim przeznaczeniem”, która co prawda żadnego wyróżnienia nie otrzymała, ale do dzisiaj jest wspominana w kontekście kanonu gatunku space opera. Ciekawe, że jej premiera odbyła się dokładnie w tym samym dniu, w którym, również w Nowym Jorku, umierał Jan Lechoń. Interesujące jest także, że pierwotnie nosiła tytuł „Tiger! Tiger!”, co w jakimś sensie może wyjaśniać kształt okładki nowego wydania w ramach serii Wehikuł Czasu.

Akcja powieści rozgrywa się w XXV wieku, w okresie całkowitego prosperity związanego z rozwojem technologicznym. Podróże międzyplanetarne są tu na porządku dziennym i właśnie w kosmosie rozgrywać się będzie dramat głównego bohatera -  Gully Foyle. Jest rozbitkiem dryfującym w odległej przestrzeni. Beznadziejna sytuacja i totalna izolacja nie załamują go. Z podniesionym czołem planuje wykonanie zemsty na osobach winnych jego położenia – członkach statku „Vorga”, którzy nie udzielili mu pomocy. Zbieg okoliczności sprawia, że udaje mu się odzyskać władzę nad statkiem, a w dalszej kolejności wykonać misję, do której w duchu się zobowiązał. 

Siłą książki jest na pewno wartka, dobrze skomponowana akcja. To ona w jakiś sposób rekompensuje braki w warstwie psychologizacji postaci głównego bohatera. Niewątpliwie odosobnienie i postawienie w sytuacji granicznej zmienia człowieka, czy jednak możliwa jest tak szybka ewolucja jak u Gully Foyle, który od typowego, mało ambitnego robola, przez inteligentnego mściciela, staje się świadomym własnych win filozofem? Trudno jest także zaakceptować bardzo schematyczną formułę książki, opartą na wielokrotnym ratowaniu protagonisty z różnych opresji w ostatniej chwili. Z drugiej strony „Gwiazdy moim przeznaczeniem” jest powieścią w wielu miejscach przełomową. Bester uprzedza w niej powstanie megakorporacji tak potężnych jak rządy państw czy cybernetycznego ulepszenia ciała. Odwołuje się także do legendy „Hrabiego Monte Christo” i łączy ją z realną sytuacją Poon Lima, chińskiego marynarza, który samotnie przetrwał 133 dni na tratwie na Południowym Atlantyku w czasie II wojny światowej. W międzyczasie mógł zostać uratowany przez załogę frachtowca, ta jednak uznała go za „przynętę” zastawioną przez nieprzyjacielski okręt podwodny. 

Do „Gwiazdy moim przeznaczeniem” można mieć parę uwag, nie wszystko jest tu odpowiednio rozwinięte, a część zdarzeń i technologii idzie być może za daleko. Trudno jednak odebrać książce miana pionierskiego w swoim gatunku. Zachwycali się nią między innymi Neil Gaiman, Carl Sagan czy Thomas Michael Disch. Joe Haldeman poszedł jeszcze dalej i stwierdził „nasza dziedzina wyprodukowała tylko kilka dzieł prawdziwego geniuszu, a to jedno z nich”. Nie mogę więc dziwić liczne odwołania do tej lektury w innych dziełach kultury. W „Historii Lisey” Stephena Kinga książka Bestera jest ulubioną powieścią zmarłego męża bohaterki, w „The Well of Lost Plots” nazwa gazety brukowej w fikcyjnym wszechświecie cesarza Zharka brzmi dokładnie jak tytuł powieści Bestera, a w „Końcu śmierci” CixinaLiu to samo określenie otrzymuje projekt zainicjowany przez rezolucję 479. Te wszystkie przykłady, które można przecież mnożyć, tylko potwierdzają, z jak legendarną książka mamy tu do czynienia. Lektura „Gwiazdy moim przeznaczeniem” to przede wszystkim dobra rozrywka, ale też kawał kultowej historii, bez której dzisiejsza literatura cyberpunkowa nie byłaby tym, czym jest.

Recenzja "Opowieści niesamowite. Literatura francuska" Praca zbiorowa

Wydawca: PIW

Liczba stron:  472

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Eligia Bąkowska, Tadeusz Boy-Żeleński, Irena Dewitz, Joanna Guze, Julian Rogoziński, Julian Tuwim, Adam Ważyk

Premiera:  19 października 2018 r

Lista autorów, których opowiadania opublikowano w książce „Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” może budzić uznanie i dawać nadzieję na coś więcej, niż tylko rozrywkę. Guillaume Apollinaire, Honoré de Balzac, Guy de Maupassant czy Anatole France to pisarze kojarzeni nie tylko przez badaczy historii literatury, ale także przez zwykłych czytelników. Nie oni jednak pójdą na pierwszy ogień, a niejaki Jacques Cazotte, który jest tym dla literatury francuskiej, czym Lewis był dla angielskiej, Hoffmann dla niemieckiej a Poe dla amerykańskiej.

Jacques Cazotte swoje najsłynniejsze dzieło, „Diabła zakochanego” napisał w 1772 roku, w okolicach terminu I rozbioru Polski. Podczas gdy w naszym kraju dominowały nastroje smutku i boleści, we Francji niezaangażowany politycznie pisarz oddał się fantazji. Jego opowiadanie to klasyk gatunku przedstawiającego zaprzedanie duszy siłom nieczystym. Bohaterem jest tu Don Alvaro, młody i niegłupi człowiek. Pewnego razu wpada jednak w pułapkę, zastawioną przez samego Diabła. Ten, zmieniony w piękną kobietę, próbuje uwieść Alvara, który jednak nie daje się nabrać na łatwe pokusy. Honor i tradycja są w tym wypadku ważniejsze dla niego, niż chwilowa rozkosz. Dzieło Cazotte można odczytywać bardzo szeroko, jako opowieść o ludzkiej naiwności, o zaprzepaszczeniu ważnych wartości, o dążeniu do czystości. Można też potraktować je całkiem dosłownie, jako kolejną narrację o męskiej sile i kobiecej zmysłowości. Prawdopodobnie dzisiaj nie zrobiłoby większego wrażenia, ale w momencie pisania było pionierskie, w zakresie połączenia zwyczajnego, ludzkiego życia, z diabolicznymi wizjami. W tym aspekcie dzieło Cazotte nazywane jest inicjatorem współczesnej fantastyki. Swego czasu zostało też zekranizowane przez Romana Polańskiego pod tytułem „Dziewiąte wrota”.

Po „Diable zakochanym” przenosimy się do roku 1822, czyli równo pięćdziesiąt lat później. Wtedy to Charles Nodier otrzymał Legię Honorową, a jednocześnie opublikował swoją najsłynniejszą, romantyczną nowelę „Trilby albo Chochlik z Argyle”. Tu ponownie przyjrzymy się fascynacji i zakochaniu. Tytułowa postać pozostaje pod silnym urokiem żony rybaka. Gdy pozostają w chacie sami, siada na jej kolanach, szepcze miłosne zaklęcia a sporadycznie całuje ją w policzek. Próbę ratunku z opresji podejmie jej mąż, który najpierw sprowadzi z pobliskiego klasztoru ojca Rolanda, a później podejmie z nim modły o oczyszczenie domu z duchów pogańskich. Opowieść została napisana w ten sposób, że właściwie do końca czytelnik nie wie czy sprytny chochlik jest rzeczywisty, czy stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni młodej żony. Niewątpliwie jest figurą, pod którą Nodier przedstawia tęsknotę za piękną i czystą miłością, ale także za próbą odnalezienie szczęścia na ziemi. Ostatecznie romantyczna historia zakończy się po szekspirowsku, co tylko potwierdzi, na kim pisarz z Francji się wzorował. 

„Trilby albo Chochlik z Argyle” ma w sobie jakąś magiczną, odświeżającą moc. Nie inaczej jest z kolejną nowelą, „Zaczarowaną ręką” Gerarda de Nervala. Prawdziwym objawieniem jest jednak inna, napisana przez Prospera Merimée, a osnuta na legendzie o don Juanie. Opowiadanie zostało opublikowane w 1834 roku, czyli w okresie, gdy powstały takie dzieła jak: „Pan Tadeusz”, „Zemsta”, „Balladyna”, „Kordian”, „Ojciec Goriot” czy „Dama pikowa”. Być może dzięki tak dużemu nagromadzeniu wartościowych pozycji, opowiadanie Mérimée jest stosunkowo mniej znane, a równie ciekawe i inspirujące. Autor ukształtował postać swojego protagonisty przed jego nawróceniem na dobrze nam znanych wzorach Moliera i Mozarta. Don Juan  jest tu miłosnym sportowcem, tworzy listę uwiedzionych kobiet i mężów, którym przyprawił rogi. Tym co Mérimée  wprowadził do historii, jest postać towarzysza bohatera - diabolicznego Don Garcii. To on okazuje się królem połowów, a don Juanowi pozostanie jedynie rola jego cienia. W pewnym momencie obudzi się w nim także inna strona. Zacznie bać się śmierci, odbędzie spowiedź, rozda majątek ubogim, a pozostałą część przeznaczy na wzniesienie kaplicy i szpitala. Wstąpi też do zakonu dominikanów i rozpocznie surową pokutę. Wychowanie pod okiem honorowego ojca da sobie jeszcze raz przypomnieć, dowodząc przy tym, że wieczna harmonia i spokój nie są pisane człowiekowi takiemu jak don Juan.

W zbiorze zawarty został też inny tekst oparty na tej samej legendzie. Jules Amédée Barbey d’Aurevilly „Najpiękniejszą miłość Don Juana” napisał w roku narodzin dwóch późniejszych Noblistów: Władysława Reymonta oraz Johna Galsworthy’ego. Pisarz opisuje w nim ostatnią wieczerzę podstarzałego legendarnego rozpustnika, z jego dwunastoma kochankami. Na tym ważnym wydarzeniu, mężczyzna ma obwieścić, która z oblubienic była miłością jego życia. Trudno w tym tekście doszukać się choćby szczątków grozy. Niesamowitość wiąże się tu raczej z niedosłownością i oderwanym od rzeczywistości tematem. Całkiem zabawne, ale mimo wszystko ostatecznie dość monotonne.

„Opowieści niesamowite. T. 1 Literatura francuska” to kilkanaście różnorodnych opowiadań, które pokazują nie tylko odmienne podejście do zjawisk paranormalnych, ale dają też wgląd w rozwój myśli, sensów i doświadczeń ich autorów. Z premedytacją pomijam opisy bodaj najciekawszych nowel zebranych w tym tomie: „Melmoth pojednany” Honore de Balzaca, „Zapowiedź” Auguste’a de Villiers de l’Isle-Adama i dwóch rewelacyjnych narracji Guy de Maupassanta „Zjawa” i „Horla”. Niewątpliwie ciekawe, lekkie i ironiczne są także wieńczące tom opowieści Anatola France’a i Guillaume Apollinaire’a. Każdy kto chciałby na własnej skórze przekonać się, jak ewoluowała fantastyka oraz jakie lęki i demony prześladowały dawne pokolenia, powinien po ten tom sięgnąć. To kawał historii, a przy tym także dobrej rozrywki, która bez epatowania tanimi chwytani i przemocą, potrafi przestraszyć, rozbawić, poruszyć i skłonić do refleksji.

Recenzja "Cytryna" Kajii Motojirō

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 96

Tłumaczenie: Anna Karpiuk

Oprawa: miękka

Premiera: 3 lipca 2020 r.

Kajii Motojirō to jeden z wielu japońskich pisarzy, których życie zakończyło się zbyt wcześnie. Tworzył na początku ety Shōwa, czyli w momencie literatury kraju Kwitnące Wiśni, który swoją uwagę ogniskował głównie na kwestiach politycznych i społecznych. Kajii Motojirō zafascynowany był jednak innymi prądami. Jego mistrzami byli Sōseki Natsume, Ōgai Mori oraz Jun’ichirō Tanizaki, których dzieła wykraczały poza to co codzienne i doczesne. Owa młodzieńcza miłość do klasyków odcisnęła na młodym człowieku tak duże piętno, że gdy ten zachorował na nieuleczalną wtedy gruźlicę, nie poddał się, tylko zaczął pisać, spełniając tym samym swoje największe marzenie.

Dorobek twórczy Kajii Motojirō jest bardzo skromny. Reprezentuje go około dwudziestu opowiadań i kilka niedokończonych szkiców. Japoński pisarz zafrapowany był zjawiskiem ciemności w jej różnych wymiarach: mroczne cienie na ziemi, lasy opatulone czernią nocy, pustka ukryta na późnym, wiosennym niebie. Zawikłane podejście do tego tematu było niewątpliwie napędzane własną walką ze zmierzchem ideałów i marzeń. Choroba nie oszczędzała jego rodziny. Najpierw zmarła babcia, później młodsza siostra, wreszcie w 1931 roku i autora „Cytryny” dopadło smutne przeznaczenie. Warto zauważyć, że był to okres zwyżkującej rozpoznawalności artysty, wcześniej praktycznie całkowicie ignorowanego przez społeczność literacką. Przydomek ‘kultowy’ przylgnął do jego nazwiska dopiero dużo później, a jego najsłynniejsze opowiadanie, do dzisiaj czytają uczniowie japońskich liceów jako lekturę obowiązkową. 

Jako pisarz, Kajii ma kilka unikalnych cech, które odróżniają go, od współczesnych mu twórców. Stylistycznie opowieściom najbliżej do poezji prozatorskiej  (tak zwanej sanbunshi), która jest elegancka, wyrafinowana, a przy tym zwięzła. Kajii zapełnia swoje mikroświaty metaforami, a jego pisanie jest pełne żywych, intensywnych i zmysłowych wyobrażeń. Zwraca uwagę także podejście do konkretu anatomicznego, co należy powiązać z wykształceniem – zanim został studentem literatury angielskiej, próbował swoich sił w fizyce („Co nadaje kształt płatkom? Co formuje słupki i pręciki? Jakbym widział, jak ta krystaliczna ciecz, spijana przez macki korzeni, sennie i bezgłośnie pnie się w górę wewnątrz tkanek naczyniowych”). W jednej z recenzji Yukio Mishima napisał o nim tak: „Istnieją pisarze, którzy mają zdrowe ciała i schorowane dusze. Istnieją też tacy jak Kajii Motojirō, którzy są chorzy, ale których dusze są zdrowe i silne” (tłumaczenie własne). Wypływa z tych słów jasny przekaz: poetycka proza Kajii tętni siłą, odwagą i witalnością, mimo mrocznej aury, jaka z niej bije. Autor nie uciekał przed nieuniknioną śmiercią, a raczej bezlitośnie ją ścigał i analizował, ostatecznie przekształcając w zdania pełne przejmującego piękna.

Jest coś, czego można nauczyć się z fascynacji ciemnością. Jak komentuje w różnych miejscach sam autor, większość współczesnych miast jest zalanych światłem nawet w nocy, dzięki czemu kompletna i obezwładniająca ciemność nie jest już dostępna w codziennym życiu. Co w ten sposób tracimy? Opowiadania Kajii, takie jak chociażby „Zwój ciemności” czy „Zimowe muchy” zdają się mówić, że w zamian za poczucie bezpieczeństwa straciliśmy okazję do przezwyciężenia strachu przed nieznanym i odszukania harmonii w cieniu. Stabilność i gwarancja w jednym miejscu, deprecjonuje więc nasze przygotowanie na ostateczne („Musimy przeć naprzód, nawet powłócząc nogami, choć każde stąpnięcie przepełnia gorycz, niepokój, trwoga; choć musimy przyzywać demony, aby dodać sobie śmiałości”). Metaforyczne potwierdzenie tych myśli, możemy znaleźć też w pierwszym tekście zbioru „Pod drzewami wiśni”. Kajii zestawia tu brzydotę i zgniliznę martwych ciał, z finezją i ulotnym pięknem kwitnących wiśni, stanowiących symbol tego wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dopiero jednak w paraleli z silnym, odrzucającym kontrastem otwierają się przed nami oczy i już z czystym sumieniem, możemy usiąść wraz z autorem pod drzewami, by oddać się melancholii, która „przeniknie nas do cna”. 

Dzieła Kajii Motojirō przenika mrok, ale zdarzają się także narracje bardziej nostalgiczne, mówiące też o życiu. Ważne miejsce w jego utworach zajmują zwierzęta: koty („Pieszczoty”), żaby kajika („Spółkowanie”) czy muchy („Zimowe muchy”). W tytułowym opowiadaniu silnie akcentowany jest motyw świeżości i powiewu, jaki może przynieść życiu mała radość. Bohater, który jak każdy protagonista Kajii przesiąknięty jest melancholią i ciemnością („Przy tak mrocznej oprawie, wystarczyło kilka lampek zapalonych przy wejściu, by zalać przestrzeń witryny olśniewającym blaskiem”), krąży ulicami miasta bez większego celu i planu, aż w pewnym momencie spostrzega cytrynę, która urzekła go kształtem oraz kolorem. Z żółtym owocem w ręku, jego dusza oczyszcza się, złowieszcza gruda odpuszcza „ustępując poczuciu rozpierającego szczęścia”. To piękna narracja, przypominająca jak ważne w naszym życiu są małe gesty, jak cenne jest wszystko to, co często wykonujemy mechaniczne. 

Poszukiwacze przygód, piętrowych intryg i silnych charakterów nie mają czego tu szukać. „Cytryna” to przykład książki intymnej, osobistej i trochę też depresyjnej. Pięknie napisana, otwiera polskiego czytelnika na nową postać, która nie dostała czasu, aby w pełni ukazać swój talent. Ten zbiór zostanie ze mną aż do końca, a do tytułowego opowiadania będę wracał wielokrotnie, bo to jedna z najbardziej czarownych historii, jakie przytrafiły mi się w ostatnim czasie. Dla wszystkich przesiąkniętych melancholią lektura obowiązkowa!

Recenzja "Gergia" Mateusz Parkasiewicz