Recenzja "Passacaglia" Sławomir Wernikowski


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka

Premiera: 2019 r.

Wszędzie w koło, gdziekolwiek nie pójdę, nie spojrzę, nie nadstawię uszu, wszędzie atakuje mnie dialog. Kariera tego słowa, jako pewnej praktyki społecznej czy tez postawy filozoficznej, nie idzie w parze z popularnością zastosowaniem formy dialogu jako elementu kompozycyjnego utworu literackiego. Koncepcja dialogu jako metafora postawy otwarcia na inność, być może nawet nie celowo, a jedynie pośrednio (poprzez minimalizację wagi homonimu), minimalizuje debatę na temat sensu i kształtu posługiwania się rozmową w dziele sztuki. Odnoszę wrażenie, że problemu morfologii dialogu w jego klasycznym znaczeniu, na fundamencie praktyki literatury już się nie podejmuje. Rozmowy między bohaterami mają zasadniczo trzy cele: ‘rozruszać’ akcję książki, przekazać fakty, których czytelnik sam domyślić się nie jest w stanie oraz scharakteryzować bohatera. Niezwykle rzadko zdarzają się publikacje, która starają się realistycznie odwzorować zachodzące w świecie empirycznym rozmowy (tym bardziej w czasach, gdy dyskusja między ludźmi ustępuje miejsca nowej technologii). Tej tezie w pewien sposób przeczy najnowsza publikacja Wydawnictwa FORMA – debiut Sławomira Wernikowskiego.

Zanim jednak przejdę do sedna omówienia metody pisarskiej, pozwolę sobie na kilka słów o autorze. Sławomir Wernikowski jest inżynierem informatykiem, na co dzień także nauczycielem akademickim. Mówię o tym, ponieważ to ma znaczenie w kontekście utworów, które w „Passacaglii” otrzymujemy. Już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu, bohaterami jest student i ceniony profesor. Ten pierwszy chce z jakiegoś powodu wysłuchać interpretacji dzieła Bacha, wykonanej przez ‘zdziwaczałego’ pracownika naukowego. Ten drugi, za nic nie chce dopuścić do siebie myśli, że ktoś odkrył jego sekret. Prosta formuła rozmowy studenta z wykładowcą powtórzy się co najmniej jeszcze raz, gdy w innej historii uczeń naciągacz będzie szantażował swojego nauczyciela. I chodź układu student-wykładowca więcej nie będzie, także w innych opowiadaniach bohaterami będą młodzi ludzie, a ich problemy staną się kluczowymi dla zbioru. Widać więc, że Wernikowski pisze o tym, co zna. Nie przez przypadek jedną z postaci będzie także samozwańczy naukowiec, informatyk pracujący gdzieś w podziemiach bloku.

Wróćmy jednak do formuły książki. Zbiór składa się z siedmiu opowiadań, w których kluczową rolę odgrywa dialog. To on jest siłą napędową intryg, z niego dowiadujemy się szczegółów życiorysów, to także rozmowy między bohaterami będą źródłem specyficznej rytmiczności całego dzieła. Sytuacje zaprojektowane przez Wernikowskiego są wręcz teatralnie ascetyczne, sprzyjające podejmowaniu debat. Oto prostytutka wieziona przez swojego alfonsa na nietypowe zlecenie. Zamknięta w zapomnianym przez świat pomieszczeniu piwnicznym, będzie rozmawiać z inteligentem o inteligencji właśnie, tylko tej sztucznej. Albo w innej historii, gdzie trójka spokrewnionych policjantów siedzi przy stole i rozmyśla nad tajemniczą sprawą zniknięcia nastoletniej dziewczyny. Ascetyczny będzie też pokój źle opłacanego grafika, który w zamian za sowite wynagrodzenie, podejmie się nietypowego zlecenia. Wernikowski stawia więc na małe przestrzenie (pokoje, gabinety, samochody), które są dla niego idealną areną do snucia rozmów o miłości, samotności, niespełnieniu, rozczarowaniu, czy muzyce.

Tak jak odmienne historie i konwencje gatunkowe stara się stosować autor z Mierzyna, tak i formy zastosowanych dialogów bywają u niego różne. Najbardziej przekonuje mnie metoda zawarta w pierwszym, najlepszym opowiadaniu. Człowiek jest w niej stworzony przez rozmowę. Jest wynikiem zdarzeń z cudzymi punktami widzenia, rodzi się w konfrontacjach, z różnorodnymi doświadczeniami. Skąd wiemy kim jest profesor? Przybywający do niego nieznajomy, wie o nim nie tylko ze zdobytych wiadomości, ale także z informacji zasłyszanych w środowisku kulturalnym, od osoby remontującej organy, a także od cenionych w świecie producentów. To wszystko jest wiarygodne i możliwe do zaistnienia w życiu codziennym. Ten dialog jest wielostronny i pogłębiony. Ostatecznie „Passacaglia” jest dobrze skonstruowanym wycinkiem codzienności, portretującym nietypowe zdarzenie. Pewnie dlatego jest tak dobre.

W „Żurku” konwencja prowadzenia konwersacji zbudowana jest inaczej. Gdy u aspirującego malarza pojawia się jego dawna miłość, karty historii odkrywane są przy pomocy sterowanych monologów. O tym, że nasz bohater został już dwukrotnie zostawiony przez swoją agitatorkę dowiadujemy się ze streszczenia, jakie wplata on w rozmowę między nimi. Przyznam, że trudno mi zaakceptować tę formułę, bo tak się nie mówi. Czy wy tak macie, że zanim dacie komuś dojść do słowa, wyłuszczacie mu dobrze wam obu znaną opowieść o wzajemnych relacjach? Że dwa lata temu ją kochałeś, ale potem ona zrobiła imprezę, a potem miała innego chłopaka itd.? To takie pisanie na siłę, bez pomysłu na sformułowanie i zaadaptowanie tła. Czułem się jak uczestnik przedstawienia, w którym nie występują autentyczne postaci i ich prawdziwe kwestie, a sztuczne dialogi.

Jest jeszcze trzecia forma dialogu, która w moim odczuciu najbardziej upodrzędnia dialog. W opowiadaniu „Krzyk”, jedynej kryminalnej historii zbioru, wypowiadane przez bohaterów kwestie są w całości podległe decyzjom autorskim. Gdy w danym momencie potrzebna jest pochwała lub krytyka, odzywa się małżonek, gdy z kolei do głosu musi dojść tajemnica, pałeczkę przejmuje jego żona. To wszystko podsyca ich krewny, który zamiast wyłożyć karty na stół, celowo prezentuje historię tak, aby była atrakcyjna dla czytelnika. I choć ostatecznie Wernikowski wyjdzie z sytuacji obronną ręką, choć całe opowiadanie czytać się będzie smacznie i z napięciem, a puenta przybierze wyjątkowo interesujący kształt, trudno nie odnieść wrażenia, że to już nie jest sztuka stanowienia człowieka przez słowo, ale praca słowna modelująca ludzkie marionetki.

Na pewno Sławomir Wernikowski stworzył zbiór ‘jakiś’. A to już dużo, biorąc pod uwagę debiut. Mówiąc jakiś, nie mam na myśli dobry, zły czy średni, ale inne kategorie. Jego zbiór jest specyficzny, wyrazisty, przez to trudny do zapomnienia. Nawet jeśli bardzo nierówny, dowodzi że pisarz potrafi operować słowem momentami lepiej, niż niejeden ceniony zawodowiec. Także jego opowieści, choć może czasami nienajlepiej kończone, są intrygujące, tam gdzie mają takie być, denerwujące, gdy do głosu dochodzą banały naszej egzystencji, a śmieszne, gdy akurat bohater powoła się na jakiś nieoczywisty sarkazm. Przede wszystkim autor ma swój styl, dzięki któremu jestem w stanie uwierzyć, że wraz ze zdobytym doświadczeniem, jego opowieści będą bardziej harmonijne i lepiej przemyślane, a język jeszcze bardziej ustrukturyzowany. 

Recenzja "Synonimy" Nadav Lapid


Reżyseria: Nadav Lapid

Czas trwania: 2 godz. 03 min.

Kraj produkcji: Francja, Niemcy, Izrael


Premiera polska: 11 października 2019 rok

Nie sposób spojrzeć na „Synonimy” tylko i wyłącznie z punktu widzenia treści, jaką niesie. Zbyt wiele można by utracić. Zresztą, umówmy się, obecnie Złotego Niedźwiedzia nie dostaje się za zaangażowaną fabułę, kontrowersyjny temat czy koniunkturalizm. Już szybkie spojrzenie na kilka ostatnich zwycięzców: „Touch Me Not”, „Dusza i ciało”, „Fuocoammare. Ogień na morzu”, czy „Taxi - Teheran”, nasuwa nam oczywisty wniosek, że w Berlinie nagradzane są filmy specyficzne w swojej formie, posiadające własny, autorski język. I nie powinno przeszkadzać, że czasami ten język inspirowany jest gotowymi rozwiązaniami. Oparcie narracji na odwołaniach do dorobku konkretnych twórców, też może być smaczne, a przede wszystkim dla publiczności, inspirujące do poszukiwań. I to właśnie ta nić porozumienia na linii twórca-odbiorca może pomóc przy seansie filmu nierównego, poszarpanego, momentami wręcz statycznego. A takim z pewnością są „Synonimy”. 

Dzieło Nadava Lapida ma w sobie wiele z alegorycznej matrioszki. Jedna metafora, otwiera się na kolejne, a te na jeszcze następne. Dosłowności jest tu zadziwiająco niewiele, a nawet gdy się pojawia, po pewnym czasie okazuje się, że i ona jest symboliczna. I to na kilka różnych sposobów. Odnoszę wrażenie, że „Synonimy” są dziełem tak otwartym na możliwe interpretacje, że w zależności od indywidualnych doświadczeń i aktualnego nastroju, odbiór może rozciągać się między: politycznym moralitetem o losie uchodźców w świecie, filozoficznym rozważaniem nad naturą człowieka odrzuconego, eschatologicznym podejściem do motywu kusiciela, a nawet homoerotycznym traktatem o cielesności i pożądaniu. I wcale nie uważam tego katalogu za zamknięty. Być może zresztą izraelski reżyser mówi nam o tym wszystkim, świadomie zarzucając nas przedmiotową mnogością. A jak wspomniałem na początku, treść to tylko jedno z ogniw tego filmu, i to wcale moim zdaniem nie kluczowe. 

Uważny czytelnik na tym etapie będzie już czuł, że „Synonimy” są wielką zabawą między konwencjami. To taka gra, gdzie reguły nie są jasno określone, podobnie jak miejsce do którego zmierza. Wiąże się to też z tym, że również nagrody mogą być odmienne. Żeby unaocznić to, o czym mówię spójrzmy na pierwszą, nie boję się tego powiedzieć, najbardziej pamiętną scenę tego filmu.  Oto mokry Paryski trotuar, po którym drepcze młody mężczyzna. Kamera z ręki szarpie się między fragmentami fontanny, mało ruchliwymi o tej porze ulicami i bohaterem, ukazywanym stopniowo, od nóg, aż po głowę. Jego szary ubiór od razu podpowiada, że jest przybyszem z innego świata, co tylko podkreśla duży, turystyczny plecak, który niesie. Ten plecak będzie tu pełnił ważną (metaforyczną) rolę, bo za chwilę, gdy nasz świeżo poznany imigrant wpełznie do starej kamienicy na rue de Solferino, gdy już znajdzie opuszczone mieszkanie, a w nim wannę, jako jedyne urządzenie (nie będzie tam ani obrazów, ani mebli, ani kwiatów), gdy zmoczony, brudny i zmęczony postanowi jak bezdomny z tej wanny skorzystać, ten plecak zginie. Nie będzie świadków, podejrzanych ani śladów kradzieży. Cała przeszłość Yoava zostanie za nim, a jedyne co mu pozostanie, to ukrywanie nagości pod przypadkowo znalezionym na innym piętrze kocem. Zdezorientowany przybysz kładzie się ponownie w wannie, w której pewnie by i zamarzł, gdyby nie para apatycznych Francuzów. Niespełniony pisarz oraz grająca w orkiestrze na oboju Caroline przygarną obcego i dadzą mu schronienie, za co ten oficjalnie powiadomi ich “Przybyłem, aby Was ocalić”. To zdanie, to całe zdarzenie jako żywo przypomina mi postać Gościa z „Teorematu” Passoliniego. Prorok w filmie włoskiego mistrza niósł odkupienie win i nadzieję na zbawienie. Czy i Yoav, a szerzej patrząc, imigranci mogą przynieść Europie oczyszczenie, wyciągnąć ich z doskwierającego dwójce bohaterów letargu? Czy obudzi ich do aktywności?

Cały film jest takim potokiem różnorodnych kadrów, które nie układają się w żadną względnie spójną narrację. Yoav będzie przemierzał ulice Paryża w musztardowej kurtce, nie uczestnicząc przy tym, w żadnej mniej lub bardziej czytelnej intrydze. „Synonimy” są w pewnym sensie zbiorem formalnych koncepcji, raz efekciarskich, innym razem bliższych marazmowi, z których wyłania się hołd złożony Nowej Fali Francuskiej. Bo Pasolini to jedno, ale jest jeszcze związek między bohaterami, który więcej ma z Truffauta niż słynnych trójkątów Lubitscha. Także rozrzucone swobodnie sceny czerpią całymi garściami z improwizacji, porzucając ustrukturalizowany układ, co przecież jest cechą szczególną dzieł Goddarda. Skojarzeń z tą szkołą może być więcej. Ot choćby postać Yoava, będącego obiektem kontemplacji kamery. Jego ciało staje się w pewnym momencie kluczowym elementem fabuły. Także jego charakterystyka jest jakby żywcem wycięta z obrazów Godarda – młody, zwykły człowiek, z nizin społecznych, bez korzeni w postaci rodziny. Są też zależności w technicznej warstwie dzieła – nierówna praca kamery, raz operująca ujęciami statycznymi, innym razem licznymi sekwencjami realizowanymi cyfrowym urządzeniem z ręki – ma w widzu wzmocnić uczucie zagubienia i spontaniczności. Efekty najbardziej przecież cenione przez autora „Do utraty tchu”.

Na koniec słów parę o semantyce. Bo język, nie tylko ten wizualny, ma w „Synonimach” swoje ważne miejsce. Yoav nie zna języka francuskiego, a jednocześnie całkowicie wyrzeka się mowy ojczystej. Aby być rozumianym, zaopatruje się w lekki słownik, w którym wciąż poszukuje tytułowych synonimów. Jego kaleczona mowa jeszcze bardziej podsyca niejednoznaczny stosunek do rzeczywistości. Służy też jako narzędzie do poszukiwania swojej tożsamości, której de facto, w tym filmie Yoav nie odnajdzie. Synonimy nie są wystarczającym środkiem do określenia świata, w jakim przyszło mu żyć, ani też nie przybliżą go wystarczająco do poziomu autoklasyfikacji. Ostatecznie zostanie wchłonięty we francuską falę, już nieważne czy tę Nową, czy może jeszcze inną. Podobnie jak reżyser, który w swoim bohaterze ucieleśnia własne doświadczenia. W ten sposób, po raz kolejny dzieło filmowe przenikać się będzie z życiem, a efekty tej wzajemnej korelacji będą trudne, chociaż bardzo ciekawe. Polecam Waszej uwadze.

Recenzja "Święto odległości" Jerzy Franczak


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 64

Oprawa: miękka

Premiera: 2018 r.

W „Innym świecie” Gustaw Herling-Grudziński pisał „Boże, daj mi sa­mot­ność, bo niena­widzę ludzi”. Jerzy Franczak tak stanowczy nie jest, o czym wymownie zaświadczy druga historia, opisana w jego książce. Odnoszę też wrażenie, że tytułowa ‘odległość’, wcale nie jest tu wołaniem o wolność i wyrwanie się z więzów codziennego mozołu (patrz historia pierwsza). Oczywiście, bohaterowie książki przed czymś uciekają, coś ich od środka toczy i nie pozwala spać spokojnie. A jednak kluczowe pytanie jakie nasuwa mi się przy lekturze tej mikropowieści nie brzmi przed czym, ale dokąd.

W kilku recenzjach „Święta odległości” czytamy o możliwych interpretacjach filozoficznych utworu. Przede wszystkim o trzech przemianach ducha Nietzschego, ale także kategorii popędów życiowych Freuda. Z dwóch powodów ja o tym pisać nie będę. Po pierwsze dlatego, że kto chętny, niech szuka dalej. Drugi powód jest znacznie ważniejszy – podczas lektury myślałem o tym co mnie otacza, nie zaś o niemieckim filozofie. Być może, takie moje podejście zostanie odczytane jako ślizganie się po powierzchni literackiej uczty, albo co gorsza, niekompetentne spłaszczanie misternie ułożonej mozaiki odniesień i sensów. A niech tam! Kto by się tym przejmował? Jerzy Franczak dał mi wystarczająco dużo pretekstów do tego, aby przez pryzmat jego najnowszej książki spojrzeć nieco innym okiem na pojęcia męskości i polskości, czyli inaczej mówiąc, także na mnie.

Autor rozpisał swoją niewielką książkę jako swego rodzaju tryptyk o różnych charakterach i życiorysach, które ostatecznie łączą te same problemy niedopasowania. W pierwszej narratorem jest Michał, dziennikarz i ojciec dwójki dzieci. Jego na wskroś poukładane życie mierzi swoją wychuchaną strukturą. Każda sekunda wkomponowana w z góry określoną organizację, podporządkowana jest skutecznemu pełnieniu ról społecznych ojca, męża i pracownika. Szczątki wolnej woli co rusz przygniatane są cywilizacyjnymi nakazami: zrób, idź, zarób, przynieś, wyglądaj, szanuj. W tym skategoryzowanym, rutynowym świecie nawet męski wyjazd poza miasto okaże się wydarzeniem wartym wzmiankowania, a może nawet określającym prawdziwą twarz bohatera. To właśnie gdzieś w Beskidzie Niskim, Michał i jego koledzy, już bez cywilizacyjnych kajdan, odkryją w sobie młodzieńczą buńczuczność i egoizm. Polegując w otoczonym lasem namiocie, będą pić, śmiecić, niszczyć, gubić się, a przede wszystkim bawić, bez cenzury i strachu o publiczną konfiskatę swojego statusu. To tam będą żyć pełnią życia. Ale czy na pewno o to chodzi?

Monotonia i nuda życia codziennego Michała nie grozi bohaterowi drugiej opowieści. Tomasz wolności ma aż za dużo. Po rozwodzie jego życie z każdym dniem przekształca się w nieuniknioną ruinę. Traci oparcie, miejsce zamieszkania, środki do życia. Nie umie zbudować pożądanej relacji z synem, ponieważ orbitują w innych światopoglądach. Coś, co dla jednego jest istotą funkcjonowania (wyzwolenie), dla drugiego jest niezrozumiałą fanaberią i powodem do pogardy. Jak się okazuje, także rzeczywistość bez perspektyw, rodzinnych powinności i społecznych więzów, wcale nie musi dawać szczęścia. Prędzej czy później forsowana pod prąd oczekiwaniom innych wolność, będzie powodem innego typu deficytów: braku przynależności, zrozumienia, wsparcia i co najważniejsze, braku materialnych zasobów przetrwania. 

Sytuacja trzeciej postaci jest swoistym dopełnieniem dyskursu o roli mężczyzny (człowieka?) we współczesnym świecie. Paweł to naukowiec, właśnie świętujący habilitację. W przeciwieństwie do poprzednich postaci, jest dopiero na początku swojej rodzinnej drogi. Najważniejszą kobietą życia, jest matka, która pod wpływem zauroczenia, ustępuje miejsca węgierskiej studentce o imieniu Ildiko. Ta jednak szybko znika, jak zjawa z sennego koszmaru. Próby odnalezienia śladów jej bytności, będą prowadzić bohatera w głąb jego wewnętrznego szaleństwa. Autor nie pomoże tu czytelnikowi w ocenie co jest prawdą, a co owocem wyobraźni. Jedno jest pewne – Paweł, podobnie jak pozostałe typy męskiego gatunku, tonie w morzu niezrozumienia i wiecznego poszukiwania harmonii. Harmonii, której zdaniem Jerzego Franczaka, odnaleźć zdaje się nie da. Przynajmniej na dłuższą metę. A może po prostu źle jej szukamy?

Trzy osobowości, trzy odmienne role społeczne, trzy powody do eksponowania braku. W „Święcie odległości” wszystko się ze sobą w dziwny sposób styka, ale mam wrażenie, że nic się do końca na siebie nie składa. Odmienna za każdym razem narracja nie zespala się tu wzdłuż wyznaczonej linii prostej, nie dąży do jakiegoś krytycznego punktu, a raczej zatacza schizofreniczne kręgi wokół obranego tematu. Celem autora nie jest stawianie i dowodzenie jakiejś tezy, nie zamyka dróg interpretacyjnych ani kalejdoskopu charakterów. Jemu chodzi o zatrzymanie się, o chociaż szczątkową refleksję nad błędnym kołem popadania w oczywiste skrajności. O próbę zmierzenia się z mentalnymi odległościami dzielącymi ludzi. Co ważne, pisarz nie pragnie nas przy tym uczyć ani karmić morałami. On tylko zauważa, sugeruje, dostarcza materiału do przemyśleń. Jest to też książka o niezrozumieniu przez innych, wynikającym z niezrozumienia samego siebie. O braku radości z tego kim się jest i czego można dokonać w swoim szarym, nic nieznaczącym bycie. Nade wszystko jest to opowieść o narodzie stojącym w obliczu setnej rocznicy Święta Niepodległości, narodzie, który mimo braku zewnętrznego pęta, wciąż nie może poradzić sobie z czysto ludzkim niedopasowaniem, z próbą zdefiniowania miejsca, do którego dążymy.

Recenzja "Budząc lwy" Ayelet Gundar-Goshen

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron: 352

Tłumaczenie:
Marta Dudzik-Rudkowska

Oprawa: miękka

Premiera: 21 maja 2019 r.

Oto jedna z najlepszych książek roku 2019. Przynajmniej w Polsce, bo oryginał ukazał się trzy lata wcześniej. I właściwie nic nie wskazywało na to, że „Budząc lwy” może być aż tak dobre. Autorka nie ma wielkiego dorobku literackiego, jest młoda a na dodatek jest dziennikarką publikującą w poczytnych gazetach. Co jeszcze bardziej znamienne, sama książka reklamowana jest jako wciągający thriller, a na jej podstawie powstaje serial telewizyjny. Właściwie nie ma więc atrybutu, który mógłby skłonić bardziej wymagającego czytelnika do lektury. No może poza Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, które w Serii z Żurawiem stawia na tytuły zawsze ponadprzeciętne.

Zacznę może od tego, że tak jak Ayelet Gundar-Goshen już po prostu się nie pisze. Albo robi się to bardzo rzadko. Czytając kolejne strony przychodzili mi na myśl Graham Greene, Mario Vargas Llosa, Albert Camus, Jarosław Iwaszkiewicz czy Virginia Woolf. Skojarzenia są oczywiście dość luźne, u jednych cechą wspólną jest psychologiczny dylemat głównego bohatera, u innych metoda łączenia słów w zdania, u jeszcze następnych podejście do kreowania postaci kobiet w literaturze, czy specyficzny rytm, jaki izraelska pisarka narzuciła sobie od początku i trzymała się go aż do końca powieści. Co jednak zwraca uwagę w tych skojarzeniach to ranga pisarzy: albo Nobliści (wyjątkowo zasłużeni), albo klasycy (jeszcze bardziej zasłużeni). Tak, nie boję się używać mocnych słów – „Budząc lwy” to książka z poziomu wielkiej literatury. Taka powieść, o której za wiele lat nadal będziemy rozmawiać, choć pewnie w wąskim gronie.

Fabuła jest dla Ayelet Gundar-Goshen tylko pretekstem do rozważań nad innymi tematami. Poznajemy tu cenionego i zrównoważonego neurochirurga, Ejtana Grina, który pod wpływem chwilowego pożądania rusza w nocną przejażdżkę swoim samochodem terenowym. Śpiewając z nagłośnioną przez radio Janis Joplin, potrąca człowieka. Poszkodowanym jest Erytrejczyk, którego stan, doświadczony lekarz, ocenia jako niemożliwy do uratowania. Mając do wyboru potencjalne więzienie i społeczny margines, albo obciążone sumienie, Ejtan wybiera to drugie. Ucieka z miejsca wypadku. Zapomina jednak o portfelu, który lada moment przyniesie mu Sikrit – żona zmarłego. Jej wizyta stanie się dla bohatera momentem przełomowym w życiu, a konsekwencje swojej decyzji, zaprowadzą go do rozkładu tak upragnionego, szczelnie chronionego przez lata układu rodzinnego.

Tak więc mamy tradycyjny kształt dreszczowca. Już na początku pojawia się trup, zagadka, gdzieś w pewnym momencie wyjdą na jaw także powiązania z grupami etnicznymi, gangami, narkotykami, kolejnymi zabójstwami. Jest też pani policjant, dzielnie próbująca rozwiązać tajemnicę. Wszystko układa się w jeden wzór, popularnie nazywany kalką. Ale to tylko zmyłka. Co warte podkreślenia, Ayelet Gundar-Goshen tak umiejętnie wykorzystuje gotowe szablony, że czytając nawet nie dostrzegamy, że już to znamy. Ma to też drugą implikację – „Budząc lwy” faktycznie utrzymuje czytelnika w permanentnym napięciu. Otrzymujemy więc obiecany thriller, uzyskujemy podwyższony poziom adrenaliny, rebus do rozwiązania, a nawet happy end (choć smakujący czymś cierpkim). Jest więc dobrze, już na tym poziomie, ale uwierzcie mi, to dopiero początek.

Są w „Budząc lwy” inne, cenniejsze tropy odczytania. Pierwszy nazwę poetyką powieści psychologicznej. Właściwie od zarania tego gatunku głównym problemem był sposób odtworzenia życia wewnętrznego postaci. Zastosowane konwencje analizy psychologicznej i motywacji bohaterów należy rozpatrywać w podwójnym kontekście: języka oraz wyobrażeń na temat osobowości człowieka. Ayelet Gundar-Goshen w swoim utworze marginalizuje metodę motywacji stematyzowanej, którą z powodzeniem zastępuje motywacja implikowana. W jej książce zamiast mówienia wprost, wiele miejsca poświęca się celowym przemilczeniom i stopniowemu, poszlakowemu ujawnianiu faktów (dla przykładu dotyczących relacji małżeńskich Ejtana i Liat czy Sikrit, lub też roli rodzicielstwa). Ta technika nie służy autorce wyłącznie do podtrzymywania ciekawości czytelnika, ale jest też jedną z konsekwencji przekonania o niepoznawalności świata i ludzkiej natury. Ayelet Gundar-Goshen przy pomocy złożonych, pozbawionych dialogów zdań, kreuje harmonijną i kompletną semantykę agnostycyzmu istnienia. Właściwie na każdym poziomie wypowiedzi, dostrzec można spójną realizację wyżej postawionego założenia: w planie kompozycji (brak konkluzji narratorów), w planie języka (niedomówienia), w planie narracji (sens wydarzeń oraz konsekwencje działań są nieczytelne dla postaci), a także w planie zdarzeń (wypadki są niespodziankami, a reakcje bohaterów do końca są zagadką). W świecie izraelskiej dziennikarki nie ma powszechnie obowiązujących reguł życia wewnętrznego. Postępowanie bohaterów, co warte podkreślenia, różnych bohaterów, jest w świetle przyjętym w naszej kulturze, zaskakujące i nie umotywowane (dlaczego ułożony mężczyzna porzuca rodzinę i jedzie ratować morderczynię?). Wytrąca to czytelnika z pozycji komfortu tym bardziej, że materiałem analizy psychologicznej stają się mo­menty, w których nieświadomie podejmowane są decyzje o przełomowym znaczeniu: wierzyć czy nie wierzyć, wystawić na ostracyzm rodzinę, czy zatopić się w wewnętrznym bólu, bronić siebie przed oskarżeniami o morderstwo, czy wydać skrywany romans?

Odnoszę wrażenie, że Ayelet Gundar-Goshen fascynuje idea ofiary, która nie jest tu celem bezinteresownego poznania, ale narzędziem eksplikacji decyzji moralnych. W tym sensie „Budząc lwy” są także pewnego rodzaju kompromisem w sporze o ustalenie hierarchii determinantów psychiki bohatera. Co jest bowiem ważniejsze w procesie socjalizacji: dziedziczność czy środowisko? Z jednej strony mamy doskonale ukazane tło społeczne, z drugiej każda decyzja przemyślana jest dogłębnie, a sama autorka motywuje ją poprzez retrospekcje z życia. W jednej ze scen Gundar-Goshen zwraca uwagę na drobny szczegół – ton głosu. Ten ton jest ważny, bo będzie powodem rodzinnego kryzysu. Liat ten ton, zanim jeszcze usłyszy konkretne słowa, przywiódł na myśl inną historię. Wiele lat temu, jeszcze jako młodzi i niepokorni, razem z Ejtanem przebywali na Pustyni Judzkiej. Tam, w samotności, gdzieś nieopodal porzuconej cysterny uprawiali seks. Zatopieni we wzajemnym pożądaniu, zapomnieli o niebezpieczeństwach otoczenia. To wtedy, w pewnym momencie Ejtan właśnie tym tonem zakazał jej się ruszać, bo zauważył małego czarnego węża. W powietrzu zawisło napięcie i groza podobne do tych, jakie obecnie staje się udziałem jej i dzieci. I tak właśnie historia przenika się z teraźniejszością, a dziedziczne przywary ze środowiskowymi konwenansami. W „Budząc lwy” nie ma przypadku, każdy drobiazg jest szczegółowo wyjaśniony, nawet jeśli prowadzi do kluczowego niedopowiedzenia w strukturze emocji.

Wrócę jeszcze do tropów odczytania, bo oprócz psychologii jest jeszcze tło kulturalne. Izrael u Ayelet Gundar-Goshen to miejsce, gdzie ludzie martwią się przede wszystkim o własny komfort. O dobro swojej rodziny, a nie wychodzenie przed szereg, o opinię. Każda niestandardowa zachcianka, błędny krok, może prowadzić do innego świata. Problem uchodźctwa, handlu narkotykami, braku opieki medycznej, został tu ukazany bez nadmiernego epatowania przemocą oraz politycznych przepychanek. Autorka z reporterską uwagą i literackim talentem rejestruje porażające zdarzenia i niesprawiedliwość (od wykorzystywania młodych mężczyzn do kradzieży i likwidowania zbędnych elementów otoczenia, przez zemstę za nieoczekiwaną miłość, aż po sposoby wyzysku ciąży czy śmierci). Oto krajobraz wojny, drobnych układów i korupcji, który kłóci się z wyobrażeniem Ziemi Obiecanej, tak ochoczo wpajanym nam przez media. Po takiej książce jestem skłonny zgodzić się z Doris Lessing, która uważała, że wyobraźnia skuteczniej dociera do prawdy, niż rzeczywistość.

Ostatnio przeczytałem takie zdanie o  „Asymetrii” Lisy Halliday „Dajcie Nobla debiutantce Lisie Halliday za jej bezczelnie dobrą powieść!”. Jeśli tą miarą oceniać „Budząc lwy”, a w sumie czemu nie, to też książka o problemach współczesnego świata, powieść napisana przez kobietę i to nawet młodszą, co więcej, powieść o imigracji i romansie, jeśli więc tym sposobem oceniać książkę Ayelet Gundar-Goshen, to mamy murowanego kandydata to klasyka. I będę się upierał, że „Budząc lwy”, choć może bywa przegadane czy pretensjonalne, to nie wynika to ze słabości warsztatu tylko wręcz przeciwnie – jest efektem przegadania i pretensjonalności naszego życia. A pokazać to w czytelny i elektryzujący sposób, potrafią tylko najlepsi.

Recenzja "Kobold" Radka Denemarková

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 430

Tłumaczenie: Olga Czernikow, Agata Wróbel

Oprawa: miękka

Premiera: 8 czerwca 2019 r.

Centralnym tematem książki czeskiej pisarki jest istnienie, czyli mówiąc nieco inaczej, ból. Na odmienne sposoby i w stosunku do rozmaitych bohaterów opowiada, albo lepiej, powiela jedną opowieść. A tych jest w „Koboldzie” kilka. Bo choć pozornie książka wyróżnia się dwustronnością i dwubiegunowością, to tak naprawdę każda postać musi przejść swoją drogę przez mękę. Z dwu historii, będących fundamentem treści, wyrasta zatem całe drzewo ballad i podań o beznadziei i niemym lamencie, nad którym czuwa czysto fizyczna, choć też metaforyczna postać Kobolda (z niemieckiego można tłumaczyć jako monstrum czy kreatura), ojca rodziny, opiekuna rzecznych skarbów. Wspomniana droga nigdy bowiem nie prowadzi do błogiego katharsis. Jest za to kolejnym etapem wiecznego pokutowania niesprawiedliwości i egzystencjalnego totalitaryzmu. Bez optymizmu, ciepłych słów i pozostawienia marginesu na choćby małą radość. Denemarková całość opowieści zszywa cienkimi nićmi powiązań, dzięki czemu losy bohaterów układają się w misternie przemyślaną historię, tyleż spójną, co nietrwałą. Czasami wystarczy skarga klienta, by dążąca do romantycznej puenty opowieść, przemieniła się w kolejną odsłonę ponurej kaźni.

„Kobold” daje wgląd w rozmaite odmiany bólu. Jest nim niezawiniona choroba, wielodzietność, odrzucenie, nacjonalizm, brak wykształcenia. Także cierpienie w relacjach i spotkaniach z ludźmi: odczuwane fizycznie i psychicznie przeżycie deficytu i utraty, rozdzielenia i wspomnienia, braku bliskości i nigdy niespełnionych nadziei, ból pamięci, zwłaszcza ból pamięci zła. Denemarková nie boi się wchodzić w różne dusze. Raz nakreśla zapis myśli i trosk samotnej matki, by po chwili odwrócić relacje i wejść w skórę aroganckiego i egocentrycznego dyrektora ośrodka pomocy społecznej. Głos w tej powieści dostają właściwie wszyscy: dzieci, niedorozwinięci, rodzice, przypadkowi przechodnie. Takie ukazanie stosunków międzyludzkich stanowi swoiste rozwinięcie życia rodzinnego, poszerza i potęguje przestrzeń domową, terytorium wiecznego zniszczenia. Daje nam także możliwość percepcji kilku punktów widzenia, wyczuwanie odłamków wiary, czerpanie z emocji różnych istot o odmiennych doświadczeniach i wiedzy.

Powieść Denemarkovej zaludniona jest postaciami, które autorka otacza matczyną empatią, nawet jeżeli mówimy o nekrofilu i złodzieju. Wielokrotnie mówi, zwraca się do kogoś, podejmuje z nim polemikę, czy inicjuje jakiś ważny społecznie temat do dyskusji. Szuka osób i okazji do dyskusji, aby wyrzucić z siebie gromadzony przez lata ból istnienia. „Kobold” jest właśnie przyczynkiem do rozważań o istocie zła. A może nie tyle istocie, ile jego konsekwencjach i cyklu życia. I to nie koniecznie zła krwawego, rzucającego się w oczy. Raczej mówimy tu o stopniowej destrukcji społecznej jednostki. O wewnętrznej izolacji, która zamiast spodziewanego rozwiązywania problemów, prowadzi do całkowitej alienacji. Tak jak w przywołanym cytacie Camusa z „Obcego” do historii „O wodzie” „W początkach mego uwięzienia najcięższe było […] to, że miałem myśli wolnego człowieka. […] Ale to trwało zaledwie kilka miesięcy. Potem miałem już tylko myśli więźnia”.

Są tez próby wyjścia z impasu. Wspólnota duchowa, bliskość i zażyłość to pewne pomysły na minimalizację codziennego piekła. Udział w cudzym losie, łagodzi uciążliwość własnego, wzywa również do szacunku i pokory wobec tego, co w człowieku splątane, ułomne i przerażające. Dlatego Quasimodo będzie codziennie podrzucał Justynie prezenty. Nawet nie tyle, aby szukać u niej ścieżki miłości, ile aby ulżyć jej cierpieniu i sprawić, że będzie patrzyła innymi barwami na otoczenie. Bo ta zmieniona optyka, te skrawki uśmiechu, są mu tak samo potrzebne, jak jej i dzieciom. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że autorka mówi nam, iż obrona człowieka przed goryczą wydaje się jedną z najgorszych metod budowania człowieczeństwa. Człowiek pozbawiony możliwości doświadczenia cierpienia wewnętrznego i rozpaczy, nie stanie się człowiekiem w pełni. Przykładów tej tezy możemy doszukać się w obu opowieściach, gdzie ci „normalni” i „zrównoważeni” wchodzą w rolę oprawców. Nawet jeśli czasami jest to rola mimowolna. To bardzo bolesny, ale konieczny wniosek. Każdy winien poczuć troski doczesności, poddać się autorefleksji i upadkowi, inaczej jest jak ten posąg wyłowiony z rzeki – chłodny i enigmatyczny. Swoistym podsumowaniem tej poszlaki interpretacyjnej jest też suplement do niebieskiej części książki, w którym Denemarkova rzuca wyzwanie ludzkiej agresji i obojętności. To z niej bierze się owe zło, które naturalnymi prawami nauki, przeradza się w wewnętrzną apatię i dalej, w dziedziczność patologii.

Autorka, przy całym swoim fabularnym kunszcie, nie zapomina także o sile słowa i literatury. Wie, że człowieka w dużej mierze konstytuuje język jakim się posługuje. Dlatego w jej książce każdy mówi, jąka, kaleczy słownictwo na swój sposób. Jest indywiduum zarówno w swoim cierpieniu, jak i w zewnętrznej powłoce. Ma swoją historię, korzenie, także niepewność i wieloaspektowość. Możemy go lubić, mimo że okrada zmarłych, albo odwrotnie, nienawidzić, chociaż wykonuje swoje służbowe czynności. Wszystko zależy od punktu patrzenia. A te, autorka nakreśla ze staranności i wyjątkową wyobraźnią. W „Koboldzie” nawet przedmioty żyją własnym życiem i niosą ze sobą ważne znaczenia. Jak chociażby czerwony materiał rzucony do rzeki czy tort niesiony podczas ulewy przez miasto.

Denemarková dowodzi, że jest wielką pisarką. Jej status w ojczyźnie, porównywany do naszej Olgi Tokarczuk, nie może dziwić. Zresztą punktów wspólnych w pisarstwie obu Pań można doszukiwać się całkiem sporo: od inspiracji historią i wierzeniami ludowymi, przez ekspozycję lingwistyczną, zmieniające się punkty widzenia, aż po motyw drogi zmierzającej w kierunku, który każdy musi sam odnaleźć. „Kobold” zachwyca na wielu płaszczyznach. Jego lektura kłuje i boli. I to dosłownie. Szalenie trudno jest pisać o cierpieniu, bez nadmiernego fetyszyzowania urazów. A to udaje się czeskiej pisarce doskonale. I to tylko jeden z atutów tej, nie będę owijać w bawełnę, wielkiej książki. Przeczytajcie, przeżyjcie, stańcie się lepszymi ludźmi.

Recenzja "Doktor Bianko i inne opowiadania" Maciek Bielawski


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 122

Oprawa: miękka

Premiera: 28 czerwca 2019 r.

Książka Maćka Bielawskiego tak bardzo kłóci się z aktualnymi koniunkturami literackimi, że pierwsza reakcja czytelnika, już przy pobieżnym przejrzeniu, może się okazać paradoksalna. Wyjścia z impasu nie ułatwi też lektura. Ona jeszcze bardziej utwierdzi nas w przeświadczeniu, jak trudno jest oswoić tak prawdziwą treść. Nie może dziwić, że w duchu przepytujemy siebie, z czym nam się kojarzy taka książka. Bo z czymś się kojarzy, to poczuje każdy z nas. Tylko skoro się kojarzy, to czemu jest tak inna? Odmienność nie wyklucza podobieństwa, dlatego pewne punkty zbieżne mogą się klarować w naszych umysłach. Nie zamierzam też dowodzić, że „Doktor Bianko i inne opowiadania” to utwór ze wszech miar oryginalny. Trzeba jednak przyznać autorowi, że przy wykorzystaniu ciekawej i mało eksploatowanej konwencji, buduje on mikrohistorie sytuujące się w nurcie prozy codziennej, czyli de facto niszowej. Prawdopodobnie dla części z Was, już to krótkie zdanie wystarczy, aby ocenić: warto – nie warto? Dla wszystkich tych, którzy już w tym momencie wybierają drugą opcję, podpowiem, że tej odmienności nie należy się bać, ona nie jest żadną potwornością. To nie jest literatura wychodząca poza nawias swojej dziedziny, przynajmniej ten nawias, który dotyczy prozy zaangażowanej w sprawy poważne. A o rzeczach poważnych też, a może przede wszystkim, warto czytać.

Już pierwsze opowiadanie zbioru sprawia, że jako czytelnik czuję się obdarowany jego osobliwością. „Kontynuacja stanu”, rozpisana w drugiej osobie narracja o ojcu spędzającym samotny wieczór w domu, z pozoru wydaje się opowieścią o niczym. Co gorsza, opowieścią pozbawioną jakiejś klarownej puenty. „Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce, włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć zarazem wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić łóżko, żeby nie zwiększać skali upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć prysznic, odświeżyć się”. To, jak i wiele innych zdań, układają się w pewien wycinek zwykłego szarego życia. Życia pozbawionego uniesień, marzeń czy katastrof. Bohater po prostu leży na łóżku, słucha Davida Bowie’ego i sączy trunki, gdzieś w tle mając jeszcze wspomnienie swojej rodziny.

Kolejna opowieść i okazuje się, że wcale nie jest łatwiej. A może nie jest trudniej? Pani Genowefa budzi sąsiadów w nocy i prosi o wsparcie. W jej domu grasują złodzieje. Zaaferowany mąż sprawdza poszlaki, niestety nic nie znajduje. Pani Genowefa jest bowiem samotną ekscentryczką, która w jakiś sposób stara się nawiązać kontakt z innymi. Często zapomina że włącza sprzęt AGD, czasami nie wie nawet gdzie mieszka. Jej opiekunem jest wnuk, który rzadko jednak sobie o niej przypomina. Poza tym to mężczyzna, czy on jest w stanie obciąć paznokcie? I co dalej? Ano nic, bo Maćka Bielawskiego nie interesuje rozwiązywanie spraw i udzielanie odpowiedzi. On woli usytuować się w pozycji obserwatora i jak malarz, słowem rysować nam wycinek rzeczywistości. Bez zbędnego komentarza.

Podobnych historii otrzymujemy tu dziewiętnaście. Jest opowieść o listonoszu, który bardzo często robi nadgodziny, ale wie za to wszystko o swoich klientach. Jest o czterdziestoletnim kawalerze, który po raz kolejny odbija się od muru rodzicielskiego niezrozumienia. Albo o Halince, która oddając kolejny dzień swojemu mężowi myśli „A może by rzucić to wszystko”? Są też narracje, gdzie bohaterami są młodsi. Jak chociażby we „Wronie”, gdzie narratorka mija w alejce ojca swoich dzieci. Bielawski oddaje głos różnym pokoleniom, odmiennym zawodom, innym doświadczeniom. Pokazuje, że każdy z nas ma swoje deficyty i bolączki, a także to, że dla każdego z nas ten ciężar jest największy. Niezależnie czy dotyczy pluszowego koziołka, czy zmiany domu na starość. Ten sam poziom, mimo że dotyczy tak różnych kwestii.

W tekstach Maćka Bielawskiego powodem całego zamieszania okazuje się ekspozycja momentu, a mówiąc jeszcze ściślej – chodzi o te ułamki chwil, kiedy wskazówka sekundnika zamiera, zwracając naszą uwagę na powtarzalność naszych dziejów. Kiedy dokładnie przyjrzymy się wszystkiemu, dojdziemy do wniosku, że ciągłość czasu, historii i sensu – wszystko to jest sprawą perspektywy. Autor daje do zrozumienia, że w taką właśnie szczelinę między sekundami umyka nam człowieczeństwo. Że to w tych wszystkich małych sprawach, w tych licznych porażkach i zawodach, ukrywa się piękno, które każdy z nas musi odnaleźć w sobie. I to jest ta odmienność, o której pisałem na początku. Odmienność w treści, ale też w konwencji i sugestywnie pięknym języku. Bo wybór nawet nie opowiadań, ale bardziej miniatur literackich, jest tu strzałem w dziesiątkę, idąc z duchem świata, gdzie każdemu się spieszy. Spieszy tak bardzo, że podczas lektury musimy zastanowić się nad skojarzeniami, podczas gdy tak naprawdę podobieństwa dotyczą naszego własnego życia. To proza, gdzie czytelnik sam musi myśleć i dopowiadać, autor nie ma zamiaru nam niczego ułatwiać. W „Żaden ze mnie filozof” czytamy „Teraz ja brnę w tych kawałkach nieskończonego czasu”. Pobrnijmy  razem z tą książką, bo naprawdę warto.