Recenzja "Matka noc" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka
 
Liczba stron: 272

Tłumaczenie: Lech Jęczmyk

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 3 grudnia 2019 r.

Całkiem niedawno pisałem, że w 1962 roku numerem jeden na amerykańskiej liście bestsellerów był zbiór opowiadań „Franny i Zooey” Salingera. „Matka noc”, trzecia powieść Kurta Vonneguta, została premierowo wydana w lutym tegoż roku i jak pokazuje czas, nie był to najlepszy moment dla książek traktujących o wojennych traumach. W owym, szalonym czasie przemian i redefiniowania pojęcia wolności, bardziej chwytliwe były te pozycje, które jak u Salingera, opowiadała o tożsamości, buncie czy poszukiwaniu sensu. Być może dlatego właśnie „Matka noc” nigdy najsłynniejszą powieścią Vonneguta nie była. Jego styl i tematyka musiała dojrzeć w odbiorcach, by już pod koniec lat 60-tych mówiło się o autorze jako o jednym z najważniejszych twórców amerykańskich. 

Bohaterem książki jest Howard Campbell Jr., amerykański pisarz, który po zakończeniu I wojny światowej osiada w Niemczech. Tam zdobywa sławę jako dramaturg. Rozgłos i rozpoznawalność przyczyniają się do propozycji, a ostatecznie także do zwerbowania go jako amerykańskiego agenta, który już podczas wojny prezentuje zaszyfrowane informacje w radiowych wystąpieniach. Jednocześnie Howard nie omieszka pomagać także swoim gospodarzom. Wspiera niemiecki przemysł wojenny, wcale się z tym nie kryjąc. Dzięki temu jako jedyny agent przeżyje wojnę. Jak się jednak okaże, prawdziwe kłopoty i dylematy dopadną go nieco później.

Vonnegut skupia się na winie. Jego bohater zostaje oskarżony o współudział w zbrodniach wojennych. Spisując swoje wspomnienia w celi, stawia się w roli ofiary, choć ofiary nie pozbawionej możliwości zmiany. To nie on wyznaczał przebieg wojny, nie musiał także podporządkowywać się każdemu rozkazowi. Robił to, co uważał za słuszne. Głównym problemem, był nie on, lecz chore otoczenie („Liczyłem na to, że w swoich audycjach będę po prostu śmieszny, ale niełatwo jest być śmiesznym na tym świecie, gdzie tyle ludzi nie zdradza ochoty do śmiechu, nie zdradza ochoty do myślenia, a za to chętnie wierzy, szczerzy kły i nienawidzi”). To ono w jakimś sensie dyktowało mu kolejne życiowe decyzje. Minimalny brak uwagi, udawanie nie tego, kogo powinno się udawać, ostatecznie przywodzi go na skraj życia, w krainę buzującego sumienia i obłędu. Może go też tego życia i należnego uznania  pozbawić.

„Matka noc” stanowi dobry wstęp do wszystkiego tego, co Vonnegut przekazuje nam w „Rzeźni numer pięć”. Mam tu na myśli nie tylko szytą grubymi nićmi groteskę i wyjątkowo ostrą ironię, ale przede wszystkim antywojenny wydźwięk. Autor przemyca w swoich fabułach własne uczucia i troski, dzięki czemu nawet fantastyczne przebranie, nie pozbawia jego dzieł autentyczności. Ostatecznie dostajemy zatem książkę mocną i ważną, chociaż jak podsumowuje sam autor, może czasami zamiast kolejnego interpretowania, lepiej zająć się czymś pożyteczniejszym („Morał? Jest dość roboty z grzebaniem zmarłych, bez prób wyciągania morału z każdej śmierci. Połowa zabitych nie ma nawet imienia”).

Recenzja "Siedmiopiętrowa pagoda" Jicai Feng, Jinlian Ma, Yongmei Huang, Xiaoli Ma, Ye Mi, Zechen Xu, Zhou Ye, Zhou Yi, Chu Zhang, Hui Zhu

Wydawca: Dialog

Liczba stron: 300

Tłumaczenie: Marcin Jacoby / Maria Jarosz / Kacper Kamiński / Katarzyna Sarek / Andrzej Swoboda / Agnieszka Walulik

Oprawa: twarda
Premiera: wrzesień 2019 r

„Siedmiopiętrowa pagoda” to obok „Kamienia w lustrze” druga antologia opowiadań chińskich wydana w 2019 roku w Polsce. Tak jak książka Państwowego Instytutu Wydawniczego skupiała się na panoramicznym ujęciu kwestii krótkich form pisanych na przestrzeni ostatnich stu lat (stąd obecność pisarzy już dziś uchodzących za klasycznych: Shen Congwen, Qian Zhongshu, Mu Shiying, Shi Tiesheng czy Wang Xiaobo), tak w przygotowanym przez Dialog tomie ogniskują się prace napisane w ciągu ostatnich dwudziestu lat. O tym, jak dobre one są, najlepiej niech świadczy fakt, że aż dziesięć spośród nich uhonorowanych zostało Literacką Nagrodą im. Lu Xuna – wyróżnieniem przyznawanym przez Stowarzyszenie Pisarzy Chińskich. Zebrane w tym tomie historie bardzo wiele dzieli, ale można przedstawić je w postaci wspólnego mianownika. Ilustrują przemiany jakie obecnie zachodzą w Chinach z perspektywy prostego człowieka. Ukazują jego życie w obliczu dynamicznych transformacji, skupiają się na procesie przeobrażania się ludzkich uczuć i sensów, jednocześnie nie zapominając o konieczności tworzenia piękna w jego różnych formach. 

Snute w książce historie, są tematycznie bardzo różnorodne, stąd trudno napisać o nich całościowo. Szczególną uwagę przykuwają dwa: „Niezwykli ludzie codziennego życia” autorstwa Feng Jicaia oraz tytułowe. W pierwszym z nich pisarz opisuje cechy charakteru i dokonania kilku niezwykłych postaci. Boski lekarz Wang Dwunasty, niczym superman zachowuje chłodny umysł nawet w najbardziej mrożących krew w żyłach momentach. Czarny Łeb, bohater historii „O psie” to czworonóg, który uosabia w sobie cechy, jakie wszyscy chcielibyśmy widzieć u sąsiadów. Odtrącony za przypadkową niesubordynację, skacze do zaprawy udowadniając, że honor jest dla niego ważniejszy niż dalsze życie. Doktor Hua jest świetnym stomatologiem, ale ma jedną wadę – nie umie rozpoznawać pacjentów po twarzach. Doskonale za to pamięta rozstaw i barwę uzębienia. Gdy będzie musiał zidentyfikować złoczyńcę, jego technika okaże się zbawienna. Jest też Hae Daotai, zwykły szary pracownik korporacji. Pewnego razu przyjmuje do domu majnę czubatą, która podczas spotkania z przełożonym, powtarza słowa swojego Pana rzucone w nerwach: „Skurwysyn Yu Lu” (Yu Lu to właśnie owy przełożony), przekreślając tym samym karierę swojego właściciela. To nie wszyscy zwykli-niezwyli bohaterowie Feng Jicaia. Każda z tych postaci i wydarzeń przypomina nam o chińskich legendach, lokalnej wiedzy i zwyczajach. Opowiada współczesne realia przez pryzmat relacji międzyludzkich i mądrości ludowej.

W „Siedmiopiętrowej pagodzie” nacisk położony jest na inny aspekt. Mniej tu niezwykłości i karczemnej atmosfery, za to o wiele więcej realizmu. Bohaterem opowieści jest wiekowy Pan Tang, który wraz z małżonką wprowadza się na parter bloku mieszkalnego. Mają też ogródek, który jest kością niezgody w relacjach z sąsiadami. Najtrudniej ułożyć sobie życie z lokatorem mieszkającym na suficie. Młody sąsiad jest osobą bardzo niekonwencjonalną. A to zacznie składować w mieszkaniu petardy, a to otruje kury, a to ukradnie ozdobne dzwonki. Gdzieś nad tym małym mikroświatem góruje samotna, stara pagoda. Jest to jedyna pozostałość po dawnych czasach, wypełniająca panującą wokoło ciszę melodyjnym dźwiękiem dzwonków. To właśnie jej zniknięcie będzie katalizatorem społecznego sprzeciwu i uwidoczni narastające przez lata różnice kulturowe i etyczne odmiennych pokoleń. 

Te dwie opowieści doskonale ukazują różnorodność, z jaką przyjdzie nam się spotkać podczas lektury zamieszczonych w tomie opowiadań. Utwory tu ujęte to narracje nieco bardziej rozbudowane, stanowiące zamknięte historie, które szybko wciągają czytelnika i pozostają w pamięci na dłużej. Jest na przykład utwór związany z ziemią, będący portretem prostych ludzi zamieszkujących wiejskie tereny zachodnich Chin, którzy uczą się cierpliwości w oczekiwaniu na kiszone warzywa („Rok 1987: zupa jiangshui i kiszone warzywa”). W innym tekście Huang Yongmei ustawia w centrum swojej historii lusterko wstecznie kierowcy ciężarówki, który zwykł o sobie mawiać, że urodził się w roku powstania Chińskiej Republiki Ludowej („Na wstecznym biegu”). Zaskakująca jest tematyka „Pasów rosyjskich żołnierzy”. Oto z obstawy tekstów o prostych ludziach i ich codziennych troskach, wyrasta relacja wojskowa. Bohaterami są tu dwaj żołnierze odmiennych kulturowo armii. U Rosjan ważny jest czas wolny, pamięć o zmarłych i publiczna sroga kara za wykroczenie. U Chińczyków ceni się pedantyczny porządek zaplecza, hierarchię i skrywanie wszelkich komend. Ta opowieść zestawia dwie odmienne tradycje wojskowe, które są w tym przypadku wykładnią dylematów moralnych w sytuacji, gdy sztywne, narzucony z góry nakazy stają w sprzeczności z czysto ludzką etyką.

„Siedmiopiętrowa pagoda” obiecuje jeszcze wiele innych wrażeń. Swoje miejsce znajdą tu utwory poruszające przyjacielskie emocje, narracje oniryczne, w których sen będzie mieszał się z rzeczywistością, czy zalążki kryminałów, gdzie zamiast rozbudowanych intryg, ujrzymy psychologiczny portret człowieka samotnego. Ten zbiór, jak chyba żaden inny wydany w roku 2019 w Polsce, pozwala wyrobić sobie w jakiś sposób zdanie na temat mentalności współczesnych Chińczyków w dobie dynamicznych zmian. Nie brak tu tematów kontrowersyjnych, ale trzeba przyznać szczerze, że redaktorzy zadbali o to, by polityka była wpisana tylko w tło. Nie zwycięża ona w walce z codziennością szarych ludzi i o to przecież chodzi. Dzięki temu książka nie jest tylko komentarzem, ale przede wszystkim hołdem złożonym różnorodności i pięknu prostoty. Za to ją bardzo cenię.

Recenzja "Fikcje" Jorge Luis Borges

Wydawca: PIW

Liczba stron: 256

Tłumaczenie: Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanisław Zembrzuski

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 15 listopada 2019 r.

Opublikowane w 1944 roku „Fikcje” są nie tylko najważniejszym i najbardziej znanym tomem Borgesa, nie tylko przyniosły mu rozgłos i międzynarodowe uwielbienie, ale są także dziełem prekursorskim w stosunku do postmodernizmu. Rozważając ten zbiór nie sposób pominąć znaczenie metafikcji w akcie literackiej kreacji argentyńskiego pisarza. Wspomniany termin odnosi się do dzieł sztuki często posługujących się ironią lub parodią, poruszających problem natury fikcji, narzędzi i mechanizmów używanych przez nią oraz celów, jakie chce osiągnąć. Jednym z ważniejszych celów rozważań metafikcyjnych jest badanie związków między fikcją i rzeczywistością. Ronald Sukenick, nieżyjący już amerykański pisarz i teoretyk literatury, twierdził, że „fikcja nie tyle służy jako zwierciadło, albo powiela wciąż siebie samą, co zrasta się ze światem kreując znaczącą „rzeczywistość”, której nie było przedtem. Fikcja jest sztuką ułudy, lecz nie jest złudzeniem. Nazywać twórcze zdolności umysłu kłamliwymi jest równie bez sensu, jak mówić tak o prokreacyjnych zdolnościach ciała”. Na tych intelektualnych podwalinach swoje prace tworzy także Borges, będąc przy tym jednym z pionierów nowej sztuki (gdy żył, owych podwalin jeszcze nie było). Czytając jego opowieści nie sposób nie odnieść wrażenia, że jest to proza w jakimś sensie irracjonalna, rzucająca wyzwanie tradycji, przywraca człowiekowi wiarę w naukę i wyobraźnię. Jest też swoistym studium analizy możliwości fikcji, nie tyle odtwarzającym rzeczywistość, co ujawniającym jej fikcyjny charakter w tym sensie, że empiria zyskuje znaczenie dopiero, gdy zostanie ujęta w zmyśloną formę opowieści.

Borges w „Fikcjach” kreśli nowe światy, nowych ludzi i nowe prawa, które choć nierzeczywiste, doskonale tę rzeczywistość naśladują. Jest jak odkrywca nowych lądów, który po swojej wieloletniej podróży, spisuje nieznane innym fakty, dbając przy tym nie tylko o pełne szczegółów  oddanie przestrzeni, lecz także języków, zwyczajów, historii i zależności społecznych. Przy okazji kreśli magiczne koło realizmu – to nasza rzeczywistość jawi się tu jako literacka fikcja. Od samego początku książki czytelnik odczuwa niepewność: nie wie który ze światów jest prawdziwy, a który wymyślony, co stworzył Bóg, a co umysł człowieka, co jest samonapędzająco się machiną, a co ładnie wyglądającym zbiorem ułomności. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy te różne światy zaczynają na siebie nachodzić, jak chociażby w jednym z najlepszych opowiadań zbioru „Kolistych ruinach”. Bohaterem historii jest człowiek wyśniony przez maga oraz ożywiony przez Ogień. Sprowadzony na ziemię, dość szybko zaadaptował się do realnego świata. Jego kreator nie mógł jednak zaznać spokoju, bał się, że jego twór kiedyś odkryje prawdę i zostanie przez ludzkość potępiony. W wyniku szeregu zdarzeń mag wchodzi w płomienie, które jednak go nie trawią. Wtedy z przerażeniem zaczyna rozumieć, że on także jest „widmem, które śni ktoś inny”.

„Koliste ruiny” idealnie wprowadzają nas do mnogości motywów i problemów, które niosą za sobą opowiadania Borgesa. Wśród najpopularniejszych tematów pojawiają się: sytuacja wyśnienia lub wymyślenia człowieka lub całego świata, które żyjąc w nowej rzeczywistości, są przekonane o tym, że żyją w prawdzie, choć nie do końca tak musi być w istocie, bo ich rzeczywistość często po pewnym czasie też wydaje się wyśniona (np. „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”); zdanie sobie sprawy przez kreatora nowych światów, że też jest obiektem czyjejś kreacji (przytoczone wcześniej „Koliste ruiny”); motyw nieuchronnego naśladownictwa i powtarzalności wcześniej powstałych dzieł, wydarzeń i sytuacji (np. „Pierre Menard, autor Don Kichota”, „Biblioteka Babel”). Wszystkie te rozważania prowadzą do zasadniczych pytań o naturę prawdy i rzeczywistość tego, co wokół nas się dzieje (jak mówił w jednym z tekstów gnostyk z Uqbaru „wszechświat widzialny jest złudzeniem lub sofizmatem”).

Borges badał paradoksy, pławił się w filozoficznych rozważaniach, pracował na pojęciach (często jeszcze ówcześnie nieodkrytych i nienazwanych), nie zaś na obszarze słowotwórstwa. W przeciwieństwie do wielu innych pisarzy, to nie język był dla niego punktem wyjścia w klasyfikacji świata, a właśnie systematyczne rozbijanie i pomnażanie porządków świata. Dzięki temu uzyskuje całą różnorodność, niejasność, pomieszanie, niepewność ludzkiego bycia tu i teraz. Nie może więc dziwić, że jego opowiadania nie mają jednej i ustalonej struktury. Autor „Alefa” odwołuje się do rozmaitych gatunków i form literackich, sprawnie łącząc recenzje nieistniejących książek, zmyślone biografie, eseje, fantastykę, a nawet  powiastki kryminalne. Przy jego narracjach nie sposób się nudzić. Ale mają też one pewną pułapkę. Raz wchodząc w ich uniwersum, nie sposób znaleźć drogi ucieczki.

Recenzja "System Sulta" Maciej Miłkowski

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 478

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: listopad 2019 r.

Bardzo obawiałem się, że „System Sulta” będzie książką polityczną. Wiele się zresztą o tym pisało. Co ujrzana w Internecie opinia, to nacisk położony na czas i miejsce – koniecznie z silnym akcentem na słowa prawica i kościół. A kto mnie czyta, ten wie, że ja sztuki z kwestiami politycznymi łączyć nie lubię. Odnoszę wrażenie, że Maciej Miłkowski może tak kategoryczny nie jest, ale też nie daje wystarczających powodów, aby o jego książce pisać głównie w kontekście teraźniejszości, czy nawet przyszłości Polski. Sam zresztą, słowami swojego bohatera, o tym wspomina „Proponowałbym abyśmy spróbowali jednak odejść od poziomu politycznego i spojrzeli na sprawę nie z perspektywy ostatnich lat w Polsce, ale raczej kilku ostatnich tysiącleci na świecie”. Nawet Pan nie wie, Panie Macieju, jak mnie te słowa ucieszyły!

Przejdźmy zatem do treści, bo to co się tam wydarza, to jednak dość mocno odbiega od tego, o czym zwykliśmy czytać. Miłkowski zaskakuje już na samym początku, gdy okazuje się, że cała ta heca opierać się będzie na prostym pytania „Czy Bóg istnieje?”. Aby na to pytanie odpowiedzieć, minister właściwy do rozstrzygania spraw związanych ze sprawiedliwością, powołuje na doradcę tytułowego Sulta – najmłodszego profesora zwyczajnego w Polsce a jednocześnie najinteligentniejszą osobę jaką można spotkać na ulicach naszego kraju. Ten z kolei, już po przyjęciu od ministra proponowanego honoru i odpowiedzialności, powołuje siedmioosobową komisję, której zadaniem będzie debatować, a ostatecznie podjąć właściwą decyzję. I tu pojawia się pierwsza zapowiedź tego, co nas na końcu książki czeka. Bo właściwa decyzja, w myśl rozumowania Sulta, może być tylko jedna, a pozbycie się wątpliwości u nieznanych mu osób, będzie wymagało sporego zachodu.

Wróćmy jednak do wyboru komisji. Czym byłby inteligentny mężczyzna, bez równie inteligentnej, zawsze przygotowanej i gotowej na poświęcenia żony? To ona wyszukuje mu wywiady z potencjalnymi członkami komisji (czytanie tych fikcyjnych rozmów to jeden z najprzyjemniejszych momentów w całym moim literackim roku!), wspiera, a ostatecznie wplątuje też w sieć intrygi (ale o tym dowiemy się dopiero bliżej końca powieści). Gdy przechodzimy do drugiej, najdłuższej części książki, wiemy już kto zasiądzie w prestiżowym gronie doradczym. Nie zabraknie księdza i jednocześnie profesora fizyki, pisarza skandalisty, modnej reżyserki, urzędnika gminnego, a nawet zwycięzcy show na najprzeciętniejszego Polaka (co za wyobraźnia!). Możemy zatem przystąpić do obrad, które zgodnie z życzeniem przewodniczącego Sulta, dzielone są na pięć części. Rozpatrywane będą między innymi dowody na istnienie Boga, na jego nieistnienie (np. wielki eksperyment modlitewny, Czajniczek Russella) czy konsekwencje podjęcia określonej decyzji. Środkowa część książki jest więc wypadkową gonitwy myśli najinteligentniejszego człowieka na świecie, który w każdym ruchu widzi próbę oszustwa, a lekturą protokołów z posiedzeń, które bynajmniej nie przybiorą formy nudnej (szczególnie gdy do klawiatury dobierze się wspomniany wcześniej pisarz skandalista!). Wraz z końcem przekonywania do argumentacji, rozpocznie się ostatni akt tego dramatu. Tym razem już bez kurtuazji i ironii przeniesiemy się do krainy kryminału, gdzie każdy krok będzie niczym stąpanie po cienkim lodzie.

Jak pisałem, Miłkowski zaskakuje treścią, ale chyba jeszcze bardziej szokuje konstrukcją, formą i postaciami. To jedna z niewielu polskich książek, jakie w ostatnich latach czytałem, która nie skupia się na deficytach, uciemiężeniu, problemach pierwszego świata, a przede wszystkim, z której nie wypełza sam autor (albo dobrze swój cień maskuje). Trafnie o tej bolączce pisze Inga Iwasiów w „Umarł mi. Notatnik żałoby” – „Nie lubię autotematycznych wstawek, mam wrażenie, że zastępują opowieść, gdy przychodzi impas, zagadują, zapisują pustkę. Były obowiązkowe w czasach moich studiów polonistycznych, ich obecność świadczyła o wysokim poziomie tekstu. Autotematyczne automatycznie znaczyło literackie. Same historie ceniliśmy mniej od ich szwów zostawionych na wierzchu”. „System Sulta” unika zatem tych ‘autotematycznych wstawek”. Nie jest też książką mocną, dosadną, ani ważną. Nie jest subtelny, ani delikatny. Nie próbuje niczego udowadniać, moralizować, ani uczyć. Wymyka się wszelkim banalnym epitetom. Jak mówi autor w jednej ze scen „Podobno ludzie wielcy rozmawiają o ideach, ludzie średniego kalibru o wydarzeniach, a ludzie mali – o ludziach”. Idąc za głosem Sulta, swoją książkę Miłkowski opiera głównie na ideach, częściowo także na intrydze i …no właśnie.

W tym miejscu należałoby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie „System Sulta” jest książką poświęconą problemom ontologicznym i filozoficznym. Jestem w stanie się zgodzić, że te kwestie są tu punktem wyjścia. Nie sądzę jednak, aby były one celem, do którego zmierzamy. Autor przy wykorzystaniu elastycznego i pełnego kunsztu języka, odwołuje się do wielu teorii, przyglądając się jednocześnie człowiekowi. Bo to on jest w centrum uwagi. Mam tu na myśli zarówno bohatera indywidualnego, jak i zbiorowego. „System Sulta” jest współczesną powieścią intelektualną, rozpiętą między fowlesowską psychoanalizą znaną z „Maga”, a klaustrofobiczną atmosferą ławy przysięgłych z „Dwunastu gniewnych ludzi”. Myślę, że właśnie o takiej powieści marzył kiedyś Ranpo Edogawa, który w swoim pierwszym tekście krytycznoliterackim z 1920 roku, powołując się na słowa Bertranda Russella o pięknie kryjącym się w matematyce (tak, tego samego Russella od Czajniczka), postulował powstanie literatury sławiącej piękno, rozum, wiedzę i mądrość. W książkach tego gatunku bohaterowie za wszelką cenę dążyć mieli  do udowodnienia lotności swojego umysłu – rzecz idealnie oddająca wszystko to, co czytamy w książce Miłkowskiego. Ostatecznie „System Sulta” jest więc dla mnie z pewnością literackim odkryciem, a być może też jakimś przełomem, bo udowadnia, że można pisać ciekawie z pominięciem traum i cierpienia. Można też wprawiać czytelnika w śmiech, bezkarnie z niego żartować, stawiać absurdalne hipotezy, prowadzić nieustającą grę. Bo chyba o to tu chodzi prawda? Właśnie o tę grę. Zresztą Sult sam o tym wspomina „Ja sam traktowałem to jako rodzaj intelektualnej gry”. W tym kontekście książka Miłkowskiego przypomina i wpisuje się w jedną z ważniejszych ról literatury – bawi i jednocześnie skłania do rewizji poglądów na co najmniej kilka tematów.

Recenzja „Nie ma i lepiej, żeby nie było” Edina Szvoren

Wydawca: Książkowe Klimaty 

Liczba stron: 258

Tłumaczenie: Anna Butrym

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 27 grudnia 2019 r.

„Nie ma i lepiej, żeby nie było” to ostatnia premiera zbioru opowiadań z 2019 roku (biorąc pod uwagę harmonogram polskiego rynku wydawniczego). Mógłbym w tym miejscu przywołać Biblijne słowa Św. Mateusza „Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”, ale to chyba byłaby jednak zbyt duża poufałość. Wybór jest aż nadto różnorodny i obfity. Dość powiedzieć, że samych węgierskich zbiorów można naliczyć aż pięć, w tym niezapomniane „Miasto uśpionych kobiet” Gyula Krudyego, „Dom kłamczuchów” Dezso Kosztalnyiego, ”Biblię i inne historie” Petera Nadasa czy „Na końcu świata” Andrasa Palyiego. Książka Ediny Szvoren, niespełna pięćdziesięcioletniej mieszkanki Budapesztu, nie jest ani najlepszym, ani tym bardziej najgorszym zbiorem czytam przeze mnie w zeszłym roku. Dużo zresztą ważniejsze niż jakiekolwiek jej zestawianie czy szufladkowanie, jest to, że „Nie ma i lepiej, żeby nie było” ma do powiedzenia parę kwestii, które inne zbiory świadomie przemilczają.

Czytając pierwszą wydaną w Polsce opowieść Szvoren, możemy poczuć się jak dobrze ukryci obserwatorzy, a momentami wręcz jak niemi świadkowie rodzinnych spotkań. Autorka pcha nas w samo centrum codzienności. Lokuje nas najczęściej w zamkniętych przestrzeniach (szatniach, dworcach autobusowych, spiżarniach, salach patologicznych, domach), daje moc niewidzialności i roztacza przed nami te wszystkie powszednie wydarzenia, niewiele znaczące dla świata, ale szalenie ważne dla jednostek. Poznajemy w ten sposób charakterystyki rozgniewanych ojców, formy radzenia sobie z żałobą, zwykły dzień, w którym trzeba przyrządzić świeżo złowione ryby, radość z wyjścia poza utarte schematy, trud opieki nad rodzeństwem. Uniwersum Szvoren pełne jest prostych czynności: ściągania pudełka z szafy, karmienia konia z ręki, jazdy na bobslejach, głaskania siniaków nad nadgarstkami, jedzenia puree ziemniaczanego. To z nich powstają autentyczne historie ludzi, w których na pierwszy plan wypływają wszystkie te troski, bolączki i smutki, jakie wolimy ukrywać przed obcymi.

Szvoren nie skreśla nikogo. Jej bohaterami są dzieci, młodzież, a także dorośli. Narratorami bywają zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Nie dyskredytuje też niepełnosprawnych. Ktoś ma tu zeza, jakiś gospodarz jest głuchoniemy, zdarzają się osoby pozbawione nóg, ze spiętymi agrafkami nogawkami. Każdy mówi swoim językiem – zazwyczaj w formie krótkich, banalnych zdań. Doskonale odwzorowuje to naszą ukrywaną prostotę. Język podąża za sztampowymi obserwacjami i niepozornymi rozmowami, niepozbawionymi silnych emocji. Podglądanie jest jedną z nielicznych cech człowieka, która odróżnia nas od zwierząt. Być może dlatego właśnie w każdej historii Szvoren pojawia się zwierzę. Są to psy (jako przyjaciel człowieka, ale też jako istoty walczące), kulawy kot, małe orangutaniątko, skazane na pożarcie ryby, karmione konie. Każde z nich ma tu swoje znaczenia, nawet jeśli nie dosłowne, to metaforyczne.

Opisana wizja rzeczywistości, wykreowana z szeregu różnych, ale sprowadzonych do jednego mianownika mikroświatów, prowadzi Szvoren do koncepcji swoistego klinczu osobowości, ujawniającego się na co najmniej dwóch istotnych poziomach: egzystencji jednostki oraz etyki rodziny. Zarówno pojedynczy człowiek (niezależnie od wieku, płci czy doświadczenia), jak i ludzka wspólnota postrzegani są tutaj jako skazani na niekończącą się drogę pomiędzy tymi dwoma biegunami, spośród których właściwie żaden nie oferuje wyzwolenia, rozumianego tu jako jednoczesne osiągnięcie dwóch fundamentalnych ideałów: zgodę z samym sobą  oraz zaniechania egoizmu i odkupienia win w stosunku do innych. W tym kontekście można stwierdzić, że w konstrukcji myślowej Szvoren, element poszukiwania harmonii tożsamości stanowi fundament dynamiki określającej istnienie człowieka.

„Nie ma i lepiej, żeby nie było” to świetna kompozycyjnie opowieść o zdawałoby się zwyczajnych, ale jakby nieco zapomnianych wartościach: odpowiedzialności, uczciwości, miłości, odwadze i bliskości. Te małe opowieści, są jak drobiny, z których autorka składa wywrotową całość – ta książka napiera, stawia niewygodne pytania, atakuje różne idee i stereotypy. W tym sensie nie jest to zbiór, wobec którego dałoby się zachować obojętność. I o to przecież chodzi w literaturze.

Recenzja "Kamienne posłanie" Margaret Atwood

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron: 288

Tłumaczenie: Paweł Lipszyc

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 30 października 2019 r.

W dobrym guście byłoby napisać o „Kamiennym posłaniu” pozytywnie. Margaret Atwood jest przecież jedną z ikon współczesnej literatury, nadrzędną pisarką-feministką, dobrze sprzedającą się przedstawicielką ‘głównego nurtu’. Jest też autorką jednej z najpopularniejszych książek ostatnich lat („Opowieść podręcznej”), która lada moment doczeka się, już przetłumaczonej, kontynuacji.  Napisanie o tym zbiorze opowiadań czegoś przychylnego, z pewnością wpisałoby się w długi ciąg pochwał, z którego mam wrażenie, coraz trudniej się wyrwać. I być może przez te utarte schematy, te już coraz bardziej wyraziste stereotypy („Kolejna wielka powieść Atwood”, „Genialna Atwood”, „Czegoś takiego, jeszcze nie czytaliście” itd.), myśląc o książce tuż po jej lekturze, próbowałem doszukiwać się jakichś sensów, odwołań intertekstualnych, cech charakterystycznych dla jej języka. Myszkowałem w tych słowach, aby wycisnąć z nich jakieś autobiograficzne zależności, które autorka chciała przełożyć na uniwersalne prawdy. Nic to szperanie jednak nie dało. Jedyny rozsądny wniosek, jaki ostatecznie wykwitł w moim umyśle brzmiał: „Albo ja jestem jakiś głupi, albo to naprawdę jest nijakie”.

„Kamienne posłanie” to zbiór dziewięciu opowiadań napisanych w podobnym tonie, stanowiących przykłady narracji, z których stosunkowo łatwo byłoby utworzyć większe całości. To raczej zalążki nowel czy powieści, niż urywana fraza pełna niedopowiedzeń. Odnoszę przy tym wrażenie, że każda z historii cechuje się nie tylko stałą strukturą, ale chce nam przy tym opowiedzieć to samo. Pozwolę sobie streścić dwie z nich, aby wykazać o co mi chodzi.

W pierwszym opowiadaniu śledzimy fragment życia Constance. To samotna kobieta, autorka bestsellerowej serii fantasy „Alphinlandia”. Pisząc swoje wielotomowe dzieło, przecierała szlaki dla innych pisarek, które w tamtych czasach fantastyką się nie parały (alter ego Atwood?). Constance wspomina swój romans z Gavinem. Nie pomija także tych fragmentów ich relacji, które opierały się na dość niekonwencjonalnych elementach łóżkowych. Najważniejsze jest jednak zderzenie ze sferą mistyczną – w ten zimowy, śnieżny wieczór, pisarka może liczyć na pomoc zmarłego męża, któego duch stanowi dla niej ważne oparcie.

Ta sama para bohaterów pojawi się w kolejnej opowieści, tym razem jednak w nieco innej scenerii i czasach. Gavin jest już uznanym poetą. Jest w związku z Reynolds, która z cierpliwością godną lepszej sprawy znosi wybuchy jego złości. Akcja ogniskuje się na jednej z takich wulgarnych eksplozji, której ofiarą pada autorka pracy dyplomowej o Constance. Wspomnienia dawnego związku, a przede wszystkim rozczarowanie zainteresowaniem sztuką byłej partnerki, a nie jego, doprowadzają Gavina do furii, z której jedynym ratunkiem będzie ucieczka w ukochaną przestrzeń.

Kolejne historie nie przyniosą w moim odczuciu nic nowego. Raz jeszcze spotkamy się ze znanymi już nam bohaterami („Mroczna Pani”), dowiemy się, jak czuje się genetycznie chora kobieta, którą otoczenie uznaje za wampira, przyjrzymy się młodemu bohaterowi, który w zakupionej zawartości garażu znajdzie zasuszonego trupa pana młodego, przenikniemy też do realiów autora horrorów, który szukając miejsca na świecie, będzie musiał długo czekać na ukochaną Irenę. Natkniemy się również na szereg jeszcze bardziej surrealistycznych historii, które będą tylko uwydatniać to, o czym Margaret Atwood chciała nam opowiedzieć: miłości, samotności, namiętności, nieprzystosowaniu i odmienności. Ładne słowa, które niestety tak podane, są tylko słowami.

Z pewnością tym, co najbardziej nie przekonuje mnie w tej książce, jest nawarstwienie problemów pierwszego świata. Bohaterowie Atwood są teoretycznie osobami spełnionymi – zazwyczaj cenionymi pisarzami. Nie muszą martwić się o pieniądze, wychowanie dzieci czy ciężką, wielogodzinną, wyniszczającą swoją monotonnością pracę.  A nawet jeśli takiego zaszczytu nie dostąpiły, ich troski ograniczają się do tego samego zakresu co dla grupy pierwszej: zaspokojenie swoich seksualnych pożądań, zamartwianie się o obgadywanie za plecami, walka ze złymi wspomnieniami, odgryzanie się innym i to najważniejsze, wynikające ze wszystkich wymienionych wcześniej – samotność. Protagoniści są samotni na różne sposoby – porzuceni, owdowiali, schorowani, z własnego wyboru. Trudno jednak tej samotności się dziwić, jakoś jej współczuć, okazać empatię (może poza opowieścią o chorej). Ci ludzie są skrzywieni, brudni, nieznośni. Co kawałek używają rynsztokowego języka, czynią zło lub myślą tylko o sobie. Nie chciałem ich poznać, a niestety każda opowieść zamiast od konkretnego zdarzenia, zaczyna się od kilkustronicowego wprowadzenia, zawierającego dokładny opis rodzinnych koligacji.

„Kamienne posłanie” rozczarowuje też w warstwie językowej. Wspominałem Atwood z innych jej książek jako autorkę wygadaną, lubiąca szczegóły i zwracającą uwagę na psychologizację działań. Tym razem pisarka posłużyła się kilkoma szablonami, mówiącymi tym samym, zwyczajnym językiem. Dużo tu też wulgaryzmów i słów żywcem zaczerpniętych z marnej jakości filmów pornograficznych (pojawiająca się w kilku miejscach marchewka penetrująca dziurkę). Zdania się krótkie, ale niestety zbyt rzadko celne. Mam też uwagi do tłumaczenia. W jednej ze scen, bohater pisze wiersz. Zastanawia się, czy para słów szpetnie-dyskretnie nie stanowi przykładu rymów częstochowskich. Nie czepiałbym się, gdyby narracja nie była pisana w pierwszej osobie, a autor słów nie pochodził z kraju anglojęzycznego (a tak można wydedukować). Śmiem wątpić, że ktokolwiek z zagranicy powiedziałby takie słowa. W innym miejscu pada takie zdanie - „Sam nie może powiedzieć, że początkowo nie odpowiadało mu życie żonkosia”. Mamy więc podwójną negację (nie lubię ich) i do tego słowo używane chyba wyłącznie w utworach disco polo.

Biorąc to wszystko do kupy otrzymujemy w moim odczuciu zbiór równy, ale miałki. Jedynie fragmentami odczuwałem jakąkolwiek radość z lektury. Margaret Atwood rozczarowuje, nudzi, kreśli portrety egoistów, którzy drażnią swoją osobowością. Stawiając na groteskę i abstrakcję, nie potrafi wykorzystać ich potencjału. Wiem, że narażam się na niezrozumienie i wyszydzenie, ale uważam, że tak naprawdę nie powinno pisać się książek.

Recenzja "Kości dziecka" Yi Sang

Wydawca: PIW

Liczba stron: 160

Tłumaczenie: Ewa Rynarzewska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 listopada 2019 r.

Na początek będzie dygresja. Pamiętam, że gdy około dwadzieścia lat temu postanowiłem zapoznać się z klasyką kina, wcale nie było mi łatwo. Seanse „Obywatela Kane”, „Gabinetu doktora Caligari” czy „Narodzin narodu”, poza momentami faktycznej fascynacji, okazywały się zwyczajnie nudne. Jako nastolatek wychowany na „Matrixie” i „Władcy Pierścieni”, nie widziałem w obrazach Wiene’a, Wellesa i Griffitha żadnej innowacji ani wyróżnika wysokiej jakości. Dopiero kolejne lata i zapoznanie się z mniej znanymi dziełami tamtych czasów (np. „Człowiek z zachodu”, „Sumurun” czy „Bramy piekła”) udowodniły mi, że „Obywatel Kane” był faktycznie pionierski w strukturyzacji nieliniowej narracji i kadrowaniu zdjęć, że „Gabinet doktora Caligari” wyniósł pojęcie scenografii na same wyżyny filmowego rzemiosła, a „Narodziny narodu”, choć nadal uważam je za nudne, dały kinu montaż równoległy. 

Piszę o tym, aby podkreślić rolę doświadczenia w percepcji sztuki. Szczególnie tego rodzaju sztuki, która ma już swój wiek. Bez odpowiedniego zaplecza badawczego, trudno ocenić, czy dane dzieło było czymś nowatorskim, wielkim dla swojej epoki. Obecnie, w dobie zniesienia tabu, znając dorobki Joyce’a, Wallace’a, Becketta, Pynchona czy Kafki, problematycznym jest dostrzeżenie czegoś świeżego w technice strumienia świadomości i opisywania psychiki narratora, co stanowiło przecież wyróżnik dzieł Yi Sanga. Sprawy nie ułatwia też rynek wydawniczy, na którym próżno szukać szerszego pola badawczego - jedyne opracowanie w tym temacie,  które trafiło w moje ręce, zawarte jest w książce „Literatura koreańska XX wieku”, wdanej przez Dialog. Jej autorka, Halina Ogarek-Czoj, wybitna koreanistka, tłumaczka i pedagog, nakreśla obraz światka literackiego w Korei na początku wieku XX. Wymienia takie nazwiska jak Na Tohjang, Song Jong, Han Sorja, Kang Kjonge, Li Kijong czy Dzo Mjonghyi.  Punktuje także zakres ich zainteresowań: realizm, szczególnie w odniesieniu do tematyki życia rewolucjonistów, konsekwencje agresywnego imperializmu japońskiego i jego okrucieństw, opisy egzystencji biednych chłopów , wyzyskiwanych przez wiejskich bogaczy i właścicieli ziemskich, proces rekrutacji i pracy w fabrykach państwowych (literatura proletariacka). Na Tohjang z kolei, tworzył dzieła pełne melancholii, miłości i łez, w których głównym wątkiem były cierpienia młodych Koreańczyków, nie mogących realizować swoich marzeń z powodu ograniczeń nakładanych przez tradycję. 

Choć w cytowanym opracowaniu brak konkretnych utworów prezentujących dokonania tych czasów, zebrany materiał pozwala na wyobrażenie sobie mody i przyzwyczajeń, jakie panowały w literaturze. Autorka pisze też o Yi Sangu, między innymi tak „Opisywał psychikę, problemy psychologiczne, załamanego intelektualisty, cierpiącego na rozdwojenie jaźni”. Odwołuje się też do jego opowiadania „Skrzydła” (pierwszego z „Kości dziecka”) „Jest to na wpół autobiograficzna opowieść o mężczyźnie będącym na utrzymaniu żony – prostytutki. Spędza on czas na bezużytecznych marzeniach i chorobliwych rozmyślaniach. W czasie nieobecności żony dotyka jej ozdób i kosmetyków, cały czas niejako pozostając „uwięziony” w swym pokoju. Pędzi życie pasożyta, jest całkowicie zależny od żony, słucha jej poleceń. W końcu próbuje się uwolnić i „odfrunąć” w świat innej egzystencji”. Trudno się z jej zdaniem nie zgodzić, tym bardziej że to, co czytamy w „Skrzydłach”, autor powiela w każdym kolejnym opowiadaniu ujętym w „Kościach dziecka”. 

Proza Yi Sanga ma w sobie wiele podobieństw z dziełami Franza Kafki. W większości historii przeważa  narracja pierwszoosobowa, akcent położony jest na wewnętrzne emocje bohatera, wokół niego panuje atmosfera zagubienia i osaczenia. Koreański pisarz nie przestrzega zasad ortografii i interpunkcji, spisuje to, co w danym momencie podpowiada mu jego świadomość. Jego zdania bywają poszarpane, zbędne, wykluczające się, cechują się złością i frustracją. Samego narratora nie sposób polubić. To człowiek zapatrzony w siebie, zbędny dla społeczeństwa, zagubiony we własnym cierpieniu. Stawia siebie w centrum antyrealistycznej formy literackiej, pełnej lęku, strachu i klaustrofobii. Nie ma się co dziwić, że w swoich krótkim, raptem 27-letnim życiu, Yi Sang nie został ani dobrze zrozumiany, ani ciepło przyjęty. O jego dokonaniach głośniej zaczęło robić się dopiero w latach 50., a w 1977 roku ustanowiono Nagrodę Literacką jego imienia (co ciekawe w Polsce dostępne są między innymi przekłady książek Yi Mun-yol, Hye-young Pyun czy Kim Young-ha, którzy to wyróżnienie otrzymali). Obecnie autor ma w Korei status absolutnego klasyka, pisarza, który otworzył ten kraj na modernizm. 

Pozostaje otwarte pytanie, czy dzisiaj jego dzieła robią duże wrażenie na czytelniku? Czy nie są tylko historyczną ciekawostką? Wrócę do tego, co pisałem na początku. Są w „Kościach dziecka” bardzo mocne akcenty, jest autentyczność i smutek, który przenika do czytelnika. Jest też strumień, którego nie sposób powstrzymać, ani od którego nie można się oderwać. Jest więc dobrze, momentami nawet bardzo dobrze, ale to wszystko jednak dla mnie w jakiś sposób mało odkrywcze, głównie dlatego, że nie potrafię nałożyć na te opowiadania właściwego, historycznego filtra. Za dużo już w tej materii napisano. Polecam, ale jednak z tą mało gwiazdką, że to co pokazuje nam Yi Sang, gdzieś już pewnie czytaliście, w takiej, czy innej formie.

Recenzja "Grand Union" Zadie Smith

Wydawca: Znak

Liczba stron: 238

Tłumaczenie: Maria Makuch

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 27 listopada 2019 r.

Nie sposób napisać o „Grand Union”, nie odwołując się do zeszłorocznego zbioru esejów autorki pod tytułem „Widzi mi się”. Teksty zebrane w tamtej książce stanowiły ciekawy przykład tak zwanych esejów poufałych, czyli gatunku poruszającego ważne tematy, przy wykorzystaniu autorskiej osobowości i doświadczenia. Tego typu utwory cechują się nieoficjalnym tonem. Mają w sobie o wiele więcej z przyjacielskiej pogadanki, niż z wzniosłej i pełnej erudycji przemowy. Mają też, co zrozumiałe, wplecione historie z życia, które niejednokrotnie stanowią punkt wyjścia do opowieści o konkretnym problemie. Historie zebrane w „Grand Union” stworzone są na przeciwieństwo tego schematu. Tu kluczowa jest fikcyjna fabuła, pod przykrywką której autorka opowiada nam o innych sprawach. 

Już w pierwszym, zresztą bardzo nijakim opowiadaniu, widzimy dokładnie tę zależność. Smith kreśli nam obraz rodziny udającej się na nadmorskie wczasy. Matka i dzieci trafiają do Sopotu (odwiedzanie miasta jest dla seniorki rodu dziedziczne). Siedząc na plaży snuje rozważania o tym, że jedząc mięso przyczynia się do cierpienia zwierząt. Ot i koniec historii, w której brakuje praktycznie wszystkiego: pomysłu, emocji, indywidualizacji postaci, puenty, a nawet języka. Jest za to schemat, który autorka będzie powtarzać w kilku kolejnych opowieściach. Raz opowie o traumie 11 września, innym razem o brexicie, poruszy seksualności czy wreszcie odwoła się do kwestii tolerancji rasowej. Uparty czytelnik może powiedzieć w tym miejscu: Czyli nic nowego? I niestety, w dużej mierze będzie miał rację, bo zebrane w tomie opowiadania nie sygnalizują żadnego przełomu w sztuce artystki, żadnej epokowej zmiany, nie pokazują nam jej też z nowej perspektywy. 

Zdecydowaną większość poglądów czy obserwacji autorki „Swing Time” na tematy polityczne, społeczne i gospodarcze (właśnie w takiej kolejności) można w ciemno przewidzieć i to nawet nie znając jej poprzedniej książki. Wszystkie łączą się z dość pojemnymi kategoriami, o których słusznie jest mówić w dobrym towarzystwie. Smith uderza między innymi w dziczejące normy etyczne, w horror zmian klimatycznych czy w pustkę prostych ludzi, którzy tego całego zewnętrznego terroru pojąć nie są w stanie. Wtórność refleksji nie ma tu cech jednostkowych, bo o tych wszystkich ‘złych rzeczach” czytamy wszędzie, od portali informacyjnych, przez blogi lifestylowe, aż na literaturze kończąc. Mimo to mam wrażenie, że Zadie Smith z uporem godnym lepszej sprawy wciąż do nich powraca, bo czuje, że są one w jakimś stopniu jej własnymi ideami. Nie zauważa, że powielając wciąż te same problemy i pisanie ‘jak źle jest na świecie’, wpada w pułapkę zanudzenia swojego czytelnika.

Żeby jednak nie być tak kategorycznym dodam, ze „Grand Union” ma też ciekawszą stronę. Nie wszystkie opowiadania są tendencyjne i podporządkowane z góry przypisanym teoriom. Weźmy na przykład takie “Rodziców objawienie o poranku”. Bardzo niespotykana forma miesza się tu z ciekawymi wnioskami dotyczącymi technik narracyjnych. Smith całkiem trafnie zauważa, odczuwa i interpretuje to, co się na literackim froncie dzieje. I całe szczęście chce się tym z nami dzielić. Autorka „Białych zębów” jest też uparta w kreacji swojego bohatera. Są oni antypatyczni, gburowaci, próżni, narcystyczni, zjadliwi, cyniczni i generalnie niezbyt mądrzy i skomplikowani. Brytyjska pisarka rozbiera ich ponure osobowości na czynniki pierwsze, wchodząc tym samym w polemikę z czytelnikiem. Najpierw rzuca wędkę, zachęca do polubienia się z nową postacią, by po chwili w jednej czy drugiej scenie, obnażyć wszystkie jej wady i cierpkie pożądania. Czasami wychodzą z tego prawdziwe psychologiczne perełki, tak że granica między fikcją a dobrze nam znanymi postawami zaciera się.

„Grand Union”, mimo kilku zalet, nie jest udanym zbiorem. Za dużo tu eksperymentów, nieprzemyślanej różnorodności (dystopie, science-fiction, satyry, melodramaty), monotonnego, pozbawionego artystycznej głębi języka. Odnosiłem wrażenie, że te historie wcale się nie uzupełniają. Nie chcą grać w jednej drużynie. Inna sprawa, że po opowiadaniach ciekawych i nieco dłuższych, następowały całkiem zbędne relacje o życiu w collegu, o trudnym trójkącie i związanym z tym niezdrowym seksie czy wreszcie o wycinku rzeczywistości, z którego właściwie nic nie wynika.  Tak jak „Widzi mi się” windowała w górę przenikliwość recenzencka, tak tu bardzo dobre są tylko urywki, pojedyncze zdania. To trochę za mało, aby wyróżnić ten zbiór spośród stu innych wydanych w tym roku w Polsce.

Recenzja "Miłość w czasach rewolucji" Wang Xiaobo

Wydawca: PIW

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 12 listopada 2019 r.

Już szybki rzut oka na tytuł książki Wang Xiaobo (pierwszej tłumaczonej na język polski) sugeruje trzy rzeczy. Po pierwsze będzie to książka poruszająca temat miłości. Po drugie w tle dostrzeżemy silnie zarysowane otoczenie polityczne. Po trzecie nad wszystkim unosić się będzie duch realizmu magicznego, ze stylem jednego z ojców gatunku na czele (Gabriel Garcia Marquez). I tak jak czasami pierwsze skojarzenia bywają chybione, tak „Miłość w czasach rewolucji” daje dokładnie to, co obiecuje, choć forma w jakiej to czyni, może zaskoczyć nawet najbardziej oczytane osoby.

Bohaterem powieści jest Wang Er – człowiek symbol, pojawiający się w wielu dziełach pisarza (znany polskiemu czytelnikowi z opowiadania „Trzydzieści lat, wiek samodzielności”, zamieszczonego w niedawno wydanym zbiorze „Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku”). Wang Er to niedoszły malarz i matematyk, wynalazca nikomu niepotrzebnych urządzeń, robotnik zajmujący się udrażnianiem rur służących do transportu mleka sojowego w fabryce tofu, a ostatecznie inżynier. Bohater dorasta w okresie wielkich przemian dziejowych. Rękę przewodniczącego Mao czuć tu na każdym kroku. Szczególnie silny nacisk na sferę politycznego ograniczenia Xiaobo kładzie w pierwszej części książki (później skupia się na jej następstwach). Jego opisy ucieczek głównego bohatera, przed złą i niesprawiedliwą Starą Lu (szefową fabryki i przewodnicząca komitetu rewolucyjnego) są tu zresztą metaforyczne. Chiński pisarz daje nam do zrozumienia, że postawa strachu i ukrywania jest bezużyteczna. Dopiero w momencie przejścia obok represyjnej zmory, spojrzenia jej prosto w oczy, Wang Er zrzuca z siebie przebranie ofiary i staje się autentycznym obywatelem („Jeśli chcesz być szczęśliwy, musisz jedynie bez przerwy wbiegać w wielkie gnojowisko i wybiegać z niego”).

Wang Xiaobo pisząc o społecznym chaosie, nie zapomina o jednostkowym poszukiwaniu tożsamości. W jednym ze zdań pisze „Rewolucja była jak las, bardzo łatwo można się było w niej zgubić”. Wang Er jest właśnie takim płochliwym ogniwem. Nie wie komu może wierzyć, jaki ruch będzie odebrany negatywnie, co może, a czego nie powinien mówić. Tak oto płynnie wchodzimy w drugie dno powieści – analizę relacji interpersonalnych. Wang Xiaobo na przykładzie jednostkowej ofiary Chińskiej Republiki Ludowej, ukazuje proces powstawania deficytów, z którymi chiński naród boryka się do dziś. Jego bohater nie jest zdolny do okazywania szczerych uczuć. I nie można się temu dziwić, bo otoczenie jest wyjątkowo wymagające. Mały defekt, nawet ten nieoczywisty (tę rolę pełni u Xiaobo mały penis czy hemoroidy), są powodem społecznego ostracyzmu i odtrącenia. Powstające w ten sposób braki zaufania i niepewność będą silnie oddziaływać zarówno na relacje damsko-męskie, jak i powstawanie konfliktów przyjacielskich, a nawet pokoleniowych. Na wierzch wyjdą pokręcone relacje Wang Era z ukochaną i znienawidzoną jednocześnie X Haiying, która prowadząc reedukację, przekonuje Era do obrania „właściwej” postawy. Ostatecznie rewolucja nie jest dobrym czasem dla miłości. Powoduje zatarcie się jej definicji i kształtu. Przybiera ona różne formy, każdorazowo w jakiś sposób pokręcone.

Książka Wanga Xiaobo nie byłaby może tak wyrazista (książek mówiących o tematyce rewolucji i jej efektów powstało całkiem sporo), gdyby nie styl w jakim została napisana. Chiński pisarz stawia na ironię, od której skrzy się praktycznie każda strona. Poważny temat kontrastuje tu z potocznym i bezlitosnym słownictwem („W czasach rewolucji moja wyobraźnia niezwykle się rozwinęła, wyobrażałem sobie często, że z głowy Starej Lu robię nocnik i do niego sikam”). Lektura „Miłości w czasach rewolucji” wywołuje permanentny uśmiech. Nie przeszkadzają nawet częste porównania i opowieści z pogranicza kloaki – są przedstawione jako wypadkowa niedojrzałości i zagubienia głównego bohatera, któremu niecodzienne wnioski po prostu przystoją („Jesienią, kiedy nasza rodzina kopała dół do przechowywania kapusty na zimę, brałem łopatę i niosłem ją za ogrodzenie uniwersyteckiego rozsadnika. Tam drążyłem własne sekretne jamy. Później jednak moje tajemne pieczary stawały się sraczami dla miejscowych uliczników, a ponieważ byłem dość wymagający, jeśli chodzi o czystość, nie chciałem dziur, do których ktoś się załatwił”).

Jeszcze istotniejsze niż język, jest tu samo podanie historii. Xiaobo tworzy wybuchową mieszankę, w której narracja trzecioosobowa miesza się z bezpośrednim odwoływaniem się do czytelnika („Kimkolwiek jesteś, wiercenie się z pewnością nie jest ci obce”), a także z relacją pierwszoosobową. Autor wyjaśnia nam także, że te ciągłe zmiany perspektywy mają swoje istotne uzasadnienie – niektóre wydarzenia efektywniej opisać z punktu widzenia obserwatora, o innych musi wypowiedzieć się ten, kto ich empirycznie doświadczył. Meandrowanie między tymi zmiennymi perspektywami jest bardzo interesujące i samo w sobie stanowi wartość dodaną do tej niezwykle absurdalnej groteski ludzkiego żywota. Wang Xiaobo mówi wiele o historii, o wpływie otoczenia na jednostkę, o pożądaniu, strachu i wielkim oszustwie, w które brniemy od pokoleń. Przerażająca dekonstrukcja rzeczywistości.

Recenzja "Stany uprzywilejowane" Marcin Polak

Wydawca: Od Do

Liczba stron: 324

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: grudzień 2019 r.

Polak zaczyna mocno, od cytatu z „Masy i władzy” Canettiego. Przytaczam tu cytat w całości, bo stanowi on nie tylko punkt wyjścia dla opowiadań ujętych w „Stanach uprzywilejowanych”, ale także dla ich interpretacji, a przede wszystkim jest to myśl bardzo trafna, także w kontekście wszystkiego co nas otacza. „Wszystkie masy zamknięte z przeszłości, o których jeszcze będzie mowa, stały się znanymi i swojskimi instytucjami. Osobliwy stan, w jaki popadali często ich członkowie, uważano za coś naturalnego; spotykano się zawsze w pewnym określonym celu o charakterze religijnym, świątecznym lub wojennym, i cel zdawał się uświęcać ów stan. Wszyscy obecni na kazaniu byli z pewnością przekonani, że chodzi im właśnie o nie, i byliby zdumieni, a może nawet oburzeni, gdyby im powiedziano, że więcej zadowolenia dostarcza im duża liczba obecnych niż samo kazanie. Wszystkie ceremonie i reguły, przynależne do takich instytucji, miały w gruncie rzeczy na celu opanowanie masy: lepszy bezpieczny kościół pełen wiernych niż niepewny cały świat. Poprzez regularność uczęszczania do kościoła, zawsze takie samo dokładne powtarzanie określonych rytuałów zapewnia się masie coś w rodzaju oswojonego przeżycia jej samej. Przebieg takich uroczystości, odbywających się w określonym czasie, staje się namiastką brutalniejszych i bardziej gwałtownych potrzeb”.

Czym są stany uprzywilejowane według Polaka? Tego nie mówi wprost, ale nawet średnio orientujący się w sprawach publicznych czytelnik jest w stanie pewne wnioski wysnuć. Wiąże się to ze skłonnością autora do bezpośredniości i bezkompromisowości we wplataniu swoich przemyśleń w fikcyjne fabuły. Za kontrowersyjny można uznać na przykład ten osąd „W oświeconych krajach umowa między kościołem a państwem działa sprawnie, ale władza w Polsce, także władza kościelna, ulega szybkiej korupcji i przekształca się w sforę, która zdobyła władzę i teraz oddaje się już wyłącznie rozkoszy”. W innym miejscu autor uderza w jeden z atrybutów polskości „Odbierzcie Polakom rozkosz rozdrapanych ran, a zachwiejecie ich tożsamością narodową, pojawi się w niej dziura po ranach (Chrystusa)”. Jest też zajadłym przeciwnikiem bierności w sprawach klimatycznych „Jakimż smutkiem napełniła nas wiadomość o zbliżającej się zagładzie klimatycznej oraz o tak zwanym szóstym wymieraniu, które, jak donosi Radonia, ma nastąpić już niebawem!”.

Widać więc, że autor jest człowiekiem zaangażowanym i tego też nie omieszka wpajać nam w  opowiadaniach. Swoim bohaterom przypisuje własne poglądy, obsesje i lęki: nienawiść do masy, niechęć do katolicyzmu, oburzenie korupcją. Ograniczenie interpretacji do tej kwestii byłoby jednak sporym nietaktem. Marcin Polak ma o wiele więcej do zaoferowania, chociażby w kwestii filozofii czy języka. Pisarz tak przygotował swój, przypominający olbrzymią kałamarnicę, zbiór, abyśmy lecieli przez strony z szybkością światła. Nie zapomina przy tym o różnorodności, bazuje na wielu wzorcach i składnikach tworzących odpowiedni koktajl, na górze którego znajduje się Bernhard.  Polak w swojej szalonej, pisanej z polotem książce opowiada o utowarowieniu każdego elementu rzeczywistości. Zastanawia się nad banalnością otoczenia, błędami systemowymi (np. szkoły w „Sjuńce”), a także złem, które przekazujemy niczym chorobę, często wcale tego nie chcąc. Doskonale łączy humor i powagę, eteryczność formy i doniosłość treści. Daje się poznać jako wyczulony na absurd i zakłamanie niezwykle wprawny pisarz, ale także myśliciel i baczny obserwator rzeczywistości w jej rozmaitych wymiarach. 

Właściwie nie sposób tu opisać wszelkiego dobra, jakie przygotowuje dla czytelnika ta książka. W 25 zawartych w zbiorze opowiadaniach, znajdziemy formy krótkie („Nie drap głowy”, „Chrząszcz”, „Inne Pola) i dłuższe („Pałac”, „Komedia z kluczem”, „Instrukcja napisania powieści bernhardowskiej”), krytykę literacką („Z Miłoszem w Warszawie”), satyrę („Chrząszcz”) wykład („Instrukcja napisania powieści bernhardowskiej”), rozprawę sądową („Wysoki sąd”), specyficzny przewodnik turystyczny („Przewodnik po końcu świata”) i całą masę fikcji mieszających się z dygresyjnymi miniesejami na różne tematy. Ich bohaterowie są jakby wycięci z innych rzeczywistości. To głównie myśliciele podejmujący dialog ze samym sobą lub innymi wyjętymi z przestworzy postaciami. Nie zabraknie też znanych i cenionych artystów i filozofów (Gombrowicz, Miłosz, Cioran, Beckett, Bornhard, Sartre, Edith Piaf, Ionesco, Gainsbourg, Cortazar, Hemingway, Wittgentein i wielu innych). Aspekt intertekstualnych odwołań i nawiązań jest dla Polaka kluczowy, bo to od niego wywodzi krytykę tego co tu i teraz. Jego błyskotliwa, ale też kontrowersyjna polemika niejednokrotnie wprawia w refleksję (jak chociażby rozważanie „Krivoklata” w kontekście powieści berhardowskiej) i wzmaga w czytelniku ponowne zrewidowanie swoich poglądów na różne kwestie.

Niezwykle interesujące jest opowiadanie „Wysoki sąd”, w którym autor oskarża sam siebie o napisanie książki. Sędziami w jego rozprawie są między innymi Bernhard, Beckett i Gombrowicz (choć ci ostatni bardziej w roli doradczej). Już po uniewinnieniu, gdy okazuje się, że proces interpunkcyjnej resocjalizacji nie przyniósł założonych efektów, następuję piękny monolog, w którym fikcyjny Polak raz jeszcze podkreśla wszystko to, co dla niego ważne. W tym opowiadaniu pada też piękne zdanie, które ciekawie podsumowuje całą książkę „Litery zwoływały wiece słów, te organizowały się w gminy zdań, złożone miasta akapitów i państwa rozdziałów, tworząc globalną wioskę książki”. Właśnie takie są „Stany uprzywilejowane” – wychodząc od absurdu, ironii, ciętego dowcipu, języka i typowo bernhardowskiego gadulstwa, mówią bardzo wiele o naszym społeczeństwie. I chyba właśnie to, obok pięknie skrojonych, wielokrotnie złożonych zdań, i bardzo cennego wykładu na temat cech szczególnych powieści berhardowskiej i niebernhardowskiej (oraz przykładu pisania takowej), jest największym atutem książki. Że z humorem i surrealistyczną ostrością mówi o tym, o czym inni mówić się boją. To przykład sztuki pasożytniczej, kalekiej, która odtrąca wszystko co proste i przyjemne, bo nie chce dalej pompować balonu fałszu.